JANE „Together” (1972)

W czasach, gdy zafascynował mnie niemiecki rock progresywny z lat 70-tych ubiegłego wieku (zwany też jako „krautrock„) szybko do mojej płytoteki trafiały płyty Tangerine Dream, Eloy, wczesny Scorpions, potem Guru Guru, Amon Duul, czy Grobschnitt. Tak się dziwnie złożyło, że najpóźniej dotarłem do grupy JANE, którą już wtedy zaliczało się do największych gwiazd niemieckiego rocka. Sami muzycy nie kryli swych wysokich ambicji mówiąc, że chcieliby dorównać artystycznie grupie Pink Floyd i choć jak pokazała przyszłość nie zrobili poza granicami Niemiec aż tak wielkiej kariery, to do dziś uważa się debiutancki album „Together” za najlepszy jaki został wydany w 1972 roku! Oczywiście można się z tą tezą zgodzić, lub nie. Fakt jednak  jest taki, że mamy tu, bez najmniejszego cienia wątpliwości, do czynienia z dziełem niezwykłym i jak na debiut nad wyraz dojrzałym. Słuchając go pierwszy raz dostałem najnormalniej w świecie  „gęsiej skórki”, a po plecach przebiegało mi sto milionów mrówek elektryzując całe ciało. A działo się to pewnego jesiennego nocnego słuchania, gdy wszyscy wokół spali. W pokoju ciemno. Świeciły się jedynie diody podświetlające wskaźniki wzmacniacza i panelu odtwarzacza CD ( do tej płyty dotarłem bowiem dopiero w późnych latach 90-tych!). Za oknem deszcz bębnił w szyby, krople biły w parapet bawiąc się z wiatrem w szalonego berka, a wszystkie zmysły zaostrzyły mi się do granic percepcyjnej możliwości. To właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałem Bernda Pulsta. Ten bardzo charakterystyczny, pełen ekspresji wokalista o niecodziennej, złowieszczej  barwie głosu zaśpiewał tylko na tym jednym albumie grupy JANE, po czym… słuch o nim zaginął! Przepadł jak przysłowiowa kamfora w wodę. Długo mi zajęło by dowiedzieć się, co ostatecznie stało się z Berndem Pulstem po nagraniu płyty z kolegami. Ale po kolei…

JANE "Together" (1972)
JANE „Together” (1972)

Kiedy w 1970 roku hanowerska grupa Justice And Peace przestała istnieć trzej jej dwudziestoletni członkowie: gitarzysta Klaus Hess, klawiszowiec Werner Nadolny, oraz perkusista Peter Panka postanowiło założyć nowy zespół rockowy, który byłby w stanie dorównać w przyszłości popularnością grupie Pink Floyd. Wszyscy w tym czasie byli zafascynowani  twórczością Brytyjczyków. Wkrótce do składu dołączyli basista Charly Maucher, oraz wokalista Bernd Pulst. Tak oto ukonstytuował się pierwszy ( jak się później  okaże – wielokrotnie zmieniany) skład grupy JANE. Dość szybko wypatrzyli ich ludzie z wytwórni płytowej Brain i po podpisaniu długoletniego kontraktu, wiosną 1972 roku na rynku ukazał się ich debiutancki album zatytułowany „Together„.

Jane
Jane

Płyta od razu zyskała spory rozgłos szczególnie wśród niemieckich fanów i otrzymała bardzo ciepłe, wręcz entuzjastyczne recenzje prasy muzycznej. O dziwo,  także i tej  brytyjskiej! Ja w tej muzyce odnalazłem to, co lubię najbardziej, a więc przede wszystkim klasyczne rockowe granie, gdzie rock progresywny zazębia się z hard rockiem i z elementami bluesa. Tak jakby Pink Floyd na swej drodze spotkali Deep Purple lub Black Sabbath. Mamy tu ciężkie hard rockowe brzmienie oparte na soczystych organowych dźwiękach, ale zagrane z progresywnym rozmachem. Nie szybciej, nie dynamiczniej, ale właśnie ciężej, bardziej dostojnie, wręcz monumentalnie. I dużo bajkowego grania. Takiego poruszającego do bólu. Psychodeliczno – bluesowego. Podlanego hardrockowym sosem. Zespół nagrywający długie, rozbudowane kompozycje ma zwykle do zaoferowania coś znacznie ciekawszego niż tylko trzy zwrotki i refren. I tak w rzeczywistości jest.

Całość otwiera ośmiominutowy Daytime” gdzie wokal Bernda Pulsta to prawdziwa perła emocji. Ale to tę perłę swoim basem zaczyna szlifować Charly Maucher. Do gry dołącza się powoli Werner Nadolny ze swoim Hammondem, potem Klaus Hess na gitarze, a gdy Peter Panka przywala w bębny z tą nieco „toporną”, lecz tak charakterystyczną siłą słyszymy całą potęgę grupy JANE w pełnej okazałości! I tak oto od momentu wejścia wokalu Bernda jestem w Niebie! I słuchając tego wówczas w nocy doszło do mnie, że „Daytime is not my time” nie jest moją porą. Bo to muzyka dla muzycznych nocnych marków. Takich jak ja… Po tak melancholijnym wstępie dostajemy mocny, czadowy „Wind„. Ale kiedy galopada riffów milknie i tempo zwalnia na tle wzorcowo brzmiących Hammondów ponownie odzywa się Bernd – chodząca melancholia. To niby banalna opowieść, ale w jego głosie czuję ten hulający po stepie wiatr i naraz  wszystko to nabiera jakichś surrealistycznych barw i dwuznacznych kolorów. Och, jak dziś brakuje takich wokalistów! W „Try To Find” słyszymy piękną solówkę Klausa Hessa. W moim odczuciu to właśnie gitarzysta JANE jest głównym bohaterem albumu. Jego partie gitary świadczą o dużych umiejętnościach i równie dużej wyobraźni. Wyróżnić w tym miejscu tę akurat   solówkę byłoby niesprawiedliwe, gdyż w każdym numerze co solówka, to dzieło. Gitarowo to dla mnie jedna z najlepszych płyt niemieckich tamtej epoki! Emocje głosu Pulsta równoważy właśnie ta gitara, a kiedy jednocześnie wybrzmiewa płacz obu tych instrumentów, te emocje dosłownie grają… Najdłuższy na płycie „Spain” to małe arcydzieło, w którym jest wszystko to, co na albumie „Together”  najlepsze – koronkowo utkany bluesowo, hard rockowo, psychodeliczny kawałek, w którym dochodzi do wspomnianego wcześniej spotkania Pink Floyd z Deep Purple. Z kolei tytułowy „Together” brzmi jak kontynuacja „Try To Find”. Cudownie wyważona melodia i akompaniament płyną sobie niczym tiul rzucony na wiatr. „Być razem”  (together) i w zespole i w muzyce. I grać tak cudownie, melancholijnie. Ze smakiem i gustem.

Jane
Jane

Ale prawdziwa perła tej płyty umieszczona została na samym jej końcu. To prawie 10-cio minutowy Hangman” gdzie wokalista zaczyna swoją frazę od słów „When I wake up in the morning it is the end of a day” (Kiedy budzę się rano jest to koniec dnia). Gitarowo i wokalnie kompletne arcydzieło niemieckiego rocka, którego wstyd nie znać, niezależnie od tego czy słucha się krautrocka, czy nie. Jednym zdaniem: pokaz mistrzowskiej wirtuozerii!

Debiutancki album JANE okazał się bardzo dojrzałym dziełem wrażliwych, młodych muzyków i widać było, że styl grupy był już ostatecznie ukształtowany. A jednak kolejne płyty, mimo dość wysokiego poziomu artystycznego, nie przebiły debiutu. Być może dlatego, że zabrakło w nich tego szalonego, melancholijnego i charyzmatycznego wokalisty Bernda Pulsta, który po wydaniu płyty zniknął wszystkim z oczu. Bardzo długo zespół milczał na ten temat, co jeszcze bardziej podsycało ciekawość dziennikarzy i fanów zespołu. Zniknęły jego zdjęcia, pamiątki, listy i wiersze. Kiedy szukałem materiałów o tym wokaliście, natknąłem się na… domowy numer telefonu, a także  na Jego adres w Hanowerze.  Ale czy naprawdę to były JEGO dane? Czy też może istnieją inni ludzie o takim samym imieniu i nazwisku? Szukając dalej natrafiłem w końcu na notatkę, która informowała, że wokalista po nagraniu płyty „Together” przeżył załamanie nerwowe. Umieszczony w szpitalu psychiatrycznym popełnił samobójstwo 2 marca 1973 roku…

8 komentarzy do “JANE „Together” (1972)”

  1. Witam.
    Ponieważ tą płytę dopiero dzisiaj pierwszy raz przesłuchałem postanowiłem sprawdzić co o tej muzyce piszą w Polsce.
    W ten sposób trafiłem na Twój fajnie napisany artykuł i muszę stwierdzić że mam to samo odczucie. Wspaniała muzyka.

  2. Fanowie Pink Floyd, Genesis, Jethro tull a nawet King Crimson posłuchajcie, warto
    Pozdrawiam Cię Zibi
    Zbyszek

    1. I ja Cię pozdrawiam imienniku!
      Cieszę się, że płyta „Together” tak Cię porwała. Mam nadzieję, że inne przeze mnie tu opisywane też Cię zachwycą ?

  3. Debiut to dobra płyta, ale rewelacyjna jest dopiero „III” . U mnie numer 12 roku 1974. Inny album niżdwa pierwsze, trochę wishbone`owy, bardziej heavy-rockowy…po prostu wspaniały.
    Polecam.

    1. Znam, mam na półce, chociaż moim skromnym zdaniem „trójka” odbiega poziomem od dwóch pierwszych płyt. To był wypadek przy pracy i krok w tył. Już otwierający płytę „Comin’ Again”to nic innego jak prawie 10 minut tych samych dwóch akordów granych w kółko i w kółko. Nudny! Oczywiście to moje, subiektywne zdanie, z którym można się nie zgodzić. Na szczęście kolejne wydawnictwo przywróciło mi wiarę w zespół, który wciąż uwielbiam. Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.

  4. „Comin Again” to po prostu świetny hipnotyzujący pastisz Hawkwind, znakomicie wprowadzjący w klimat reszty albumu. „III” dla mnie nie ma słabych punktów, a „Early In The Morning” ma najlepsze wejście w całej karierze Jane. Okrojony refren z „I Need You” później z powodzeniem grano na koncertach.

    A co do „Lady”, to uczucia mieszane. Na dzień dobry heavy-rockowy „Waiting For The Sunshine”, brzmiący jak (świetny) odrzut sesji z poprzedniego albumu. Ekipa wciąż potrafiła pisać interesujące numery z wieloma zmianami tema, interesującymi aranżacjami i uzależniającymi melodiami jak przykładowo w „Wishdream Lady”, cechujący się niezwykle ciężkim jak na Jane riffem i na myśl przychodzą od razu dwie pierwsze płyty Eloy.

    ALE zaciągający głos organisty Janko mnie zawsze denerwował. Facet jest po prostu nie do zniesienia w „Make Me Feel Better” i „Lord Love”. Kompletnym nieporozumieniem był funkowo-soulowy „Silver Knickers” – krautrockowa kapela kopiująca Jamesa Browna? Porażka. Album miejscami intrygujący, gdzie indziej irytujący – zwłaszcza we fragmentach, w których aż się prosiło by Hess czy Panka zaśpiewali sami.
    W rezultacie wedle mnie „Lady” nie umywa się do „III”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *