Ukryty smok belgijskiego rocka progresywnego – „Dragon” (1976).

Grupa DRAGON pochodziła z miasteczka Ath położonego w belgijskiej prowincji Walonii w połowie drogi między Brukselą a Lille. Założyli ją w 1970 roku bracia Jean (g) i Georges (dr) Vanaise do spółki z grającym na klawiszach Jean-Pierre Pirard’em. Niestety Pirard dość szybko opuścił kolegów ze względu na zły stan zdrowia; jego miejsce zajął Jean-Pierre Houx, utalentowany muzyk grający także na trąbce, puzonie i basie. W zespole było dwóch wokalistów. Pierwszy, Michael Lefevre, miał znakomity głos, ale opuścił kolegów koncentrując się na dalszej edukacji. Drugi barwą głosu przypominał Hendrixa i pochodził z Zairu, ale i on nie zagrzał długo miejsca – odszedł gdy dostał posadę attache w ambasadzie belgijskiej u boku syna zairskiego prezydenta Mobutu Sese Seko. Grupa przyjęła nazwę Burning Light pod którą występowała aż do czasu wydania płyty w 1976 roku.

Lider zespołu Jean Vanaise
Lider zespołu Jean Vanaise

Zaczynali skromnie, od grania znanych popowych hitów na lokalnych imprezach, a że ambicje mieli większe z biegiem czasu zastępowali je własnymi, bardziej złożonymi kompozycjami. Wyjątkowo gorąco zostali przyjęci na festiwalu muzyki rockowej w Coq Sur Mer gdzie spotkała się cała ówczesna śmietanka belgijskiej sceny rockowej z The Pebbles, Lagger Blues Machine i Irish Coffee na czele. Zaraz potem wyjechali poza granice kraju dając serię koncertów w paryskim Golf-Drouot. Ten nocny klub cieszył się wśród francuskiej młodzieży ogromną popularnością goszcząc znanych artystów takich jak Free, David Bowie, The Who…

Muzycy świadomi bycia lepszymi instrumentalistami niż śpiewakami przyjęli do zespołu wokalistę Bernarda Callaerta, a że kilku z nich grało na więcej niż jednym instrumencie mogli w pełni wykorzystać swe talenty wzbogacając przy tym muzyczną różnorodność brzmienia i harmonii. Liderem formacji stał się Jean Vanaise, który dostarczał sporo nowego materiału. Nie mniej każdy z pozostałych członków mógł wnosić do nich swoje pomysły i aranżacje. Mieli predylekcję do muzyki granej przez zespoły takie jak Pink Floyd, Golden Earring, czy Iron Butterfly, ale po swojemu. Koncerty urozmaicali pokazami slajdów, grą świateł i gęstym dymem, twarze przyozdabiali ostrym makijażem, zakładali maski. Wszystkie te akcesoria i efekty specjalne podkreślały wizualną i teatralną stronę ich przedstawienia.

Jean-Pierre Houx w scenicznym makijażu
Jean-Pierre Houx w scenicznym makijażu

Pod koniec 1975 roku do grupy dołączył Christian Duponcheel, były klawiszowiec i saksofonista Lagger Blues Machine, jednocześnie współwłaściciel sklepu muzycznego, w którym chłopaki kupowali instrumenty. Dodanie nowego członka zwiększyło możliwości muzyczne grupy szczególnie na scenie, gdy w niektórych kompozycjach trzeba było wykazać się płynną wymiennością funkcji. Przybycie Duponcheela wzmocniło w nich także przekonanie, że powinni stworzyć album, który z jednej strony uczyni ich muzykę bardziej znaną, z drugiej ułatwi karierę poza granicami kraju.

Christian Duponcheel
Christian Duponcheel

Zaczęli poszukiwanie wytwórni płytowej dla przyszłego albumu. Największe zainteresowanie wykazało EMI, ale ze względu na wewnętrzną reorganizację firmy Brytyjczycy wycofali się z tego pomysłu. Przeglądając New Musical Express natknęli się na reklamę nowo otwartego studia nagraniowego Acorn, które na swym wyposażeniu miało nowoczesną konsolę z 16-ścieżkowym magnetofonem. Pracując z niewielkim budżetem, grupa Burning Light ukończyła nagrania (wliczając w to miksowanie) w ciągu pięciu dni. Stało się to możliwe dzięki pomocy i dobrym radom inżyniera dźwięku Colina Batemana, któremu udało się także uzyskać pomoc od EMI w sprawie produkcji płyty. To wtedy zespół podjął decyzję o zmianie nazwy na DRAGON – bardziej neutralną i lepiej brzmiącą od poprzedniej, którą wymyślił gitarzysta Jean Vanaise. Nakład płyty był niski – wytłoczono zaledwie 1500 kopii, za które z własnej kieszeni zapłacili sami muzycy. Album, który zdobi piękna okładka zaprojektowana przez basistę Jean-Pierre Pirarda ukazał się w listopadzie 1976 roku. Dystrybuowała go na terenie Belgii Gamma Records. oraz muzycy podczas swoich koncertów. Na profesjonalną promocję zabrakło pieniędzy. Niestety.

Front okładki "Dragon" (1976)
Front okładki płyty „Dragon” (1976)

O tym albumie można powiedzieć, że załopotał jak sztandar pozostawiony przez Pink Floyd w 1971 roku na szczycie wzgórza zwanym Progresja uniesiony ponownie w górę, tyle że tym razem przez belgijskiego przyczajonego i ukrytego  SMOKA. Żartowałem. Aczkolwiek…

Całość otwiera instrumentalne, lekko symfoniczne „Introduction (Insects)” – nieco mistyczny kawałek na wzór Pink Floyd i Novalis z dryfującym Hammondem, krętą rozmytą melodią gitary elektrycznej splatającą się z kosmicznymi efektami. I ten piękny fortepian pod koniec… Tuż potem przychodzi „Lucifer” – dziewięciominutowy numer z szumem morza i krzykiem mew w intro, delikatnie brzmiącą bluesową gitarą o jazzowym zabarwieniu i ładnie „chodzącą” linią basu. Kilka zabawnych wersów o El Diablo wykrzyczanych ostrym głosem wokalisty podparte zostały zawodzącymi solówkami gitarowymi. Druga odsłona nagrania rozpoczyna się od nastrojowej, wolnej części pełnej syntezatorowych dźwięków w stylu Eloy z partią fletu; wokal staje się przestrzenny, a melodyjny i podniosły śpiew z owym łaa-łaa kojarzy się z „Celestial Voices” – końcową, czwartą częścią utworu „A Saucerful Of Secrets” Pink Floyd. Ciary..! Zaskakująco refleksyjny i emocjonalny „Leave Me With Tears” ma mroczny, ale porywający tekst. To psychodeliczny prog rock z gitarą akustyczną, polifonicznymi wokalami, uroczym łkającym melotronem i ekspresyjnym gitarowym solem wsparte fortepianem w finale…  „The girl with her hair in the wind, the girl with the key of time, ain’t gonna wait forever!” – nie mam pojęcia co autor tekstu miał tu na myśli, ale spróbujcie wybić sobie z głowy ten chwytliwy refren, gdy tam wejdzie. Nie da rady! Na dodatek „Gone In The Wind” to po prostu rześki rockowy numer brzmiący jak połączenie Barclay James Harvest z Uriah Heep z zabójczo wiodącą gitarą, uroczych wybuchów melotronu i niezwykle nośną melodią. A do tego niemożliwie optymistyczny i pełen życia! Z kolei „In The Blue” zaczyna się od psychodelicznych pejzaży; senną atmosferę rodem z Pink Floyd podkreśla jazzowa gitara i migoczące klawisze. Słychać wibrafon, róg i syntezator, który buduje kosmiczną, bardzo łagodną atmosferę, by później stać się ładnym organowym Camel-owym cudeńkiem z uroczymi aranżacjami wokalnymi i niesamowitą melodią. Wspaniałe partie gitar, syntezatorów i szczególnie organów Hammonda jakby żywcem przeniesione z 1967 roku sprawiają, że atmosfera jest naprawdę nawiedzona, a sama kompozycja rewelacyjna! „Crystal Ball” to kolejny przysmak i kontynuacja poprzedniego utworu z ostrą gitarą, który idealnie kończy ten znakomity album.

Jak już wspomniałem promocji albumu praktycznie nie było; zespół nie postarał się też by kopie płyt trafiły na przykład do radiowych DJ’ów, dziennikarzy, prasy muzycznej i innych mediów. Ten brak promocji oraz fakt, że album został wydany pod sam koniec okresu „złotej ery” progresywnego rocka i na początku punkowej rewolucji spowodował, że krążek przepadł. Do tego DRAGON wycofał się z grania koncertów skupiając się na tworzeniu nowego materiału. W trakcie pracy muzycy mieli jednak poczucie (całkiem uzasadnione), że ówczesne nastroje nie faworyzowały ich stylu muzycznego co w końcu doprowadziło do rozwiązania grupy w 1977 roku. Zarejestrowane nagrania ukazały się jednak na płycie „Kalahen”, którą Jean Vanaise wydał w 1986 roku w limitowanej, skromnej  edycji 400 egz… Jean-Pierre Houx i Christian Duponcheel dołączyli później do grupy rockowej Alcool, która przekształciła się w Graffiti. Pozostali muzycy nie podjęli żadnej współpracy i całkowicie wycofali się z muzycznej branży. Na szczęście DRAGON zostawił po sobie kapitalny album będący klejnotem (nie tylko) belgijskiego rocka progresywnego!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *