SILBERBART „4 Times Sound Razing” (1971)

Muzyczna kariera wokalisty i gitarzysty Hansa  Joachima Teschnera zaczęła się od… zakazu grania. Mając 15 lat kupił sobie używany, dość wiekowy saksofon dmuchając w niego ile sił w płucach. „Myślałem, że gram free jazz. Od tych dźwięków lokatorzy bloku w którym mieszkałem dostawali biegunki i dlatego zakazano mi ćwiczyć”. Saksofon zamienił na bardziej „bezpieczny” instrument, gitarę Hofnera. Aby uzyskać lepszy dźwięk podłączył ją pod lampowe radio Saba imitujące wzmacniacz z zielonym „oczkiem”. Kiedy zgodnie z zasadami szkoły gitarowej wziął akord E-dur i uderzył w struny dioda mocno zamrugała, z głośnika wydobył się przeraźliwy pisk, a z kabla poszedł dym. Zniekształcony dźwięk jaki usłyszał sprawił mu ogromną radość i satysfakcję! To był jego pierwszy gitarowy fuzz.

W szkole założył zespół The Shocker z „genialnym” basistą grającym dwa akordy na krzyż i perkusistą walącym w wojskowy bęben i odwróconą do góry nogami metalową umywalkę. Kilka lat później z dodatkowym wokalistą regularnie grali do tańca w żołnierskim klubie Gage dostając za noc 15 DM do podziału plus kilka butelek darmowego piwa. Do domu wracali o świcie zazwyczaj czołgając się niż maszerując i wcale nie chodziło tu o ćwiczenia wojskowe…  W 1967 roku po ukończeniu szkoły opuścił rodzinne Varel i udał się do Hamburga. Tam grał w kilku zespołach – najdłużej w The Tonics, z którym nagrał pięć singli dla wytwórni Ernte (niemiecki oddział Philipsa). Gdy The Tonics rozpadł się Hans wrócił do Varel z mocnym postanowieniem, że założy własną grupę. Dość miał grania popowych kawałków, które śpiewał z The Tonics. Ciągnęło go w innym kierunku –  w stronę improwizowanej ciężkiej muzyki. Do współpracy zaprosił basistę Wernera Kruga oraz Petera Behrensa mającego wówczas reputację najlepszego perkusisty w okolicy. Tak oto w 1970 roku w Dolnej Saksonii, w malutkim miasteczku Varel narodziło się trio SILBERBART.

Silberbart
SILBERBART. Od lewej: Werner Klug (bg), Peter Behrens (dr), Hans J. Teschner. (g. voc)

Repertuar oparli głównie na coverach Jimi Hendrixa, Led Zeppelin, Deep Purple, Grand Funk, Cream… Szybko załapali się na cotygodniowe koncerty organizowane w prestiżowym domu uzdrowiskowym Kurhaus w Wiesbaden, które cieszyły się wielkim powodzeniem szczególnie wśród młodzieży. Kokosów z tego co prawda nie było, ale muzycy nie narzekali. Jedyne czego im wtedy  brakowało to osoby, która zajmowałaby się wszelką poza muzyczną działalnością, czyli menadżera. Przez moment wydawało się, że takiego znaleźli – obrotny, wygadany, mający szerokie kontakty. Niestety gość po dwóch koncertach zniknął w dość „tajemniczy” sposób a wraz z nim gotówka odkładana przez muzyków od kilku miesięcy…

Mieli reputację najbardziej dzikiego i najgłośniej brzmiącego zespołu w tej części Niemiec. Mimo, że rzadko ruszali się ze swych  rodzinnych stron zdarzało im się otwierać koncerty wielu znanym zespołom, by wspomnieć tu o Frumpy, czy Eloy. Problemem było jednak to, że po ich ekspresyjnych występach główne gwiazdy brzmiały jak „dobrze wychowane zespoły licealne” zaś publiczność nierzadko wychodziła z sal z przekonaniem, że tego dnia nic lepszego już nie usłyszy.

Na przełomie kwietnia i maja 1971 roku na czterościeżkowym magnetofonie w prywatnym studiu nagraniowym zarejestrowali na „setkę” cztery utwory z myślą o płycie promocyjnej. Kiedy taśma trafiła do rąk przedstawiciela wytwórni Philips, ta z miejsca wydała go na dużym krążku.

Przesłuchując płytę po raz pierwszy kilka razy z uporem maniaka sprawdzałem datę wydania nie mogąc uwierzyć, że tak ekstremalnie ciężki materiał ukazał się w 1971 roku! Ci trzej muzycy są zupełnie wyjątkowi i niepowtarzalni i brzmią jak nikt inny wówczas nie brzmiał. Do tego całość wykonana jest z zadziwiająco doskonałą synchronizacją. Porównywanie tej płyty do „Hinten” Guru Guru (która ukazała się trzy miesiące później), czy do pierwszych trzech krążków Alice Coopera nie ma sensu. Intensywny hard rock zapędzający się w bardzo psychodeliczne rejony trudno skojarzyć z konkretnym zespołem; jeśli już, to stawiałbym na fuzję Pink Floyd z tego okresu z niemieckim Midnight Sun…

„Chub Chub Cherry” otwierający płytę wydaje się być tu najbardziej przystępnym kawałkiem. Teschner ze swym chrapliwym „zbolałym ” wokalem napędza utwór miażdżąc mocą swojej gitary dźwięki kojarzone z nutami Jimmy Page’a dostając mocne wsparcie od sekcji rytmicznej.  A to tylko rozgrzewka. Prawdziwa psychoza nadchodzi dopiero w drugiej kompozycji.

„Brain Brain” zaczyna się zwiewnie jak sen. Powolny puls basu i delikatne uderzenia w talerz sygnalizują zbliżającą się ciemność. Senna kołysanka działa jak narkoza. Atmosfera robi się bardziej gęsta i napięta. Czuć nadchodzącą grozę. Trwa to do momentu, gdy Teschner wypuszcza z całą mocą krzyk wydobywający się z najgłębszych zakamarków swoich trzewi. Krzyk, który tak jak w „Careful With That Axe Eugene” Pink Floyd wstrząsa, szokuje i powoduje, że skóra cierpnie ze strachu. Mózg zaczyna wariować. Jestem teraz w jego wnętrzu. Szukam po omacku brzytwy, by przeciąć wrzód, który się tam zadomowił. Peter Behrens wali w bębny jak szalony, puls basu Wernera Kluga czuć na piersiach, a gitara prowadząca skacząc spiralnie we wszystkich możliwych kierunkach ubezwłasnowolniła mój błędnik. Chaos i kakofonia psychodelicznych dźwięków atakują uszy; z niepokojem spoglądam na membrany w głośnikach i modlę się by wytrzymały jego potężny napór. W tym szaleństwie jest też i metoda, która ogólnie mówiąc sprowadza się do muzycznych interwałów. Muzycy co jakiś czas zwalniają i wyciszają się, by za chwilę przyspieszyć i dać kolejnego kopa. Jeśli ktoś twierdzi, że Fripp i Zappa to mistrzowie takiego grania pewnie nigdy nie słyszeli grupy SILBERBART… Utwór kończy się chwilowym powrotem do początkowego spokojnego motywu zagranego przez Teschnera. Ale wytchnienie jest tylko chwilowe; jego ciężka gitara powraca z porażającą mocą, a bas i perkusja budują wokół niego burzowe chmury przybierając formę „Bolera”, po czym… w mgnieniu oka wszystko wycisza się. Cóż za jazda!!! Macam się po głowie, przewracam oczami. poruszam palcami. Uff! Wszystko wydaje się być na miejscu. Chyba…

Ale to jeszcze nie koniec. Przed nami jeszcze więcej horroru. Trzeci utwór, „God” nie jest tak szalony jak poprzedni, ale wciąż bardzo ciężki i może przybliżyć do całkowitego załamania psychicznego. Ta dziesięciominutowa epopeja zaczyna się od ciężkiego wokalu, w którym Teschner opowiada o wojnach, wybuchach, destrukcji i zagubieniu. Gitarowe agresywne zagrywki z silną sekcją rytmiczną przeplatane acid rockowymi wstawkami solowymi przypominają drapieżnego ptaka kołującego nad upatrzoną ofiarą. Druga połowa nagrania to jamowe granie pełne szaleństwa zarówno perkusji jak i basu ze swobodnym gitarowym solem pełnym dzikiego vibrato. Cała rzecz bawi, przeraża i dezorientuje. I kiedy już myślimy, że to koniec trio gra dalej, bo jak to z SILBERBART-em bywa: nic się nigdy nie kończy, kiedy się kończy.

W końcową fazę podróży zabiera nas utwór zatytułowany „Head Tear Of The Drunken Sun” (kto do licha wymyśla takie tytuły?!) czyli kolejne dwanaście minut istnego szaleństwa. Podobnie jak „God” zaczyna się ciężką, chwytliwą gitarą i basem. Takie skrzyżowanie „Sing Low Sweet Cheerio” Alice Coopera z  brzmieniem zbliżonym do „Speed King” Deep Purple. Rozciągnięta improwizacja w drugiej części idzie w kierunku eksperymentowania, a gra gitarzysty i jego sprzężonego instrumentu przypomina operację na otwartym sercu: a to wznosząc się w górę i nurkując w dól, a to przekręcając kołki tuningowe raz na jeden raz na drugi kanał, a to krzycząc „Stop the madness!” Bębny i bas zaczynają dzwonić i reagować na siebie, ale żadne z nich nie decyduje się na solówkę. W jakiś sposób wszystko sprowadza się wkrótce do głównego tematu, aby ostatecznie zakończyć tę wyczerpującą, ale i oczyszczającą epopeję.

Tytuł albumu „4 Times Sound Rizing” mówi sam za siebie – twój mózg zostanie zrównany z ziemią cztery razy podczas jego słuchania. Ale gdy wszystko się skończy twoje zdrowie psychiczne będzie wyleczone, a umysł rozjaśniony…

Mogę sobie wyobrazić jakie uszkodzenia mózgu mogło spowodować słuchanie SILBERBART na żywo. Chciałbym to sprawdzić. Niestety, dopóki nie zostanie wymyślona podróż w czasie jest to niemożliwe. Dlatego gorąco polecam ten albumu. Poddajcie się świadomie temu muzycznemu  „eksperymentowi” i chociaż raz w życiu spróbujcie zapaść w tę niezwykłą psychodeliczną śpiączkę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *