McCHURCH SOUNDROOM – „Delusion” (1971)

Pięcioosobowy McCHURCH SOUNDROOM powstał w 1970 roku w Bazylei. Założycielem i liderem grupy był Sandro „Sandy ” Chiesa,  szwajacarsko-włoski multiinstrumentalista, od którego wzięła się nazwa grupy (włoskie chiesa to angielskie church). Z kolei drugi jej człon „Soundroom” pochodził od nazwy miejsca gdzie intensywnie ćwiczyli; w rzeczywistości był to garaż w domu rodziców Sandyego.  Od początku swej działalności związani byli z Hamburgiem; tu mieszkali, tworzyli, koncertowali.  Wydawać by się mogło, że fakt ten w jakimś stopniu mógł odcisnąć piętno na styl grupy. Niektórzy przypisali im nawet metkę krautrockowego zespołu. Tymczasem w ich muzyce nie słychać niemieckich wpływów; nie ma mowy by pomylić ich z Ash Ra Tempel, Amon Duul II, Can… Gdybym nie wiedział, że pochodzili ze Szwajcarii mógłbym przysiąc, że byli Brytyjczykami.

McChurch Soundroom

Czego więc można spodziewać się po płycie, której okładka obiecuje ciemność, grozę i szaleństwo..? Wszak jej głównym elementem jest upiorna czaszka oblana woskiem ze świecy (front) i czaszka w ptasim gnieździe (tył). Czego możemy się spodziewać po płycie, której tytuł  „Delusion” („Urojenie”) mrozi krew i bardziej pasuje do współczesnej doom metalowej kapeli pokroju Candlemass ..? Czy możemy spodziewać się upiornego nastroju, mrocznego klimatu, muzycznego okultyzmu..? Nic bardziej mylnego! McCHURCH SOUNDROOM zaprasza nas w progresywną i dość niezwykła podróż w klimacie Jethro Tull (okres płyty „This Was”), Black Sabbath (era „Paranoid”), Gravy Train, folkowych The Incredible String Band… Na upartego odnajdziemy tu (niewielkie co prawda, ale jednak) wpływy Niemców z Gomorrah i Nosferatu. Nic dziwnego –  płytę wydała tamtejsza, legendarna wytwórnia Pilz Records, a inżynierem dźwięku był sam Conny Plank…

Front okładki

Tytułowe nagranie rozpoczyna się od akustycznej gitary i fletu w stylu Iana Andersona. Po minucie wchodzi elektryczna gitara, organy Hammonda i mocna sekcja rytmiczna. Muzyka nabiera bluesowego charakteru. W końcu całość rozwija się w improwizowane jamowe granie podążając w stronę Ten Years After w dużej mierze dzięki stylowi gitarzysty przypominającego Alvina Lee. Wow! Naprawdę świetny początek. I choć trwa to blisko sześć minut pozostaje żal, że tak szybko się kończy… „Dream Of A Drummer” jak łatwo się domyślić jest ukłonem w stronę perkusisty ; Norbert „Nobbi” Jud dostał tu przysłowiowe pięć minut na pokazanie swych umiejętności. Można kręcić nosem na tego typu utwory, ale wówczas niemal każdy zespół rockowy za punkt honoru stawiał sobie, by na jego płytach pojawiło się perkusyjne solo. Jak pamiętamy nie ustrzegł się tego nawet Led Zeppelin. Tyle że w tym przypadku „Mobby Dick” zagrany przez „Bonzo” był niedoścignionym wzorcem dla kolejnych pokoleń perkusistów… Uspakajam jednak wszystkich oponentów. To jest naprawdę świetny, ultra dynamiczny kawałek z szybkim riffem, dobrą solówką gitarową (przypominającą nieco tę z „In-A-Gadda-Da-Vida” Iron Butterfly) i mocnym basem potwierdzającym, że Kurt Hafen jest prawdziwym maniakiem czterech strun tworząc wraz z Judem bombową sekcję rytmiczną. Całość kończy się w przyjemnym blues rockowym stylu… „Time Is Flying” będący hybrydą pomiędzy ciężkim Black Sabbath, a brzmieniem Jethro Tull (rustykalny bluesowy folk) to chyba najbardziej rozpoznawalny utwór tej płyty. Rozpoczyna się od wejścia perkusji, do której dołączają organy, gitara i flet. Muzycy przez cały czas doskonale się uzupełniają. Zachwycony jestem Sandro Chiesą, którego mistyczna i niepokojąca gra na flecie jest tu zupełnie inna niż Iana Andersona, czy Klausa Guldena z Rufus Zuphall. I choć struktura utworu jest dość złożona tematy są powtarzalne co sprawia, że słucha się tego wybornie.

Tył okładki

„What Are You Doin” w warstwie tekstowej to antynarkotykowy protest song; temat, jak na zespół grający progresywnego rocka dość „egzotyczny”. Nie ukrywam, że to mój ulubiony kawałek, w którym dużo więcej miejsca podarowano organom Hammonda (Alain Veltin). Uzupełnia je ładny gitarowy riff z okazjonalnymi solówkami Heinera Althause’a zagranymi z polotem i lekkością. Zwracam też uwagę na precyzyjną (jak w szwajcarskim zegarku!) grę perkusji, na basowe „kopnięcia” i wybuchowe partie fletu bliższe tym razem Out Of Focus… Album kończy dwuczęściowy „Trouble”, czyli instrumentalny jam zagrany w jazzowym stylu (szacun dla gitary basowej!) z dominującą partią fletu i Hammondem i z głębokimi improwizowanymi frazami bluesowymi. Niby nic nowego (podobnie grało Ten Years After w 1968 na „Undead”), ale pokazuje jak wiele pomysłów chodziło im wówczas po głowie.

Nie dajmy się więc zwieść  złowrogiej grafice albumu. Muzyka w środku do tego stopnia jest ekscytująca i frapująca, że – jak napisano w notce zamieszczonej wewnątrz płyty – „Policja w Hamburgu pojawiła się podczas sesji nagraniowej dzięki uprzejmemu donosowi entuzjastycznych sąsiadów.” Nie wiem jak sąsiedzi, ale panowie policjanci kupili potem ich płytę, która dziś osiąga cenę 800 euro!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *