Wampir z Frankfurtu – „NOSFERATU” (1970).

Lata 1964-67 we Frankfurcie nad Menem były świadkami przełomu muzyki beatowej i rockowej. Występy zagranicznych gwiazd w rodzaju Casey Jones & The Governors, The Lords, Pretty Things, Them z Vanem Morrisonem przyjmowane były entuzjastycznie, a koncerty soulowych wykonawców takich jak Otis Redding, Same & Dave, czy James Brown w klubie oficerskim „HQ Europe” transmitowane były „na żywo” w telewizji. Zamieszki studenckie z 1968 roku w Paryżu były iskrą dla młodych muzyków zarówno we Francji jak i w Niemczech. Amatorskie zespoły zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu grając gdzie się dało: w domach kultury, szkolnych salach gimnastycznych, kościołach(!) pierwszych klubach rockowych. Muzycy mieli silną motywację by tworzyć własną i oryginalną muzykę, podnosić kunszt muzyczny, rozwijać widowiska sceniczne. To był punkt wyjścia dla wczesnych zespołów krautrocka takich jak Can, Xhol Caravan, Guru Guru, czy NOSFERATU

Jedno z niewielu zachowanych zdjęć NOSFERATU (1970)

Ten sekstet, którego nazwa odnosiła się do filmu grozy z 1922 roku stanowi oszałamiający przykład żywej niemieckiej sceny (proto) progresywnego rocka z własnymi inteligentnymi kompozycjami choć, jak na ironię, jego muzyczna kariera była bardzo krótka. Zespół nieco okryty tajemnicą, niewiele o nim wiadomo. Początkowo działał pod inną nazwą. W 1968 roku zmienił ją na NOSFERATU jeden z założycieli grupy, gitarzysta Michael Winzowski. Ten utalentowany muzyk opuścił swych kolegów w 1970 roku tuż przed podpisaniem kontraktu płytowego z Deutsche Vogue Records (niemiecka filia Vogue Paris) zasilając bardziej znany Epsilon. Zastąpił go Michael Meixner i to z nim grupa wydała świeży i dość niekonwencjonalny album. Jego producentem był Tony Hendrik, który „wyłowił” zespół podczas jednego z amatorskich przeglądów muzycznych i doprowadził do podpisania kontraktu płytowego. Inżynierem dźwięku był sam Conny Plank…

Płyta „Nosferatu” to sześć, trwających blisko 50 minut atmosferycznych, rozbudowanych kompozycji. Ich potężne, ciężkie brzmienie charakteryzuje się ciekawym dialogiem pomiędzy klawiszami (Hammond), agresywną gitarą, świetnymi partiami dętych (flet i saksofon) opartymi na mocarnej, fantastycznej sekcji rytmicznej. To ona wszystko tu kontroluje. Wyrafinowane aranżacje instrumentalne połączone są ekspresyjnymi pasażami wokalnymi; styl Michaela Thierfeldera bardzo dobrze pasuje do brzmienia grupy i brzmi jak mieszanka Jacka Bruce’a z Chrisem Farlowe’em. Do tego Conny Plank „rozluźnił” muzykę za pomocą rozmaitych zniekształceń i elektronicznych pogłosów, a progresywne folkowe wstawki nadają jej hipnotycznej, mrocznej aury.

Otwierający całość „Highway” z ostrą, pełną polotu grą gitarzysty i agresywnym wokalem robi wrażenie typowo hard rockowego kawałka z początku lat 70-tych. Brzmienie organów Hammonda w starym stylu nadają mu jednak odrobinę progowego charakteru. Chwytliwy dialog basu z perkusją na samo zakończenie utworu kojarzy mi się z funkowymi numerami Jamesa Browna nie zatracając przy tym klasycznego stylu rocka… Drugi, „Willie The Fox” i kolejny „Found My Home” są świetnymi przykładami tego jak korzenie rhythm’n’bluesa, funku i jazzu łączą się z psychodelicznym rockiem. Centralna część tego pierwszego z powtarzającym się basem, gitarą i bardzo acidowymi klawiszami jest dowodem ich muzycznej wolności. Tak po prawdzie to trudno go opisać. To bardzo złożony utwór i prawdziwa orgia podgatunków, który można uznać za epos mimo, że trwa „jedynie” 11 minut. Wszystko zaczyna się od gry na flecie Christiana Felke; jego dźwięki przewijają się przez całe nagranie i są po prostu wspaniałe! W środku utworu (między trzecią, a czwartą minutą) pojawia się psychodeliczno kosmiczna eksploracja w stylu wczesnego Pink Floyd przechodząca w muzyczne rejony Canterbury z małą nutką bluesa w tle. Wszystko zagrane lekko, z niebywałą precyzją. Jednym słowem – muzyczna ekstaza…  O ile „Willie The Fox” zawiera ekscytujące, wręcz awangardowe momenty, „Found My Home” wydaje się być bardziej jazzowy. W tej niezwykłej i być może najlepszej kompozycji dominuje flet a la Focus, ale to nie on a gitara elektryczna przykuwa moją uwagę. Solówka Michaela Meixnera zagrana do spółki z Hammondem i fletem jest po prostu OSZAŁAMIAJĄCA! Do tego dochodzi ładna linia basu (Michael Kessler) i świetny, momentami dramatyczny, wokal… Czy po TAKIM numerze może wydarzyć się coś równie wielkiego..? Otóż może!

Czwarte nagranie z tej płyty, nomen omen zatytułowane „No. 4” jest dość wyjątkowym przykładem mrocznego psychodelicznego rocka progresywnego z rozmyślnymi, czarnymi jak Sabbath buzującymi gitarami, błagalnymi wokalami, przybrudzonym i przerażającym saksofonem w stylu Van Der Graafa. Plemienne bębny brzmią jak z  floydowskiego „Set The Controls…” a olśniewający elektryczny fortepian przypomina mi Ricka Wrighta z „A Saucerful Of Secrets”. Całość jest tak fascynująca, że trudno się od niego oderwać. I jeśli powiedziałem, że wcześniejsze nagranie być może jest najlepsze, to teraz sam już nie wiem czy tak jest… „Work Day” jest z kolei najbardziej eklektycznym numerem  tej płyty nawet jeśli przyjąć, że wywodzi się z idei bluesa. Rozpoczyna i kończy się jak deliryczny jazz/funk pełen gniewnych, brudnych rytmów, ekspresyjnego wokalu i skrzeczącego saksofonu. Wszystko to dzieje się w pierwszych trzech minutach, a potem podążamy już tylko w głąb psychodelicznej przestrzeni z nawiedzoną narracją, dryfującą gitarą elektryczną, perkusyjnymi improwizacjami i efektami dźwiękowymi tworzącymi niesamowitą atmosferę. Imponujące! Płytę kończy rozpędzony i nieco jazzujący „Vanity Fair” zawierający, obok świetnych partii saksofonu (solo w środkowej części jest fenomenalne) także afrykańsko-latynoskie elementy muzyczne. Kolejna perełka albumu. Albumu, który od pierwszej do ostatniej nuty jest po prostu doskonały!

Po wydaniu płyty koncertowali w kilku miastach sąsiadujących z Frankfurtem jako support dla Humble Pie i Steamhammer. Totalny brak promocji i niezbyt duża ilość występów sprawił, że krążek sprzedał się w niewielkim nakładzie. Rozczarowani brakiem zainteresowania i ewentualnego sukcesu muzycy wkrótce rozwiązali NOSFERATU. Być może straciliśmy wówczas jedną z najciekawszych grup w historii niemieckiego rocka…

Felke, Kessler i Thierfelder założyli rockowy zespół Samia, ale i on nie przetrwał długo.  Michael Thierfelder zwrócił się w stronę jazzu grając z kilkoma mniej znanymi formacjami. Christian Felke  zasilił na krótko formację Epsilon, a potem został wziętym muzykiem sesyjnym. Wciąż zaangażowany jest w kilka projektów muzycznych takich jak Chilli i Sound And Geblase. Perkusista Byally Braumann zmarł w połowie lat 70-tych porażony prądem na scenie. Nie żyje też klawiszowiec Rainhard Grohe i Michael Thierfelder. Z kolei Michael Meixner  w 1978 roku został właścicielem kawiarni „Hard Rock Caffe” we Frankfurcie, którą prowadzi do dziś. Warto tam zajrzeć – może uda się Wam zobaczyć go na żywo i uścisnąć rękę „wampira” z NOSFERATU

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *