EPITAPH „Epitaph” (1971)

EPITAPH powstał w Dortmundzie pod koniec 1969 roku z zespołów Chicago Sect i The Red Rooster prowadzonych przez angielskiego gitarzystę i wokalistę Cliffa Jacksona. Nazwa pochodziła od słynnego utworu „Epitaph” King Crimson, ulubionego zespołu Cliffa i jego przyjaciół: szkockiego perkusisty Jamesa McGillivraya, oraz niemieckiego basisty Bernda Kolbe. To oni tworzyli kręgosłup grupy Fagina’s Epitaph, która ostatecznie skróciła nazwę na  EPITAPH.

Brytyjsko-niemiecki Epitaph (1971)

Na początku lat 70-tych Dortmund było enklawą niemieckiego rocka progresywnego. To tu działał też jeden z największych w kraju klubów muzycznych „Fantasio” mogący pomieścić około 900 osób. Przez kilka miesięcy w piwnicy klubu do perfekcji szlifowali swoje kawałki. Musieli być dobrzy skoro w przeciągu dwóch lat zaliczyli wspólne występy z takimi wykonawcami jak Yes, Black Sabbath, Rory Gallagher, If, Gracious,  Amon Düül II… Po serii koncertów jakie dali w niemal całych Niemczech przeprowadzili się do Hanoweru gdzie podpisali umowę z wytwórnią Polydor. Po zaangażowaniu drugiego gitarzysty Klausa Walza zespół udał się do Wessex Sound Studios w Londynie i rozpoczął nagrywanie debiutanckiego albumu. W trakcie studyjnych prac muzycy niespodziewanie opuścili Londyn i z niewiadomych do dziś przyczyn ukończyli sesje w hamburskim Windrose Studios. Ostatecznie album „Epitaph”, z piękną okładką Jutty Drewes ukazał się jesienią 1971 roku.

Front okładki płyty „Epitaph” (1971)

W wielu kręgach EPITAPH uważa się za zespół hard rockowy, ale płytowy debiut kwartetu to post psychodeliczny rock progresywny z krążącymi wokół niego elementami ciężkiego brzmienia. Te ostatnie odnajdziemy w zasadzie tylko w dwóch z pośród pięciu długich, nieco melancholijnych utworach zarejestrowanych na tej płycie. Na samo otwarcie dostajemy rockowe boogie „Moving To The Country”, kipiące gitarowymi solówkami podpartymi ciężką sekcją rytmiczną. To jedno z takich nagrań wciskających (dosłownie) w fotel. Po tak szaleńczym tempie „Vision” jest jak oczyszczająca kąpiel w górskim, krystalicznie czystym źródełku. Dźwięki gitary jak diamentowe kryształki rozsypują się pod bosymi stopami. Melotron grając prosto i łagodnie snuje przepiękny motyw muzyczny wolno przenosząc nas do krainy wróżek i elfów. Wraz z Ciffem Jacksonem, który swoje teksty śpiewa nostalgicznym, kojącym i pełnym ciepła głosem odbywamy magiczną podróż. Podróż, która mogłaby trwać i trwać… Harmoniczne melodie wokalne w „Hopelessly” zaczynają się bardzo łagodnie, ale potem dochodzimy do miejsca, w którym muzycy za pomocą zręcznych akcentów (choćby pamiętne arpeggio a-moll) podkręcają swą szaloną, progresywno-hard rockową opowieść (z naciskiem na prog) dzięki czemu całość przybiera naprawdę mocny wymiar. Zespół gra jak oszalały, jakby nie było jutra! Wyobrażam sobie ich występy na żywo. W owym czasie musiały być świetne.

Tył okładki.

Ponad 8-minutowa „Little Maggie” rozpoczyna się od wpadającej w ucho southern rockowej melodii spod znaku braci Allman. Nie dajcie się jednak zwieść kołyszącemu rytmowi amerykańskiego południa bowiem mniej więcej po dwóch i pół minutach dostajemy kopa w postaci potężnego riffu, najcięższego na tym albumie. Ustępując miejsca smakowitym partiom solowym zagranym na dwie gitary prowadzące numer przeradza się w fantastyczne, jamowe granie. Całość kopie i wyrywa cztery litery z fotela razem z kapciami! Płytę kończy 10-minutowa kompozycja„Early Morning”. Zagłębiając się w swe niewyczerpalne acid rockowe zapasy zespół wyczarował niezwykłą psychodeliczną (halucynogenną!) atmosferę proponując wycieczkę przez równiny, góry i kosmos… tony kosmosu. Meandruje jak diabli, ale konstrukcję formy trzyma precyzyjnie do samego końca. Tak jak ich idole z King Crimson. W połowie nagrania (ok. 4:33) słyszymy najbardziej proto-metalowy krzyk, a potem niesamowite, podnoszące na duchu solo gitarowe. Uwielbiam też tę szaloną część ćwiczeń na gitarze brzmiącą jak lżejsza odmiana hitu Iron Maiden, przy której bezwiednie unoszę brwi. Nie ze zdziwienia. Ze szczerego  uwielbienia dla zespołu i jego debiutanckiej płyty.

Do muzyki podchodzę bardzo emocjonalnie. Do debiutu EPITAPH także. Ten album jest czymś więcej niż tylko pęknięciem w rockowej skale. Tak właściwie jest szczeliną muzycznego stylu, przez którą  przechodzi wiązka światła rozświetlając ciemności. Mówiąc bardziej realistycznie, to portret przygnębionego ducha i umysłu; bezdenny rów depresji, który musi zostać wydarty przed odzyskaniem jaźni. „Beznadziejnie oddajesz swoje myśli w pustkę nicości, ale wczorajsza modlitwa może być wypełniona marzeniami…” („Hopelessly” ).

Kompaktowa reedycja albumu wytwórni  Repertoire Records zawiera cztery bonusy: strony „A” singli „London Town Girl” (1971) i „Autumn 71” (1973), stronę „B” singla „Are You Ready” (1973), oraz dwa świetne nagrania demo z 1970 roku „I’m Trying” i „Changing World” będące znakomitymi muzycznymi kąskami nie tylko dla wytrawnych słuchaczy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *