Duńskie perły prog rocka. BLAST FURNACE (1971); THE OLD MAN AND THE SEA (1972)

Pomimo, że Dania to mały kraj w latach 70-tych poszczycić się mogła wieloma znakomitymi grupami szeroko pojętego rocka. Nie zmieniły jego oblicza, nie wpłynęły na rozwój gatunku, nie wywołały kulturalnej rewolucji. Większość z nich poza Skandynawią całkiem nieznana przepadłaby na wieki gdyby nie muzyczni maniacy, wszelkiej maści odkrywcy starych brzmień i kolekcjonerzy. To oni dokopując się do tych nagrań ratują je przed zapomnieniem. I gdyby nie to pewnie do dziś jedynie garstka fanów słyszałaby o takich grupach jak  BLAST FURNACE, czy THE OLD MAN AND THE SEA.

Pochodzący z Kopenhagi kwartet BLAST FURNACE powstał na początku 1971 roku. W jego składzie znalazł się były basista Pan, Arne Würgler, niespełna 18-letni gitarzysta Niels Vangkilde, grający na klawiszach i flecie Thor Backhausen, oraz pochodzący ze Szkocji śpiewający perkusista Tom McEwan. Wydany w tym samym 1971 roku singiel „Lister Du Omkring Hjørnet”/”Long Distance” poprzedził ukazanie się dużej płyty, która ukazała się późną jesienią.

Nie grali wydumanych, długich, improwizowanych kompozycji. Płyta składa się z krótszych, 4-5 minutowych kawałków, co jak na zespół progresywnego rocka tamtych lat było pewnym ewenementem. Te  jedenaście eklektycznych nagrań w stylu Traffic, Procol Harum i wczesny Yes zawierają ostre partie gitar zrównoważone łagodnym fletem,  harmonijnym brzmieniem Hammonda, czasem fortepianu z agresywnym, aczkolwiek całkiem przyjemnym śpiewem McEwana. Całość jest przemyślana, prosto skonstruowana i energetyczna. Nie ma  mowy, bym wskazał tu swoich faworytów – każde nagranie to ładnie opowiedziana historyjka zasługująca na uwagę. Ot choćby otwierający całość „First And Last”. Zaczyna się zniekształconym przez fuzz zabójczo dzikim gitarowym riffem, a prowadzona przez organy Hammonda bombastyczna ciężkość ustępuje później wyluzowanej, czystej gitarze z harmonijnym wokalem. W skrzącym się od burzy dźwięków organów i ostrej gitary „Ginger Cake” pojawia się kojący, delikatny flet. Zachwyca mnie młodziutki gitarzysta, który w nastrojowo zaczynającym się rockowym kawałku „This Time Of Year”, czy w typowym dla epoki  progresywnym „Toytown” z całkowitym luzem i bez wysiłku ożywia melancholijne fragmenty, zaś jego solówka w znakomitym „Long Distance” jest po prostu wyborna. Kompaktowa reedycja Long Hair z 2002 roku dodatkowo zawiera stronę „A” singla, którą McEwan zaśpiewał w ojczystym języku księcia Hamleta. Trzeba przyznać, że dał radę.

Longplay „Blast Furnace” to produkt swoich czasów i uważany jest dziś za jedną z najlepszych duńskich produkcji tamtych lat. Po jego wydaniu zespół został rozwiązany. Tom McEwan i Niels Vangkilde dołączyli do kultowego zespołu Culpeper’s Orchard i zagrali na ich trzeciej płycie „Going For A Song” (1972). Pozostali dwaj przez jakiś czas wspomagali miejscowe kapele ostatecznie zostając muzykami sesyjnymi.

Sekstet THE OLD MAN AND THE SEA został założony w połowie lat 60-tych w Horsens (środkowa Jutlandia) początkowo jako Jack & The Rippers.  Od początku byli w nim Benny Stanley (gitary), Tommy Hansen (organy, fortepian, wokal) i Knut Lindhard (bas). Przez grupę przewinęło się sporo muzyków, zmieniano też często nazwę. W 1967 roku, przed występem w  Konkursie Młodych Talentów w Aarhus na pytanie „To jak mamy was zapowiedzieć..?” wokalista Ole Wedel błyskawicznie odpowiedział „Stary człowiek i morze.”  Czy był to ukłon w stronę opowiadania Ernesta Hemingwaya dziś trudno rozstrzygnąć, nie mniej nazwa została. Wkrótce stali się koncertową atrakcją duńskiej sceny muzycznej, co potwierdzili występami z Ten Years After, Led Zeppelin i Deep Purple zwracając uwagę na ludzi z branży fonograficznej. Podpisany kontrakt z duńskim oddziałem Sonet Records zaowocował jedynym, wydanym w 1972 roku krążkiem „The Old Man & The Sea”. Z uwagi na to, że wytłoczono tylko 500 kopii obecnie jest on jednym z najrzadszym i gorąco poszukiwanym duńskim winylem wśród kolekcjonerów płyt.

Muzyka THE OLD MAN AND THE SEA to dość typowy dla tej epoki rock progresywny oparty na brzmieniu Hammonda i mocnych gitar z okazjonalnymi partiami fletu porównywalny z wczesnym Yes, Uriah Heep i Atomic Rooster. Hard rockowe zapędy bardzo umiejętnie zostały zintegrowane z  ogólną prog rockową atmosferą, co słychać choćby w otwierającym „Living Dead”, czy kończącym „Going Blind”, gdzie Hammond scalony jest z bluesowymi gitarami. Zwracam też uwagę na ładne aranżacje wokalne; Ole Wedel dysponował dobrym głosem przypominającym w wyższych partiach Jona Andersona z Yes idealnie wpisującym się w styl grupy. Jego heroiczna opowieść o ćpunce z toczącym się w tle basem i gęstą, mocną perkusją we wspomnianym już wyżej „Living Dead” jest bardzo realistyczna i przekonująca. Słodkie, choć niepozbawione rockowego ducha „Princess” cieszy przyjemnym, długim gitarowym solem, a Tommy Hansen wydaje się być lepszy od Tony’ego Keya. Z kolei „Jingoism” to kawał kapitalnego, szalonego, dzikiego rockowego grania z jazzowym brzmieniem fortepianu i mnóstwem wokalnych pasaży. I nie przeszkadza mi, że początek brzmi jak „Indian Rope Man” z płyty „Streetnoise” Briana Augera i Trinity, bo jest naprawdę dobry! Króciutkie „Prelude” (1:14) nawiązujący do organowej muzyki sakralnej z XVII wieku jest wstępem do dłuższej,  dwuczęściowej kompozycji „The Monk Song”. Pierwsza, liryczna  część opusu z lśniącymi harmoniami wokalnymi przypominającymi (znów)Jona Andersona, z akustycznie brzdąkającą gitarą i masywnym basem śmiało mogłaby znaleźć się na pierwszym albumie Yes. Ostry flet i pojedynek z Hammondem na zakończenie burzy sielski klimat przechodząc w drugą, bardziej agresywną część wypełnioną purplowymi riffami toczącymi bój z rozbuchanymi organami. Całość kończy epicki, 10-minutowy „Going Blind” z rozgrzanym jak piec hutniczy Hammondem, z bluesowym solem gitarowym, karcącym basem i agresywnym bębnieniem. Całość  zagrano z pasją i pazurem. Tak jakby zespół za wszelką cenę chciał udowodnić  światu swoją wielkość. I udowodnił!

Kompaktowa reedycja Shadoks Music z 2013 roku zawiera dodatkowo dwa nagrania: ponad siedmiominutowy, znakomity rocker z niewielką domieszką muzyki funk „Lady Nasty” i szalony „Circulation”, do którego nakręcili film promocyjny na taśmie 16 mm (wciąż dostępny na youtube) potwierdzający wysoką klasę zespołu.

Tuż po wydaniu debiutu zaczęli pisać nowe rzeczy. Materiałem zainteresowała się nawet Columbia, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Duża jego część ukazała się po latach na kompilacyjnej płycie „The Old Man And The Sea 1972-1975” wydanej przez duńską firmę Karma Music (2003). Pokazują one, że zespół wciąż się rozwijał i drzemał w nim ogromny potencjał twórczy. Niestety zabrakło im wówczas jednej ważnej rzeczy – odrobiny szczęścia…

3 komentarze do “Duńskie perły prog rocka. BLAST FURNACE (1971); THE OLD MAN AND THE SEA (1972)”

  1. Świetne kapele Zbyszku opisujesz,. Skandynawia jest faktycznie kopalnią bardzo dobrego grania, ja nie tak dawno odkryłem szwedzki San Michael’s (znasz?) i zostałem ich wielkim fanem. Tak trzymaj dalej!
    Pozdrawiam serdecznie.

    1. Dzięki!
      San Michael’s znam, choć ich płyt nie mam (jeszcze?). W epoce wydali dwa albumy, z tym że drugi, „Nattag” (z materiałem z 1972 roku) ukazał się dopiero w 2009. Po rozpadzie klawiszowiec/gitarzysta/wokalista Hans Lundin i basista Thomass Erikson utworzyli zespół Kaipa (znasz!). I masz rację – w ich muzyce można się zakochać!

      1. Znam. Mam ich debiut z 1975 roku, tez ciekawe granie bardziej progowe ale to nie szkodzi. A to polecę ci jeszcze T.P. Smoke (lekko zbliżone do Colosseum).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *