THE WAY WE LIVE „Candle For The Judith” (1971); TRACTOR „Tractor” (1972).

Album „Candle For The Judith” dla jednych jest jedynym albumem grupy THE WAY WE LIVE, dla innych pierwszą płytą zespołu TRACTOR. Tak naprawdę nie warto o to kruszyć kopii, czy dzielić włosa na połowę. Album jest jednym i drugim, a to za sprawą dwóch muzyków, którzy byli filarami obu formacji. Korzenie grupy sięgają 1966 roku gdy w znanym z przemysłu tekstylnego mieście Rochdale położonym 8 mil od Manchesteru szkolni koledzy: Jim Milne (g), Steve Clayton (dr), Michael Batsch (bg) i Alan Burgess (voc) założyli beatową grupę THE WAY WE LIVE. Od kuchni wspomagał ich John Brierley, szkolny czarodziej od elektroniki, który wg. słów słynnego radiowego  DJ’a Johna Peela „(…) potrafił ze starej pralki zmajstrować stół mikserski.” I choć oficjalnie nie był w składzie traktowano go jak członka zespołu. Kilka lat później Brierley w studio nagraniowym Cargo mieszczącym się na strychu rodziców przy Drake Street nagra taśmę demo, która odmieni im los. Jednak zanim cokolwiek się wydarzyło, pod koniec dekady z zespołu jako pierwszy ubył wokalista, a niedługo po nim basista. Tym samym na muzycznym polu zostało ich tylko dwóch.

Jim Milne  i Steve Clayton.

Kapela, która w Rochdale i okolicach zyskała już pewną popularność ratowała się zaprzyjaźnionymi muzykami, którzy dość chętnie wspierali ją na scenie. Pomimo niezbyt  komfortowej sytuacji muzycy nie zniechęcili się do występów, dzieląc czas pomiędzy szkołą, występami i nagrywaniem swoich kawałków w ciasnym, amatorskim studio Brierleya. Podzielili się obowiązkami: Clayton pisał poetyckie teksty i grał na perkusji, Milne tworzył muzykę, śpiewał i grał na pozostałych instrumentach. Gotowe kopie taśm demo rozesłali do firm fonograficznych. Tych dużych i tych małych. Pierwszy odezwał się John Peel pracujący w tym czasie nad rozwojem swojej wytwórni Dandelion Records. Zaskoczeni pochwałami i entuzjazmem DJ’a kilka tygodni później podpisali z nim kontrakt. Peel postanowił, że cały materiał zostanie nagrany raz jeszcze. Dokonano ich w londyńskim Marquee Studios. Nad sesją trwającą dwa dni czuwał sam, któremu pomagał ściągnięty z Rochdale John Brierley. Album zatytułowany „A Candle Of Judith” ukazał się dokładnie 29 stycznia 1971 roku; tytułowa Judith to ówczesna dziewczyna (potem żona) Claytona. Autorem okładki był Dave Lee Travis, były DJ pirackiej stacji „Radio Caroline” nadającej w latach 1964-1968 młodzieżową muzykę (głównie rock’n’rolla) ze statku zakotwiczonego u wybrzeży Wielkiej Brytanii.

Oryginalna okładka LP. „Candle For The Judith” (1971).

Trzeba przyznać, że eklektyczna muzyka z tej płyty robi wrażenie także i dziś. Fantastycznych mieszanka stylów i dźwięków: od prostego hard rocka, przez uroczy folk, po psychodelię. Biorąc pod uwagę bogactwo dźwięków wierzyć się nie chce, że nagrali to tylko dwaj faceci. Jim Milne jest jednym z tych gitarzystów, który w epoce nie cieszył się dużym uznaniem. A powinien! John Peel opisał go krótko: „To gość odpowiedzialny za najbardziej płynną i logiczną grę na gitarze jaką kiedykolwiek słyszałem.” Milne postrzegany jest obecnie jako klasyk. Przynajmniej wśród entuzjastów brytyjskiej psychodelii. Sposób w jaki gra solówki jest niesamowity. Po wysłuchaniu płyty pozostają mi w głowie przez długi czas.

Utwory ciężkie, hard rockowe przeplatają się na płycie z folkowymi cudeńkami błyszcząc jak diamenciki. Wśród tych pierwszych wybija się „King Dick II”, prawdziwy rockowy kiler z ciężką gitarą, mocno wyeksponowanym basem i potężną perkusją. Takie wczesne, bluesowe Black Sabbath, które z przytupem otwiera album. Ot tak, dla zachęty. Pierwsze takty gitarowego riffu „Willow” skojarzyć się mogą z „Who Lotta Love” Zeppelinów, ale na tym podobieństwo się kończy; całość jest kompletnie odmienna i absolutnie oryginalna. Natomiast dla każdego kto przed laty pokochał wczesnego hard rocka, pół akustyczny „Storm” (bardziej w stylu Mountain niż Deep Purple) będzie powrotem do najmilszych wspomnień. Nawiasem mówiąc Jim Milne brzmi tu bardziej jak Leslie West niż… sam West! Najdłuższym (8:47) i najbardziej niesamowitym utworem na płycie bez wątpienia jest „The Way Ahead”. Podkręcony dynamicznym rytmem rozkręca się gitarowym solem i wściekłą perkusją w szalony galop, by w drugiej jego części złamać rytm i melodię nabierając przy tym psychodelicznej, space rockowej, luźnej przestrzeni. Harmonie wokalne i gitarowy riff stworzyli klimat jaki Pink Floyd czarowali nas w końcówce utworu „A Saucerful Of Secrets”… Na drugim biegunie mamy dużo spokojniejsze kawałki. „Squares” to łagodny folkowy numer z gitarą akustyczną, interesującą linią elektrycznego basu, cudną melodią z poetycko uduchowionym, hipisowskim tekstem. Zakochałem się w prześlicznie lirycznej miniaturce „Angle” (1:22). Zaśpiewana ciepłym głosem przez Milne’a w towarzystwie gitary akustycznej trafia prosto w serce. Co ciekawe, w tych krótkich instrumentalnych kawałkach muzycy penetrują różne style i gatunki. „Siderial” z użyciem tabli stylem nawiązuje do indyjskiej ragi, zaś „Madrigal” charakteryzuje się latynoskim brzmieniem.

Płyt „Way We Live” zyskała uznanie krytyki, ale nie odniosła sukcesu komercyjnego. Oryginalny winyl jest dziś jednym z tych rzadkich, mitycznych wydawnictw, którego większość z nas, zwykłych śmiertelników, nigdy nie dostanie w swoje ręce. Na szczęście kompaktowa reedycja Repertoire z 1992 roku i, bardziej dostępna, Ozit Morpheus z 2003 roku ratują sytuację. Szczególnie ta druga, z nową okładką (oryginalna jest w środku, na trzeciej stronie) zawierająca aż jedenaście bonusów(!) jest bardziej interesująca.

Okładka kompaktowej reedycji albumu (Ozit Morpheus 2003).

Od razu zaznaczę, że w dodatkowych nagraniach znalazło się kilka ukrytych klejnotów, które o dziwo brzmią równie kreatywnie i nowatorsko. Na przykład „Watching White Stars” nagrany w  domowym studiu Johna Brierleya w 1970 roku, w którym organy nadają  utworowi progresywny charakter, zaś uduchowiony wokal ponadczasowy wymiar. Akustyczny „Let Earth Be The Name” to świetny przykład znakomitej kondycji brytyjskiego folku końca lat 60-tych, a „Marie” uświadamia drogę jaką duet przeszedł zaczynając swą muzyczną przygodę w Rochdale.

Kiedy płyta ukazała się na rynku muzycy intensywnie pracowali już nad nowym materiałem. John Peel zasugerował im zmianę nazwy na bardziej prostą, szybko zapadającą w pamięć.„Siedzieliśmy u niego w w Suffolk i myśleliśmy nad jego propozycją.” – wspomina Milne. „W pewnym momencie John dostrzegł za oknem ciągnik na polu sąsiada tuż za jego domem. I wtedy krzyknął 'Mam! Tractor! Od dziś będziecie nazywać się TRACTOR!’ I tak zostało…” Peel kupił im nowy sprzęt do nagrywania, który zainstalował w Rochdale na poddaszu i sypialni domu szeregowego przy Edenfield Road. Miejsce to nazwał Dandelion Studios i to w nim zimą 1971 roku zrealizowali materiał na nową płytę. Pierwszym, oficjalnym nagraniem płytowym TRACTOR była EP-ka „Stoney Glory”/”Marie”/”As You Say”, która promowała album „Tractor” wydany wiosną 1972 roku.

Front okładki albumu „Tracktor” (1972)

Śmiało można uznać ten album za kontynuację swego poprzednika. Wciąż jest to ekscytująca mieszanka brytyjskiej psychodelii, folku i mocarnego rocka, w którym ciężkie gitarowe, improwizowane granie przeplatane jest delikatnymi balladami i jednym bluesem. Więcej tu wczesnego Black Sabbath niż Neila Younga. I właśnie to cięższe oblicze zespołu jest mi bardziej bliskie. Po tej cięższej stronie z generatorami wielu ton mocy znajduje się sabbathowy  „All Ends Up” rozbrzmiewający potężnym rytmem brzęczącej gitary jak u Phila Spectora z rozpryskującą, wściekłą perkusją. Progresywny „Little Girl In Yellow” zaczyna się jak opowieść o wróżkach i goblinach, którą zdmuchuje z powierzchni ziemi Żniwiarz władający kosą. Gitarowe sola tną wszystko oprócz rytmu, a dźwięk staje się bardziej ciężki niż miał jakikolwiek zespół heavy metalowy w tym czasie. Blisko 10-minutowy, kakofoniczny „Make The Journey” wyłania się z wody jak mityczna Afrodyta z wieloma efektami dźwiękowymi, niesamowicie „brzęczącymi” bębnami Claytona i zachwycającym, harmonijnym wokalem… Dla przeciwwagi bluesowe boogie „Ravenscroft’s 13 Bar Boogie” i typowo akustyczny „The Watcher” studzą emocje. Te wcale jednak nie słabną, a to za sprawą następujących po sobie kolejnych, trzech kompozycji. Traktować można je jako rodzaj suity. Zaczyna się od „Shunbunkin”, który jest motywem płynącym prosto z niebios – kosmiczne dźwięki przygotowują nas do startu wyimaginowanego pojazdu kosmicznego. Gwiezdny motyw uruchamia wyobraźnię wraz z nadejściem psychodelicznej gitary płynnie przechodząc w „Hop In Favour”. Senny wokal hipnotyzuje spokojem. Po nim następuje gwałtowne przyspieszenie i wszystko rozpada się w złowrogim tle. Wchodzi akustyczna gitara i zaczyna się coś, co znamy jako „Everytime It Happens”. Ta piosenka jest amorficznym impresjonizmem – przerażającym utworem, wzmocnionym ekstremalną pracą inżynierią Brierleya doskonale wypełnioną harmoniami gitar, które jak derwisze zawodzą pod murami miasta. Niekonwencjonalna i nieosiągalna tajemnica, która przywiera do nasadki mózgu nie dając się z niego uwolnić…

Muzyka z tego albumu toczy się w rytm rozpędzonego pociągu towarowego, a całe czterdzieści minut miga na naszych oczach w postaci kawałków i fragmentów różnych piosenek ostatecznie znikając w ciemnym tunelu. Słuchając go uszami XXI wieku przekonujemy się jak głęboko psychodelicznie brzmiał brytyjski underground w 1972 roku. Jedno jest pewne – ten longplay wciąż pozostaje jednym z najbardziej niezwykłych doświadczeń tamtego okresu.

2 komentarze do “THE WAY WE LIVE „Candle For The Judith” (1971); TRACTOR „Tractor” (1972).”

  1. To ciekawa i wazna dla mnie kapela. Poznalem ich przypadkiem ale takie przypadki to esencja istnienia a jak juz mialem plyte to zagralem kumplowi – kumaty facet nie z serii wpieprzmy kebab i beknijmy – ale jakos nie zlapal tej nuty. Nie kazdy musi a bylem znim na tylu koncertach ku rozpaczy bliskich bo w szafie nie przybywalo ale co tam – zyj szybko… Tractor, niektorzyplakali ze mieli ledwie dziewiec dni na sesje albumu (vide Armaggedon i inni ) a chlopaki z Wali mieli dwa dni (!). Powstala plyta ciekawa i nostalgiczna bo ja slysze w tych nutach tesknote za czyms czego juz nie bylo wtedy a teraz tym bardziej. Widze jesienna aleje i pustke, deszcz i liscie i marzenia…. Piekno muzyki to przywolywanie emocji i dbanie by mimo walki o promocje cukru w biedronce, dziecko w naszych sercach nie zmarlo przycisniete pprzez bankomat. Tractor, wiec Walia to nie tylko choc swietne Budgie…. Romantycy a czy swietni muzycznie, raczej nie ale to nie filharmonia tylko zycie. Warto znac i zamknac oczy i pomarzyc. Im nie dano szansy a nam daja ? Kolejna perla w oceanie beznadziei.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *