COMUS „First Utterance” (1971).

W sobotę 16 sierpnia 1969 roku, podczas gdy festiwal Woodstock zaczynał swój drugi dzień z epickimi występami Santany, Sly And The Family Stone, Canned Heat, The Who i wieloma innymi znacznie mniejsze wydarzenie miało miejsce w południowym Londynie. Był to Beckenham Free Festival, prezentujący sztukę i muzykę w celu zebrania pieniędzy dla „Arts Lab”, małej społeczności artystów prowadzonej przez Davida Bowie uwiecznionej potem w piosence „Memory Of A Free Festival”. Oprócz Bowiego  tego dnia zagrali też Bridget St John, Keith Christmas i Toni Visconti. Niewielu pamięta, ale był tam jeszcze jeden zespół. Nazywał się COMUS i brzmiał jak żaden inny zespół na tej ziemi…

Zespół powstał w 1969 roku, kiedy dwaj studenci sztuki z Bromley w hrabstwie Kent, Roger Wootton i Glenn Göring, odcinając się całkowicie od idealizmu kultury hipisowskiej swoich rówieśników próbowali znaleźć własną, muzyczną drogę. Ciągnęły ich mroczne ścieżki Family, The Velvet Underground, Mr. Fox. To byli artyści, którzy szukali czegoś innego w pogańskiej przeszłości Anglii.  Otwarci byli na muzykę King Crimson, Pink Floyd, ale także na współczesnych kompozytorów klasycznych – Toru Takemitsu i Messiaen. Na wschodzącej scenie folkowej szanowali Johna Renbourna, Berta Janscha i ich zespół The Pentangle. Jednak oni chcieli robić to na swój, oryginalny sposób.

Roger Wootton i Glen Goring (pre-Comus)

Zamiast wracać do starych angielskich melodii, jak robił to Fairport Convetion, konsumować podejrzane narkotyki i wchodzić w psychodelię jak Incredible String Band, lub pisać słodkie melodie, przemierzając jak Vashti Bunyan angielską wieś konnym zaprzęgiem, duet wybrał inną drogę. Drogę zła i ciemności.

Dzięki dobrej łasce Davida Bowie duet otrzymał rezydenturę  w jego folkowym klubie Beckenham Arts Lab. To właśnie w tym miejscu powoli budowali materiał, który poszerzał ich własne podejście do muzyki folkowej. Realizując swoją artystyczną wizję Roger i Glenn powiększyli duet o czterech genialnych muzyków. Najważniejsza była Bobbie Watson, śliczna, młoda dziewczyna z anielskim głosem, która miała służyć jako „osłonka” dla obłąkanego wokalu Rogera. Po niej przyszedł rytmiczny tandem – basista Andy Hellaby i grający na altówce i skrzypcach Colin Pearson. Ostatni z nich, Rob Young, zapewnił grupie ulotne dźwięki fletu i oboju dodając mrocznemu brzmieniu przestrzeń i powiew pewnej lekkości. Nazwę zespołu zaproponował Chris Youle, kolega Rogera i Glena z czasów studenckich, późniejszy menadżer grupy, która idealnie pasowała do ich muzyki.

Sześcioosobowy Comus (1970)

W mitologii greckiej Comus, syn Dionizosa, jest bogiem hulanek, anarchii i chaosu. Był też nekromantą, który potrafił wykorzystać każde martwe ciało, by za pomocą magii i podstępu złapać w pułapkę i uwieść żywą istotę w celu zaspokojenia swej cielesnej przyjemności. „Comus” to także wiersz angielskiego poety Johna Miltona, autora „Raju utraconego”, napisany w 1643 roku. Milton opowiada historię kobiety, która gubi się w lesie. Kuszona ziołami, winem i wszelkiego rodzaju ziemskimi grzechami przez przebiegłego bożka dzielnie broni swojej cnoty i ostatecznie zostaje uwolniona przez swoich braci. Z treści utworu przebijają purytańskie ideały – pochwała moralności i pogarda dla zmysłowości.

Jedną z pierwszych piosenek jaką zespół napisał była „The Bite” z dwiema przeplatającymi się historiami. Ukąszenie” zdaje się opowiadać historię mężczyzny, który miał zostać powieszony, choć za jaką zbrodnię nie wiemy. Pierwsza część piosenki to właściwie koszmar skazańca, zwanego „chrześcijaninem”, o wędrówce nocą po lesie podczas burzy, w otoczeniu nocnych zwierząt zajmujących się swoimi sprawami – sów, lisów, królików, wilków. Po przebudzeniu bohater historii zostaje pojmany i powieszony.  To jest ten punkt, wokół którego koncentrować się będzie cały późniejszy album.

Zespół podpisał kontrakt z wytwórnia Dawn i w listopadzie 1970 roku wszedł do studia, aby nagrać płytę. Prawdę mówiąc sesje nie spełniły oczekiwań muzyków. Ich producent, Barry Murray, który właśnie skończył nagrywać „In The Summertime” Mungo Jerry kompletnie nie wiedział jak „ugryźć” muzykę COMUSA, która w swoim składzie nie miała perkusji, a na dodatek nie grała krótkich, wesołych, melodyjnych piosenek. Studyjna produkcja nie oddawała energii jaką zespół wytwarzał na koncertach. Chłopcy robili co mogli by ocalić brzmienie, za którym gonili stąd większa część materiału została zarejestrowana na żywo. Ta „chropowatość”, na którą wówczas skarżyli się Wootton i Göring mnie się podoba…

Album „First Utterance” ukazał się wiosną 1971 roku i zawierał siedem autorskich nagrań. Pierwszą rzeczą, która uderza już na samym wstępie jest jego całkowicie przerażająca okładka. Grafika, narysowana piórem wiecznym przez samego Rogera Woottona, przedstawia włochatego, powykręcanego w pierwotnym krzyku Comusa z wystającymi żebrami i priapicznym spojrzeniem. Jak łatwo się domyśleć nie będzie to przyjemna, popołudniowa filiżanka herbaty do wypicia. Muzycznie będzie głośno, zaś w treści brutalnie lubieżnie.

Front okładki „First Utterance” (1971)

Zawarta tu muzyka dla przeciętnego hipisowskiego fana folkowego grania była nie mniej szokująca niż okładka. To nie było zebranie „Koła gospodyń wiejskich” w remizie Ochotniczej Straży Pożarnej, żadne tam ludowe przyśpiewki o  d… Maryni, ciepłym słoneczku i uginającym się zielonym  mosteczku. Tu jest mroczny zły duch lasu, który przyszedł, by kogoś splugawić, poderżnąć gardło, porzucić martwe ciało między drzewa, by nikt nigdy je nie odnalazł. To tu, jak nigdzie indziej, porusza się tak „czarujące” tematy jak gwałt, mord i choroby psychiczne.

Dla tych, którzy mają strach w oczach, duszę na ramieniu i czują wszechwładnie opanowującą umysł grozę proponują zacząć jej przesłuchanie od  dwunastominutowego ,mojego ulubionego,  utworu „The Herald” o najbardziej miłosiernej i uroczej melodii na całym albumie, wślizgującej się w ciemne dno reszty albumu. Ten numer zawiera świetne partie Woottona i Göringa na 6-cio i 12-strunowej gitarze akustycznej. Wszystko zaczyna się od przesuwającego się basu Andy Hellaby’ego. To właśnie ten klimatyczny dźwięk pozwolił Rogerowi wymyślić tekst zaczynający się sugestią nadejścia świtu, który usunie cały lęk. To, co najbardziej zapada w pamięć, to anielski wokal Bobbie Watson doskonale odnajdujący się w tej dość zawiłej melodii, niemal zwierzęca gra na gitarze Rogera oraz stale narastające przerażenie wydobyte z altówki i skrzypiec Colina Pearsona oraz fletu i oboju Roba Younga. Gdy panna Watson wraca ze wszystkimi odradzającymi się lękami, Roger i Glenn pojedynkują się na akustykach, a Rob dołącza się ze swymi dętymi, wtedy czujemy, że to jest ich traktat o znaczącej sile nadziei i wytrwałości. Szkoda, że „The Herald” podnoszący na duchu nie rozpoczął ani nie zakończył tej mrocznej płyty.

Album rozpoczyna się od nagrania „Diana”. Ta piosenka prowadzona przez altówkę Colina jest tą, która zaczyna przywoływać demona Comusa. Tutaj poznajemy wyjątkowy głos Rogera – mieszankę Raya Charlesa i Little Richarda. Wootton zaczyna śpiewać prawdziwą opowieść o Comusie. Ten Comus to stworzenie, które cuchnie i poluje na cnotę. Rolą Diany jest zachować najwyższą czujności i zwlekać. Gdy do utworu dołącza się potężne bębnienie (bongosy) z eterycznym wokalem Bobbie i skrzypcami Pearsona lęk przed byciem tam, gdzie nie powinno się być przedstawiono w sposób, którego prawdopodobnie nigdy więcej nie usłyszymy. Mówią, że żądza zna paniczne oznaki cnoty… Po „The Herald” zaczyna się prawdziwie bezlitosny, czysty horror. Opowiedziana z punktu widzenia agresora jedenastominutowa kompozycja „Drip, Drip” przedstawia opowieść o bezsensownym chaosie i okrucieństwie. Przechodzi przez różne etapy maniakalnych melodii i nieludzkich dźwięków tylko po to, by zbudować pogański trans, który zostaje przerwany przerażającym końcem. Moim zdaniem „Drip, Drip” to najważniejszy element albumu i zawiera najbardziej okrutny tekst szczegółowo opisujący morderstwo w lesie.

Czarny, powykręcany z bólu i  krzyku z wystającymi żebrami. Oto Comus w całej swej postaci…

„Song to Comus” jest chyba najmroczniejszym z nich wszystkich. To ostrzegawcze wezwanie. Oto coś, czego powinniśmy się bać. Plądrując katakumby w swoim zakresie wokalnym Wootton szczegółowo opisuje, jak Comus ukrywa się w cieniu dnia, grając swoje radosne piosenki, aby zwabić dziewicze serca do swojego złego legowiska. Tam, za lasem, w głębokich jaskiniach, ujawnia swoje prawdziwe ja – z całkowicie odsłoniętymi kłami, dążące do przejęcia czystości każdego cnotliwego przez seksualną rzeź. „Łowca błony dziewiczej, dłonie ze stali zaciskają się, a jej czerwone ciało wiotczeje / Zdobywca bólu, oczy ognia przebijają jej łono  / Comus gwałci, Comus łamie cnotę słodkiej młodej dziewicy / Nagie ciało, rozwiane włosy, jej przerażające krzyki przecinają powietrze…” Tylko letni blask dnia zapewnia wytchnienie i ucieczkę dla uwiedzionych. Ta doskonale wykonana oda, z oszałamiającymi aranżacjami instrumentalnymi i wokalnymi nie ma porównania z niczym. To wyjątkowa perełka, którą warto przetrawić. Jej kontynuacją jest „The Bite”, o którym wspominałem już wyżej. Altówka i flet o wyjątkowej urodzie przyspieszają tempo, pchając utwór w jego szybki koniec. Gdy słychać bolesny krzyk męczeństwa zdaję sobie sprawę, że to jest ten moment, w którym dociera do mnie sedno tej piosenki… Niesamowity kawałek eksploracji skrzypiec i basu to początek „Bitten” pozwalający zastanowić się nad ogromem lęku poprzedzającego śmierć. Wybuchowe, atonalne przebudzenie zapiera dech w piersiach i wydaje się zajmować trzydzieści minut, a trwa zaledwie dwie. Geniusz!! Ostatni na płycie „The Prisoner” w porównaniu z poprzednimi nagraniami jest nieco inny tematycznie. Skończyły się mroczne i groźne sceny na rzecz klaustrofobii i terroru szokowej terapii. Wootton przedstawia tu osobę przebywającą w szpitalu psychiatrycznym po szalonej wędrówce i jest jej apelem o uwolnienie, ponieważ czuje się wyleczony. „Praca w tych mrocznych obszarach eksploracji, szaleństwo i poczucie, że świat wbrew twej woli chce cię ukształtować zmusiły mnie do napisania tej piosenki.” – zwierzał się po latach lider zespołu. Utwór zaczyna się w melancholijnym nastroju i zawiera ostatnie kawałki cudnych wokali Bobbie Watson. Podstawą są tu gitary akustyczne, skrzypce i bongosy. Ta lżejsza instrumentacja sprawia, że brzmi to jak progresywny rock, chociaż wcale nim nie jest. Wootton przecież nie byłby sobą, gdy na samo zakończenie nie zafundował nam ostatni kęs potwora o imieniu „Szaleństwo” pełnym plemiennych rytmów i osobliwych głosów. Niesamowite zakończenie niesamowitego albumu!

Niestety płyta „First Utterance” nie znalazła uznania u szerszej publiczności. Okazało się, że nawet w tych przyjaznych dla progresywnego rocka czasach propozycja zespołu COMUS była trudna do przełknięcia. Wytwórnia Dawn wytłoczyła zaledwie 10 tysięcy kopii i nie poparła wydanie albumu żadną promocją. Po tej komercyjnej porażce COMUS nigdy więcej nie nagrał tego typu muzyki.  Po krótkiej przerwie, w 1974 roku muzycy powrócili z jeszcze mniej znanym albumem „To Keep From Crying” pomimo, że Woottona, Hellaby’ego i Watson wsparli tacy muzycy jak Lindsay Cooper z Henry Cow i Didier Malherbe z Gong. To był już koniec zespołu.

Choć trudno w to uwierzyć, ale COMUS wywarł ogromny wpływ na młodsze pokolenie muzyków XXI wieku. Długo nie szukając – Mikael Åkerfeldt, wokalista Opeth, jest ich wielkim fanem. Dobry przykład wpływu Brytyjczyków można usłyszeć we współpracy Åkerfeldta ze Stevenem Wilsonem na albumie grupy Storm Corrosion („Storm Corrosion” 2012 r.) Åkerfeld namówił także Rogera Woottona na „wskrzeszenie” zespołu i zaprosił ich do Szwecji w 2008 roku z czego powstała koncertowa płyta „East of Sweden: Live at Melloboat Festival 2008” wydana trzy lata później –  dokładnie czterdzieści lat po debiucie…

4 komentarze do “COMUS „First Utterance” (1971).”

  1. Miałem duży problem z tą płytą, gdy ją opisałem to wtedy ją dużo słuchałem i się przemogłem ale po czasie znowu trudno mi się jej słucha. Chyba jednak nie dla mnie. Ale fajnie ją opisałeś:)

    1. Fakt, ciężka do słuchania muzyka i dla wielu nie do „strawienia”. Mnie zafascynowała od pierwszego przesłuchania i powaliła totalnie. Wyobrażam sobie jaki to musiał być szok dla słuchaczy w tamtych czasach ?

      1. „Fakt, ciężka do słuchania muzyka”
        Rozbawiłeś mnie tym stwierdzeniem. Przy „Interstellar Overdrive” Pink Floyd czy muzyce Soft Machine z tego okresu to niemal dyskotekowe „kawałki” i nastrojowe ballady (pomijając warstwę tekstową, oczywiście) :). Fakt, trochę zakręcone, ale przyjemnie się je słucha właśnie dlatego, że zakręcone ;).

Skomentuj njama61 Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *