Przeoczony klasyk – T.I.M.E. „Smooth Ball” (1969)

Na początku był Hard Times, pop-garażowy zespół z drugiej połowy lat 60-tych nazwany na cześć bluesowej piosenki Josha White’a o nieco psychodelicznym brzmieniu. Inspirowali się głównie muzyką The Byrds, Boba Dylana, Buffalo Springfield… W Los Angeles, do którego przenieśli się z rodzinnego  San Diego, dzięki prostym i melodyjnym piosenkom stali się ulubieńcami lokalnej społeczności hipisowskiej, oraz stałych  bywalców „Whiskey A Go Go”. W tym legendarnym klubie otwierali koncerty m.in. dla  The Doors, Buffalo Springfield i Jimiego Hendrixa. W ciągu trzech lat działalności wydali kilka singli, głównie w klimacie The Byrds i longplay „Blue Mind”. Ciekawie zapowiadająca się kariera zespołu skończyła się w 1967 roku. Dwóch członków grupy, gitarzyści Bill Richardson i Larry Byrom, chwilę później założyli kapelę Trust In Men Everywhere w skrócie T.I.M.E. w składzie której znaleźli się także basista Nick St. Nicholas i perkusista Steve Rumph.

Podpisany kontrakt z byłą wytwórnią Hard Times, World Pacific Records, zaowocował wydaniem debiutanckiego albumu „T.I.M.E.” w 1968 roku. Urocza mieszanka bardzo chwytliwych i zapadających w pamięć piosenek, oparta była na bogatych harmoniach wokalnych i silnej grze dwóch gitar, znajdując się gdzieś pomiędzy garażowym rockiem, a popową psychodelią spod znaku Love, Bufflo Springfield i późnych The Beatles. Podoba mi się, że każda z dwunastu piosenek jest oryginalna i niepowtarzalna, co w tym czasie taka rzecz udawała się niewielu.

Po jego wydaniu grupa przeszła znaczącą zmianę personalną. Za bębnami zasiadł nowy perkusista Pat Couchois, zaś basistę, który odszedł do The Sparrow (wkrótce przemianowany na Steppenwolf) zastąpił Richard Tepp (ex-Richard And The Young Lions). Od tego momentu brzmienie zespołu stało się dużo cięższe, tym razem bliższe stylistyce The Jimi Hendrix Experience, Cream, Vanilla Fudge i wczesnych Blue Cheer. Potwierdza to drugi album, „Smooth Ball”, nagrany z producentem Alem Schmidtem wydany rok po debiucie.

T.I.M.E. „Smooth Ball” (1969)

Lekkie, melodyjne, trzyminutowe numery z pierwszej płyty zostały zastąpione ciężkim, psychodelicznym rockiem z bluesowymi wpływami. Jeśli porównać tę płytę do poprzedniej słychać, że muzycy zrobili wielki krok naprzód. Całość brzmi tak jakby grał tu zupełnie inny zespół! O ile partie gitar na debiucie były bardzo solidne, to na „Smooth Ball” są genialne. Obaj gitarzyści doskonale wykorzystują fuzz i acid rockowe zagrywki, a do ciężkiego brzmienia swoje „trzy grosze” dodaje nowa sekcja rytmiczna. Ten album nie ma żadnych niewypałów. Nawet niespełna minutowe intro „Preparation G” ma swój urok. Wszystkie utwory są świetne, a niektóre, jak  „Lazy Day Blues”, czy wolno toczący się „See Me As I Am”  mają  bluesowe korzenie. Z kolei Trust In Men Everywhere” „Flowers” to przykłady zmierzenia się z  psychodelicznymi wpływami tamtych czasów. Ale prawdziwym kilerem jest tu „Morning Come”, dziesięciominutowy, apokaliptyczny, hard rockowy klejnot o monstrualnym brzmieniu z fantastyczną grą Larry’ego Byroma na gitarze. Gwiezdny przykład ciężkiego psych rocka tamtej epoki. I jeden z najlepszych w tym stylu!

Pomimo pochlebnych recenzji płyty „Smooth Ball” niedługo po jej wydaniu zespół rozwiązał się.  Larry Byrom przyjął ofertę kolegów ze Steppenwolf, z którymi w latach 1969-1970 nagrał trzy płyty („Monster”, „Steppenwolf 7” i „Live”). Jakie były losy pozostałych członków grupy, tego nie udało mi się ustalić.

Choć T.I.M.E. jest dziś nieco zapomnianą grupą kończącej się epoki hipisów, płyta „Smooth Ball” to klasyk. Przeoczony, ale jednak klasyk!

2 komentarze do “Przeoczony klasyk – T.I.M.E. „Smooth Ball” (1969)”

  1. Cześć Zbyszku.
    W pełni zgadzam się z Twoim tekstem, zresztą pisałem też z zachwytem o tej płycie. Mnie ciągle boli, że jest mnóstwo płyt, które będą znane lub wyszukane tylko przez maniaków. Znajdujemy te swoje perełki, choć i tak większości nie opiszę i …. w sumie to w domowym zaciszu przeżywamy te dźwięki…. samotnie.
    Pozdrawiam serdecznie
    greg

    1. Masz rację – nie zdążymy ani opisać wszystkich perełek muzycznych, ani przywrócić życia wielu zapomnianym. Nie mniej radość ich odkrywania wciąż sprawia mi (i pewnie Tobie też) wielką radość. No i warto dzielić się nimi z całym światem na przekór modom i wszechobecnej muzycznej tandecie ?
      Dziękuję Grzesiu za komentarz!
      Pozdrawiam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *