BABY GRANDMOTHERS, FRACTION, HEADSTONE, KRISTYL, MORGEN

Zdarza mi się czasami kupić płytę w „ciemno”, gdzie ani wykonawca, ani tytuł nie mówią mi kompletnie nic, ale to nic. Ba! często okładka płyty jest do tzw. „bani” – ni to ładna, ni to ciekawa, zazwyczaj po prostu koszmarna. A jednak jakaś siła (intuicja? szósty zmysł?) powodowała, że sięgałem w sklepie po tę pozycję i zanosiłem ją do domu. Potem był ten dreszczyk emocji i pytanie: udany zakup, czy też jakiś gniot? O kilku z nich piszę parę słów poniżej. Krótkie to są komentarze, bo i informacje o tych płytach do których zdołałem dotrzeć zazwyczaj bywały lakoniczne, lub prawie zerowe. Z uwagi na to,  że są one jednak godne poznania  z wielką radością odkurzam je i przywracam ku uwadze wszystkim miłośnikom starego dobrego rocka.

BABY GRANDMOTHERS „Baby Grandmothers” (1968).

BABY GRANDMOTHERS "Baby Grandmothers" (1968)
BABY GRANDMOTHERS „Baby Grandmothers” (1968)

Kompletnie zapomniany fenomen szwedzkiej sceny rockowej tamtych lat! To klasyczne power trio nigdy nie nagrało płyty długogrającej. Jedyne płytowe wydawnictwo BABY GRANDMOTHERS to singiel „Somebody Keeps Calling My Name/ Being Is More Than Life” który na dodatek ukazał się tylko  w… sąsiedniej Finlandii. Rozbudowane wersje tych kompozycji otwierają zbiór nagrań zespołu na tym CD plus zachowane w prywatnych archiwach nagrania z dwóch koncertów. W sumie siedem nagrań z lat 1967-68. Nagrań, które powaliły mnie na kolana! Dosłownie! Szczególnie „Somebody…”, które zaczyna się leniwie, ze snującą się powoli wokalizą. Potem przyspiesza, a gdy już nabierze rozpędu to mamy tu do czynienia z takim grzaniem i wymiataniem o jakim w 1968 roku nikt absolutnie nie śnił! Jest ciężko i ostro. I rewelacyjnie zagrane! Z kolei „Being Is More Than Life”, jak można się spodziewać rozszerzony, zawiera bardziej wirtuozowski bas. Kolejne trzy utwory to „mięso” tego albumu. Pochodzą z ich regularnych występów w  sali koncertowej Klubb Filips w Sztokholmie, pod koniec października 1967 roku. To tutaj naprawdę można poczuć ich moc zaczynając od „Bergakungen” (ponad 16 minut) z powtarzalnym, hipnotycznym basem i prostą grą na perkusji, po którym następuje powtórka „Being Is More…”, tym razem w 19- minutowej odsłonie. Dla zespołu była to bułka z masłem ponieważ znani byli z tego, że potrafili grać na scenie godzinami. Te psychodeliczne podróże roztapiające umysł są doskonałymi przykładami ruchu, który miał wtedy miejsce pokazując, że ci ludzie byli pionierami psychodelicznego jamowania. Trzeci utwór to kolejny, „zaledwie” siedmiominutowa improwizacja o nazwie „’St. George’s Dragon”.

Baby Grandmothers to ponad wszelką wątpliwość mistrzowie długich mocnych improwizowanych kompozycji. Ciężkie gitarowe granie kontrastowało z delikatniejszymi motywami. Jest też niesamowity, tajemniczy nastrój, są zmiany tempa. I tylko szkoda, że jakość tych nagrań nie jest zbyt dobra, choć realnie patrząc w jakich warunkach one powstawały i tak aż trudno uwierzyć jak rewelacyjnie to wszystko brzmi. Na koniec ciekawostka: w 1968 roku grupa poprzedzała koncerty Jimiego Hendrixa w Szwecji. Czyż trzeba większej rekomendacji?

FRACTION „Moon Blood” (1971)

FRACTION "Moon Blood" (1971)
FRACTION „Moon Blood” (1971)

Czarno-białe zdjęcia Księżyca wstawione za plastikową czerwoną  szybką sprawia, że nasz naturalny satelita wygląda na froncie okładki naprawdę krwawo. Zabieg prosty, ale to raczej tył okładki sprawił, że sięgnąłem po tę płytę. Szare zdjęcie zespołu (jak odbitka na słabym ksero) spowodowało u mnie pewien odruch sympatii do tych pięciu mężczyzn. I ta intrygująca sekwencja nad ich wizerunkiem: „Even so than at this present time also there is a remnat according to the election of grace”, która po rozszyfrowaniu (Olu, Mateusz – dzięki niezmiernie za pomoc!) okazała się być biblijnym  fragmentem „Listu do Rzymian” Rozdział 11, wers 5 (Tak przeto i w obecnym czasie ostała się tylko Reszta wybrana przez łaskę”  tłum. Twoja Biblia .Pl). Okazuje się, że ten pochodzący z Los Angeles zespół nagrał tę płytę w niespełna… trzy godziny. Zaczęli nagrania przed świtem, o 4.30 rano, aby mogli zdążyć na czas do pracy na poranną zmianę. Te nagrane na tzw „żywca” kompozycje, bez dogrywek i poprawek na które po prostu nie starczyło czasu, to fantastyczne masywne, ciężkie psychodeliczne granie z niesamowitą ilością fuzzu i wah-wah. Do tego głos wokalisty do złudzenia przypominający wokal Jima Morrisona nadaje tym kompozycjom niesamowity, mroczny ,  powiedziałbym  krwawy  (blood) klimat. Wydana przez maleńką wytwórnię w bardzo niskim nakładzie dziś jest jedną z najdroższych i najbardziej poszukiwanych amerykańskich płyt winylowych osiągając cenę… 2,5 tys. dolarów! Szkoda tylko, że jest tak krótka. Trwa nieco ponad 30 minut. Ale nie narzekam. Trafiła mi się po prostu prawdziwa perła!

HEADSTONE „Still Looking” (1974)

HEADSTONE "Still Looking" (1974)
HEADSTONE „Still Looking” (1974)

Ten amerykański zespół z Ohio tworzyło trzech braci Flynn: David, Bruce Barry oraz ich przyjaciel Tom Applegate. Jedyny album HEADSTONE należący do kanonu zapomnianego rocka podciągnięty był pod nurt tzw. „chrześcijańskiego rocka”. Moim zdaniem raczej niesłusznie. Sugerowano się pewnie studiem nagraniowym gdzie został zarejestrowany.  A należało ono do Jacka Caseya, który specjalizował się  w nagrywaniu i wydawaniu płyty wykonawców z muzyką religijną. Owszem, w tekstach mamy pewne pierwiastki religijne jednakże muzyka jest na wskroś rockowa. Powiem więcej: zawiera sporą dawkę ciężkiego, gitarowego grania, z wirującymi  Hammondami, ciężką perkusją, z dużą ilością zmian tempa, podszyta  bluesem i ocierająca się o rock progresywny. Słucha się jej wybornie. Tak grało się trzy, cztery lata wcześniej! Otwierająca płytę tytułowa 8-minutowa kompozycja to absolutny klasyk gatunku. Oryginalny winyl kosztuje ok 300 dolarów, warto więc zainwestować w dużo tańszy CD zawierający dodatkowo cztery singlowe nagrania zespołu.

KRISTYL „Kristyl” (1975)

KRISTYL "Kristyl" (1975)
KRISTYL „Kristyl” (1975)

Totalnie zapomniany zespół i jej jedyny, zdecydowanie gitarowy album wydany prywatnie w mikroskopijnym nakładzie 200 egz. przez amerykańskich młodych muzyków z Kentucky. Zapewne ograniczone do minimum koszty  jego wyprodukowania spowodowały, że mamy taką, a nie inną okładkę. Okładkę, którą uważam za jedną z najbrzydszych w mojej płytotece. Na szczęście  muzyka z tego albumu wynagradza to niezbyt estetyczne doznanie wzrokowe. Momentami progresywna, w klimacie „Argus” grupy Wishbone Ash,  zawiera też elementy bluesa i psychodelii . Miła mieszanka sennych fragmentów miesza się z ostrzejszą jazdą sfuzzowanych dźwięków gitary i uroczym okazjonalnym wokalem. Na giełdach płytowych winyl w doskonałym stanie osiąga cenę 900 dolarów. Polecam nie tylko muzycznym archeologom.

MORGEN „Morgen” (1969)

MORGEN "Morgen" (1969)
MORGEN „Morgen” (1969)

Czarno-biała okładka nawiązująca do znanego dzieła Edvarda Muncha tego amerykańskiego kwartetu przeraża, ale też i wciąga mnie za każdym razem, gdy sięgam po tę płytę. Tak jak i wciągająca jest muzyka z tej płyty. Płyty wypełnionej przede wszystkim ostrym, momentami wręcz wściekłym brzmieniem gitar, garażowym wokalem, oraz dochodzącymi do tego dobitnymi, ciężkimi rytmami perkusji i basu. Muzyka z pogranicza ciężkiego rocka psychodelicznego. Jedna z dosłownie kilku (dwóch, może trzech) tragicznie niedocenionych amerykańskich płyt końca lat 60-tych! Grupę założył w Nowym Jorku gitarzysta i wokalista Steve Morgen, któremu towarzyszyli Barry Stock (g), Rennie Gennossa(bg) i Bob Maioman. Do płyty CD dołączono aż osiem unikalnych nagrań.

To tylko część płyt, które kupione w „ciemno” okazały się prawdziwymi rarytasami muzycznymi. O innych napiszę wkrótce.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *