BIG WRECK „Ghosts” (2014).

Miał okazję stanąć na czele Velvet Revolver, rockowej supergrupy, w której skład wchodzili byli członkowie Guns N 'Roses – Slash, Duff McKagan i Matt Sorum. Jednak gdy menadżer zespołu zapytał, czy rozważyłby odłożenie gitary i tylko śpiewał, Ian Thornley szybko zaprotestował. Potem wyjaśniał: „Świetnie się z nimi bawiłem. Oni są naprawdę dobrymi kolesiami, ale chwytanie tamburynu i tańczenie z nim dookoła statywu nie jest dla mnie” – i dodaje: „Myślę, że zawsze czułem się bardziej jak Keith Richards niż Mick Jagger”. Hm, trochę szkoda, bo połączenie entuzjastycznego wokalu Thornleya z lubieżnym stylem Slasha stworzyłoby piękny blues o czarnych sercach. Fani BIG WRECK odetchnęli wtedy z ulgą, że to się nie wydarzyło.

Ponad dekadę po ostatnim albumie zespołu, współzałożyciel Big Wreck, Brian Doherty, ponownie połączył się  z kolegami wydając w 2012 roku  elektryzujący album „Albatross”. Ale o nim może innym razem…

Big Wreck. Od lewej: F. Williams, I Thornley, D. Henning, B. Doherty.

Ten kanadyjsko-amerykański zespół rockowy został założony w 1994 roku przez studentów bostońskiego Berklee College Of Music –  dwóch gitarzystów: Iana Thornleya i Briana Doherty’ego, oraz perkusistę Foressta Williamsa i świetnego basistę Dave’a Henninga.  W tym składzie działali do 2002 roku wydając dwie płyty; pokryta podwójną platyną w Kanadzie „In Loving Memory Of…” (1997) i „The Pleasure and the Greed” (2001). Po nagraniu tej ostatniej Doherty opuścił zespół, przeprowadził się do Camlachie, małej społeczności niedaleko Sarni w Ontario, gdzie uczył gry na gitarze. Tam też założył z lokalnymi muzykami półamatorski zespół Death Of 8. W tym samym czasie Thornley wrócił do Toronto gdzie z nowymi muzykami stworzył post-grunge’owy Thornley wydając dwie płyty i kilka singli. W 2010 roku na jednym z koncertów pojawił się wcześniej niezapowiedziany Doherty; to był impuls, by ponownie wrócić do wspólnego grania pod starą nazwą. Efektem była wspomniana wyżej płyta „Albatross”.

Front okładki płyty „Albatross” (2012)

BIG WRECK na początku był ignorowany poza rodzimą Kanadą lub uznawany za tamtejszy klon Soundgarden przede wszystkim ze względu na wokalne podobieństwo Iana Thornleya (ten jego charakterystyczny lament w głosie) do Chrisa Cornella, oraz za zamiłowanie (było nie było zespołu alternatywnego) do mocno osadzonej tradycji klasycznego rocka w stylu Zeppelina. Krok po kroku z godną podziwu konsekwencją grupa nie zbaczając z obranej drogi pięła się w górę kariery. Poprzedzony bardzo dużą ilością koncertów, dwa lata po wydaniu „Albatrossa” zespół wspiął się na szczyty wydając płytę „Ghosts”.

Front okładki płyty „Ghosts” (2014)

Thornley, oprócz tego, że jest cholernie dobrym wokalistą, jest znakomitym gitarzystą. BIG WRECK często flirtował z rockiem progresywnym, szczególnie na ich wcześniejszych płytach, co momentami słychać też na „Ghosts”. Na pierwszy rzut oka zespół wygląda na dość typowy rockowy band; uważne słuchanie ujawnia imponująco zawiłą warstwę i różnorodną paletę dźwięków, które są subtelne i zwodniczo proste. Thornley jest też wspaniałym gitarzystą na slajdzie, a jego umiejętności słychać w solówce w „A Place To Call Home”. Wyciąga też,  w alternatywnym strojeniu, kilka ładnych brzęczących akordów i bezprogową solówkę gitarową w „Diamonds” nadając piosence orientalny klimat. Przez cały album udaje mu się eksperymentować z dźwiękami na tyle, by łatwo odróżnić od siebie utwory, ale nie na tyle, by brzmiało to chaotycznie.

Na całej płycie zespół jako zespół znajduje czas na rozciąganie i napinanie swoich muzycznych mięśni. Chłopaki zrobili naprawdę kapitalną robotę nie tylko serwując świetną grę na gitarze. Od pierwszego nagrania mają szczerość i umiejętność emocjonalnego łączenia się niezależnie od tego, czy są to twarde rockowe numery, czy bardziej melodyjne („Break”), lub blues-folkowe („Hey Mama”). Są to kompozycje, przynajmniej dla mnie, które konsekwentnie sprawiają, że włosy unoszą mi się do góry. Muzycy znaleźli też miejsce na zespołowe jamowanie jak w fantastycznym utworze tytułowym i na mocne progresywne granie. Myślę tu o „Friends”, który przechodzi przez kilka riffów, janglowe akordy a la The Byrds, a następnie wchodzi na terytorium Dream Theater z klawiszowym solo w kodzie, łamiąc przy tym kark karkołomnymi zmianami metrum. Pomimo tych przeciągniętych jamów muzykom udaje się zachować tak organiczne brzmienie, że nie zauważamy jak utwory mające po 6-7 minut mijają jak z bicza strzelił. 

Trudno na tym albumie wyróżnić jakikolwiek utwór, a jest ich trzynaście. Wszystkie są jak dobrze dopasowane elementy układanki i wszystkie trzymają naprawdę znakomity poziom. Szczerze jednak przyznam, że po pierwszym przesłuchaniu uwiodła mnie tytułowa kompozycja, która wprowadziła mnie w pewien rodzaj transu. Cudowne uczucie, którego nawet nie podejmuję się opisać trwało do ostatniej nuty, do ostatniej nanosekundy, Myślę, że przeciętny człowiek nie ma pojęcia, jak dobra jest ta piosenka. Czasem sobie myślę, że to duch Stevie’ego Ray Voughana gra tu gitarowe solo. Od góry do dołu, od początku do końca to, moim skromnym zdaniem, arcydzieło rocka!  Na zakończenie albumu, pod numerem 12-tym znalazło się „War Baby” – hipnotyzująca i uzależniająca bardziej niż heroina piosenka z cudowną gitarową solówką w środkowej części. Ma ona w sobie coś z klimatów solowych płyt Davida Gilmoura. Przerażająca w wymowie (tekst), ale boleśnie piękna wersja utworu napisana przez brytyjskiego piosenkarza Toma Robinsona, który znalazł się w podzielonym przez mur Berlinie Wschodnim w 1983 roku. Czy to właśnie „War Baby” jest tym ciastkiem na tym albumie..?

Thornleyowi, mimo imponującej, ale dyskretnej magii całego zespołu udaje się zachować wokalną chwytliwość. Porównanie do Chrisa Cornella jest trudne do zignorowania, ale Thornley na moje ucho jest w tym momencie lepszym wokalistą – jego głos emanuje ciepłem, które Cornell po latach intensywnego śpiewania zatracił. Pod względem stylu Thornley jest trochę jak kameleon; przywołuje różne wpływy – od Zeppelina, przez U2, aż po Coldplay (!), zaś autorskimi melodiami tylko podkreśla swoją wyjątkowość. W niektórych bardziej wyluzowanych piosenkach, takich jak „Still Here” i „Off and Running” kompletnie nic nie traci ze swej magii. Powiem więcej – zyskuje na tym!

Podczas gdy BIG WRECK był często krytykowany za to, że w nasyconym rockowym krajobrazie nie miał nic nowego do powiedzenia płyta Ghosts” pokazała, że uważne słuchanie ujawnia, że zespół miał silne poczucie tożsamości i bynajmniej nie podążał za tłumem. To imponujące wydawnictwo zespołu na tym etapie kariery dało nadzieję, że rock naprawdę nie umarł. Przynajmniej nie w Kanadzie.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *