CYCLE „Cosmic Clouds” (1971-1975).

Nieoceniony Rise Above Records dający drugie życie zapomnianym zespołom lat 70-tych przyczynił się do wydobycia na  światło dzienne fantastycznego skarbu złotej ery bezkompromisowej brytyjskiej muzyki rockowej – power tria CYCLE. Na płycie „Cosmic Clouds” wydanej w 2020 roku zebrano wszystkie dostępne nagrania zespołu, w tym debiutancki album z 1971 roku wytłoczony przez grupę w ilości… 99 egzemplarzy! Do kompaktowego wydania dołączono piękną, 40-stronicową książeczkę zawierającą historię tria z licznymi zdjęciami pochodzącymi głównie z archiwalnych zbiorów muzyków. Blisko 80 minut fantastycznej muzyki zadowoli z pewnością wszelkiej maści purystów mogących prześledzić historię rozwoju tria od początku istnienia, po jego koniec w 1975 roku.

CYCLE „Cosmic Clods” (1971-1975).

Cycle (pierwotnie nazywający się Psycle) powstało w północno-wschodniej Anglii, konkretnie w Middlesbrough w składzie John Whittingham (g), Ronnie Patterson (bg) i Norman Smith (dr). Wzorując się na Cream i The Jimi Hendrix Experience zaczęli od grania rockowych coverów z biegiem czasu tworząc własne kompozycje w stylu garage rocka mieszając go z ciężkim bluesem podlanym psychodelicznym sosem. Szybko zyskali popularność wśród lokalnych fanów i w zasadzie do końca swych dni ich sława nigdy nie przekroczyła granic rodzinnego miasta i hrabstwa North Yorkshire. Szkoda, bo promotorzy koncertów chętnie obsadzali ich w roli zespołu towarzyszącemu takim grupom jak Hawkwind, Van Der Graaf Generator, Atomic Rooster, Argent, East Of Eden… Według ludzi z branży, a także muzycznej prasy widziano w nich „rozwojową grupę z szansami na sukces”. Tyle, że sukcesowi, tak jak i szczęściu, trzeba pomóc. Najlepiej podpisując kontrakt z wytwórnią i szybko nagrać płytę. Zaczęli od tego ostatniego.

Trio Cycle. Od lewej: John Whittingham, Norman Smith, Ronnie Patterson.

Na początku lat 70-tych w Wielkiej Brytanii istniała niewielka liczba niezależnych, prywatnych firm fonograficznych. Najbardziej godna uwagi była SRT (Sound Recording Technology) z Shefford kierowana przez Davida Richardsona oferująca początkującym wykonawcom zarówno studio nagraniowe, jak i możliwość wytłoczenia płyty. Ronnie Patterson: „Poszliśmy do studia i rano zrobiliśmy wszystkie podkłady, a po południu wokale. Zarejestrowaliśmy sześć utworów w jeden dzień. Produkcja praktycznie nie istniała, nagraliśmy to na „setkę” jakbyśmy grali koncert. Tyle, że bez publiczności.”

Pomimo braku producenta materiał broni się niesamowicie dobrze uchwyconym, dynamicznym brzmieniem zespołu. Już pierwsze tytuły, ich różnorodność, bogactwo, pomysłowość wystarczą, aby nabrać apetytu na dalszą część odsłuchu całej płyty. Co by nie mówić, chłopaki mieli talent! Pierwsze sześć utworów z „Cosmic Clouds” składające się na debiutancki album same w sobie oferują bogate spektrum muzyczne zespołu: garażowy rock („Rich Man, Poor Man, Pig”); ciężki blues rock z lamentem nad umierającym światem („Mr Future”); acidową podróż z odważnymi wypadami w stronę space rocka („Father Of Time”); psychodelię z odrobiną Santany („SP Blues”); brytyjski blues rock w stylistyce Free przestrzegający przed narkotykami („Earth And Sun”). Nad całością czuwa muzyczny duch Black Sabbath połączony z kosmiczną eksploracją spod znaku Hawkwind. Czuć, że trio szukało swojego stylu i nie do końca jeszcze wiedziało, w którą stronę podąży. Muzyka zmieniała się, a oni z nią.

Label wytwórni Rise Above Relics

Album, wytłoczony w nakładzie… 99 sztuk(!) nie posiadał okładki. Część kopii, zapakowane w szarą kopertę, podarowali najbliższym: rodzinie i przyjaciołom; kilka rozesłali do radiowych DJ’ów i firm fonograficznych mając nadzieję na pozytywny odzew tych ostatnich (bez odzewu). Resztę rozdali na koncertach. Nie muszę dodawać, że dziś to prawdziwy „biały kruk czarnego krążka” osiągający na płytowych giełdach niebotyczne ceny.

Moim skromnym zdaniem prawdziwą gwiazdą tego wydawnictwa są jednak kolejne nagrania – te z listopada 1973 roku, które trio przygotowało z myślą o drugim, nigdy nie wydanym albumie. Jeśli pierwszą część Cosmic Clouds” potraktować jako przypomnienie straconego okresu żywej kreatywności, to utwory, które składają się na drugą odsłonę są słodko-gorzkim świadectwem tego, co mogło być czymś wyjątkowym, a czym się nie stało. W 1973 roku muzycy za własne pieniądze opłacili studio i nagrali materiał na drugą płytę, którą dopiero teraz możemy poznać. Słuchając go przekonujemy się, że trio nie obniżyło lotów. Wręcz przeciwnie. Muzyka przybrała bardziej progresywny zwrot, a śmiałe zastosowanie elektroniki (przede wszystkim oscylatora) dodało jej unikalnego akcentu, czego przykładem galopujący „Travelling Man” otwierające ten set, a także „Tomorrow’s World” brzmiący jak włoskie zespoły prog rockowe tamtych lat. Doskonałym wskaźnikiem progresji było dodanie tu odrobiny soulu i pustynnego bluesa, ale to psychodeliczne jamy rozwalają system. Jestem pewien, że gdyby te szalenie pomysłowe i dzikie kawałki ujrzały światło dzienne w chwili ich powstania dziś byłyby klasykami. Wpływy progresji sięgają także space rocka („Father Of Time”), w którym znajdujemy wizję „przestrzennej” muzyki z dźwiękowymi efektami godnymi Hawkwind, ale (co trzeba zapisać zespołowi na plus) nie odchodzącymi od pięknej struktury ciężkiego rocka. Inną perełką, o której należy wspomnieć jest „In The Beginning” zagrane łagodnym, średnim tempem, ale z prawdziwie ognistym żarem.

Dwa ostatnie nagrania na płycie to dema z 1975 roku: „Walking Thorugh The Darkness”, oraz „Dawning Of The Last Life”. Choć jakość nagrań nieco odbiega od reszty mają dużą wartość muzyczną. Szczególnie ten pierwszy, przyprawiający o zawrót głowy, przenosi muzyków na nowe terytoria ocierające się o funkowy soul z gitarowym atakiem. Wyszło bardzo ciekawie.

Cycle w erze progresywnego undergroundu wczesnych lat 70-tych, był naprawdę znakomitą grupą. Grupą swoich czasów, która powinna była zyskać uznanie. Poza ciężkim, blues rockowym „Mr. Future” wszystkie pozostałe nagrania zebrane na tej płycie wydają się o dekady wyprzedzać swoje czasy i wciąż można je usłyszeć w każdym stonerowym zespole na przestrzeni ostatnich 30 lat. To jedynie utwierdza mnie w przekonaniu, że „Cosmic Clouds”, kultowy artefakt złotej ery podziemnego brytyjskiego hard rocka, powinien stać na półce obok płyt klasyków gatunku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *