Obrazy dźwiękiem malowane. PHIL TRAVERS i THE MOODY BLUES (1968-1972)

Złoty wiek progresywnego rocka na początku lat 70-tych był świadkiem wielu kolaboracji między żądnymi przygód muzykami i artystami plastykami, którzy uzupełniali muzykę efektownymi i pomysłowymi okładkami albumów. Dla wielu ich atrakcyjność była często głównym czynnikiem decydującym o zakupie takiej a nie innej płyty szczególnie, gdy 12-calowy kwadrat podwoił się, a rozkładane okładki stały się normą. Czołowi wykonawcy mieli swoich artystów-grafików lub firmy projektowe, które dostarczały im kreatywne obrazy.  Yes, Genesis, Pink Floyd i inni mieli swojego Rogera Deana, Paula Whiteheada i Hipgnosis. THE MOODY BLUES nie byli gorsi – trafił im się Phil Travers. To jego prace spowodowały, że kupowałem ich płyty.

The Moody Blues nigdy nie byli tak popularni jak wspomniana wyżej święta trójca progresywnego rocka, a ich wpływ na art rocka (a zwłaszcza jego część symfoniczna) jest mocno niedoceniany. Co by jednak nie mówić byli jednym z pierwszych zespołów, który grał symfonicznego rocka i faktycznie pierwszą grupą, która do swego instrumentarium włączyła melotron.

Zaczynali jako normalny zespół popowy, ale przekształcili się w zespół symfoniczny, gdy dołączyli do nich Justin Hayward i John Lodge. Współpraca grupy z Traversem zaczęła się od trzeciej płyty. Ich poprzedni krążek, „Days Of Future Passed” (jeszcze z grafiką Davida Aynsleya) wydany pod koniec 1967 roku, w którym wykorzystali orkiestrę symfoniczną był kamieniem milowym w produkcji symfonicznego rocka. Sukces piosenki „Nights In White Satin” dał im swobodę i komfort w podejmowaniu artystycznych decyzji dotyczących muzyki i sposobu jej opakowania. Na kolejnym albumie, ” In Search Of The Lost Chord”, zdominowanym przez melotron stworzyli doskonałą kolekcję muzycznej psychodelii z końca lat 60-tych poruszając ulubione tematy tamtych czasów: samoświadomość, kosmiczne wojaże, medytacje, filozofia. Początkowo Travers miał problem z pomysłem na okładkę.„Zespół chciał, abym  zilustrował koncepcję medytacji. Nie było to coś, co osobiście doświadczyłem, więc moje przemyślenia na ten temat były żadne.” Pomysły zaczęły się formować, gdy został zaproszony do studia, aby posłuchać muzyków podczas nagrywania: „Kiedy ich słuchałem, pomysł na okładkę został mi podarowany w jakiś podprogowy sposób. Studyjne pomieszczenie do nagrywania i miksowania, w którym siedziałem oddzielone było dużym szklanym oknem i w tej szybie ujrzałem kilka obrazów – jeden na drugim – prawie tak, jakbym się wspinał w kosmos.”.

Jak żaden inny album, ten był najbardziej mistyczny i psychodeliczny nawiązujący do hipisów i narkotyków (sami eksperymentowali z LSD). Okazał się też zbiorem  najlepszych utworów jakie stworzyli w latach 60-tych. Przy okazji odkryli, że bez orkiestry mogą brzmieć symfonicznie stąd dominacja melotronu, który zastąpił orkiestrę, piękne partie fletu i wiolonczeli, a także instrumenty orientalne jak chociażby sitar. Album jest napakowany „gadżetami”, choćby takim jak „The Actor” – jednym z najpiękniejszych utworów jakie napisał Justin Hayward. Znajdziemy tu również najbardziej progresywne utwory grupy w tym „House Of Four Doors” czy mistrzowski „Legend Of A Mind” dedykowany Timowi Leary’emu, papieżowi LSD. Z kolei „Ride My See-Saw” (dosyć typowy utwór Johna Lodge’a) i „Dr. Livingstone, I Presume?” pokazują zespół z tej bardziej radosnej i mniej melancholijnej strony. Wschodnie klimaty i psychodeliczne kawałki najbardziej ze wszystkich muzyków kochał Mike Pinder, co śmiało demonstruje w „Om”. Z kolei perkusista Graeme Edge był wielce rad z możliwości zadeklamowania kilku krótkich wierszy wciśniętych między utworami. Moim skromnym zdaniem „In Search Of The Lost Chord” to klasyczny i jeden z najlepszych albumów The Moodies.

Tuż po jego wydaniu  miało miejsce ważne wydarzenie w karierze zespołu – założyli własną wytwórnię i nazwali ją Threshold. Nie mniej następny album, „On The Treshold Of A Dream”, nagrany w 1969 roku wydała (tak jak i wcześniejsze płyty) wytwórnia Deram.

Począwszy od tej płyty frontowa ilustracja została rozszerzona o tylną okładkę; po jej rozłożeniu można nacieszyć się dużo większą grafiką. Pomysł ten nie od razu spodobał się szefom Deram. Ray Thomas wspomina: „Bali się, że podniesie to koszt okładki o 2 pensy za album. Pierwotnie szef produkcji powiedział nam, że jeśli album jest tak dobry, jak mówiliśmy, można go umieścić w brązowej papierowej torbie! W końcu, po wielu protestach, udało nam się postawić na swoim”. Ten format zgodnie z akceptacją całego zespołu będzie kontynuowany przez Traversa w jego kolejnych projektach. Okładka zawiera fragmenty obrazów odwołujących się do piosenki „Are You Sitting Comfortably?” – flota złotych galeonów na krystalicznym morzu, Merlin rzucający zaklęcie, Camelot… Nowością było też to, że do albumu dołączono 16-stronicową książeczkę zawierającą (po raz pierwszy) teksty piosenek.

Zespół spędził więcej czasu w studiu doskonaląc swoje rzemiosło, co widać w sekwencji trzech piosenek zamykających album: „Have You Heard (Part 1)”/”The Voyage”/”Have You Heard (Part2)”, szczególnie w instrumentalnym „The Voyage” Pindera – symfonicznym i pięknym, ze świetną atmosferą i z melotronem brzmiącym niebiańsko. Nie mniej z progresywnego punktu widzenia jest to album mniej interesujący niż dwa poprzednie, składający się głównie z błyskotliwych choć prostych piosenek, sekwencji instrumentalnych i recytowanych wierszy. Ale nadal jest dobrze. „Lovely To See You”, „Are You Sitting Comfortably?” i „So Deep Within You” to klasyki The Moody Blues,  „Dear Diary” ma bardzo lekki wpływ jazzowy, podczas gdy utwory Johna Lodge’a, „Send Me No Wine” i „To Share Our Love”, są zarówno pogodnymi, jak i prostymi utworami, bez żadnych progresywnych czy symfonicznych tendencji. Ogólnie rzecz biorąc, ten album udowadnia, że ​​nie potrzeba setek zmian tempa w każdej piosence, żeby zrobić dobrą muzykę.

Pierwszym albumem zespołu w nowej wytwórni był „To Our Children’s Children’s Children” wydany 21 listopada 1969 roku, na którym znalazła się kolejna wspaniała grafika Phila Traversa. Graeme Edge: „Ideą albumu było wyobrażenie sobie, że płyta została umieszczona pod kamieniem węgielnym i nie zostanie usunięta przez kilkaset lat”. Tak wygląda front okładki.

A tak całość po jej rozłożeniu.

Ciekawe jest również zdjęcie znajdujące się wewnątrz. Pokazano na nim zgromadzonych muzyków wokół ogniska w jakiejś pieczarze z instrumentami muzycznymi i magnetofonem. Justin Hayward: Nie wiem, gdzie byliśmy, ale próbowaliśmy przekazać myśl, że jesteśmy na planecie, która była dla nas Utopią. I na pewno nie była nią Ziemia”.

Pierwszą rzeczą, jaką zauważyć można na tym albumie, jest to, że Graeme Edge napisał swoje pierwsze dwie „prawdziwe” piosenki: „Higher And Higher” i instrumentalnym „Beyond”, które (co tu dużo mówić) są doskonałe. Większość albumu to The Moodies tacy, jakimi powinni być: symfoniczni i melancholijni co szczególnie słychać w łagodnych i pięknych utworach takich jak „Candle Of Life”„Watching And Waiting”. Z kolei „Gypsy” i „Higher…” bardziej dynamiczne, ale wciąż ze świetnym, symfonicznym brzmieniem. Mike Pinder wciąż bawił się w hipisa i stworzył psychodeliczny „Sun Is Still Shining”; na szczęście był to ostatni utwór Moodies w tym stylu. Mój ulubiony kawałek na tym albumie? Od pierwszego przesłuchania „Watching And Waiting” skomponowany przez Justina Haywarda, jednego z najlepszych jeśli chodzi o tworzenie wspaniałych, emocjonalnych piosenek: „Ludzie mówili mi, że muszę napisać piosenkę dorównującą „Nights In White. Satin”. Kiedy wymyśliłem „Watching And Waiting”, wszyscy byliśmy pewni, że będzie ona hitem, ale ku naszemu zdumieniu singiel się nie sprzedał”. Nie hit, ale to cudowna piosenka. Ogólnie rzecz biorąc, ten album jest bardziej reprezentatywny dla stylu grupy niż „On The Treshold…”. I choć nie znajdziemy tu  żadnych „klasycznych” utworów nie dajmy się zwieść: to wciąż klasyczny The Moody Blues!

The Moodies weszli w lata 70-te z kolejnym mocnym albumem „A Question Of Balance”. Tym razem okładka z mnóstwem szczegółów otwierana była niestandardowo. Od góry do dołu.

Grafika spowodowała problemy prawne związane z zamieszczeniem przez Phila Traversa fotografii pułkownika armii brytyjskiej, odkrywcy i badacza Johna Blashford-Snella znalezionej w National Geographic celującego z pistoletu do słonia. Wielce obrażony Snell (nie słoń) wysyłał gniewny list do Decci (dystrybutora płyt Moody Blues na Wielką Brytanię) żądając natychmiastowego usunięcia jego wizerunku z okładki. Travers szybko dokonał korekcji zastępując  zdjęcie pułkownika wyimaginowaną postacią.

Po serii albumów, w których skupiał się na długich sesjach nagraniowych zespół zdał sobie sprawę, że piosenki z dużą ilością  overdubbingu zrealizowane w studio stały się trudne do wykonania na żywo. W przypadku nowej płyty zdecydowali się więc na prostsze rozwiązania. Album zaczyna się klasycznym już dziś numerem „Question”, prawdopodobnie najlepszą piosenką Moodies będącą kombinacją dwóch oddzielnych melodii podzielonych tą samą tonacją. Utwór zawiera jeden z najbardziej energetycznych, 12-strunowych akustycznych riffów w historii rocka ze świetną linią basu pod brzęczącymi akordami gitary akustycznej, orkiestrowymi trzaskami i fantastyczną, wolną sekcją środkową. Wydany na singlu był hitem po obu stronach Atlantyku… Ray Thomas za sprawą „The Tide Rushes In” przyczynił się do powstania jednego ze swoich najlepszych utworów, a John Lodge, zawsze w szczęśliwym nastroju, dostarczył energiczny „Tortoise And The Hare” oraz pogodny i nieco folkowy „Minstrel’s Song”. Pindera ze swoim „Melancholic Man” stał się trochę zbyt powtarzalny. Na szczęście „How Is It? (We Are Here)” jest znacznie lepszy. Jak zawsze w przypadku utworów The Moody Blues (progresywnych lub nie) muzykalność jest świetna. Trzeba powiedzieć, że to był ich kolejny, utrzymany na wysokim poziomie album.

W 1971 roku wydali „Every Good Boy Deserves Favor” – siódmy longplay w ich dyskografii. Znam osoby, które tytuł tego albumu wykorzystywały jako łatwy sposób do zapamiętanie nut tworzących linie klucza wiolinowego: EGBDF (Every Good Boy Deserves Favour). Przypadek?  W przeciwieństwie do okładek poprzednich albumów, tym razem zespół miał mocne wyobrażenie o tym, czego chce podsuwając artyście pomysł i koncepcję. Jak zwykle końcowy efekt był niesamowity!

O ile front okładki zasugerowali muzycy, to już wewnętrzna ilustracja była autorskim pomysłem Traversa.

Płyta powstała w czasie ogromnego sukcesu, który jednak wywołał wszystkie uczucia winy, nieadekwatności i zwątpienia towarzyszące takiemu sukcesowi. Justin Hayward podsumował ją krótko: „To była słodko-gorzka płyta, kropka nad „i”, która wskazała kierunek kolejnemu albumowi”.

Całość otwiera eksperymentalny i impresjonistyczny utwór instrumentalny „Procession” napisany wspólnie przez wszystkich członków.  Z wyjątkiem zbyt słodkiego i puszystego „Emily’s Song” Johna Lodge’a i idiotycznego „Nice To Be Here” Raya Thomasa, ten album to Moodies w najlepszym wydaniu. Pinder dostarczył „My Song”, najbardziej progresywny utwór w historii grupy opierający się na prostej, ale pięknej melodii z fantastyczną symfoniczną częścią środkową. Edge zaprezentował swój najbardziej znany i radosny utwór „After You Came”. Inne wybitne utwory to „Our Guessing Game” (obok „The Tide…” najlepszy utwór Thomasa), „Story Tn Your Eyes”, „You Can Never Go Home” i „One More Time To Live” .

Ostatnia klasyczna płyta „złotego okresu” zespołu zatytułowana „Seventh Sojurn” ukazała się 17 listopada 1972 roku. Tym razem tytuł ma głębsze znaczenie o czym wspomina Lodge: „Nieświadomie wyznaczyliśmy sobie czas za pomocą tego tytułu. Według Biblii siódmy dzień jest dniem odpoczynku. Słowo sojourn oznacza wezwanie do zatrzymania. Musieliśmy wyjść z naszego kokonu  i jeszcze raz spotkać zwykłych ludzi, aby powrócić do normalności”. Jak zwykle album zawierał kolejny wspaniały obraz Phila Traversa skłaniający się tym razem ku surrealistycznemu stylowi.

Na „Seventh Sojourn” Lodge dostarcza swój najlepszy utwór w historii  „Isn’t Life Strange”, ale już przebojowa piosenka „I’m Just A Singer (In A Rock And Roll Band)” jest najbardziej tandetną i żałosną próbą grania rock’n-rolla, jaką kiedykolwiek słyszałem. Nawiasem mówiąc Moody Blues NIGDY NIE BYŁ zespołem rock’n’rollowym, ani tym bardziej bluesowym! Justin Hayward w swoim typowo melancholijnym nastroju wyczarował dwie piękne i pełne emocji piosenki: „New Horizons” (mój zdecydowany faworyt na tej płycie) i „Land Of Make Believe”. Pinder, jak zwykle przygnębiony, dostarczył dwa najmroczniejsze kawałki w historii zespołu, „Lost In A Lost World” i „When You’re a Free Man”, Jeśli pozostałe utwory, których nie wymieniłem nie wyróżniają się, to czyż nie zawsze tak było? Prawda jest taka, że ​​na tej płycie nie ma złej piosenki (jeśli rzecz jasna zapomnimy o „I’m Just…”). Może nie otaczają słuchacza krajobrazem marzeń, ale piosenka za piosenką czynią z niej świetną płytą.

Ten klasyczny i ostatni przed rozpadem zespołu album okazał się końcem jego ery, jego muzyki i oczywiście tych wspaniałych okładek Phila Traversa, dla których kupowałem ich płyty.

2 komentarze do “Obrazy dźwiękiem malowane. PHIL TRAVERS i THE MOODY BLUES (1968-1972)”

  1. Ależ piękne okładki! Moody Blues znam jedynie z utworu Nights In White Satin, a tu taki ciekawy zespół. Grafiki – petarda.

Skomentuj zibi Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *