Pojawili się w Berlinie Zachodnim niczym grom z jasnego nieba rozświetlając na moment tamtejszą scenę rockową. Pozostawili po sobie ślad w postaci albumu „First Loss” wydany w 1971 roku, o którym pewnie mało kto dziś pamięta, po czym zniknęli na zawsze. Zespół, o którym mówię to kwartet MURPHY BLEND założony przez grającego na instrumentach klawiszowych studenta trzeciego roku berlińskiej Akademii Muzycznej, Wolfa-Rudigera Uhliga, gitarzystę Wolfganga Rumlera, basistę Andreasa Scholza i perkusistę Achima Schmidta.
O tej, było nie było, efemerycznej grupie niewiele wiadomo. Nawet geneza jej nazwy nie jest do końca jasna. Jedni uważają, że był to ukłon w stronę twórczości irlandzkiego dramaturga Samuela Becketta, a konkretnie jego awangardowej powieści „Murphy” z 1938 roku. Jednak większość (do których i ja się zaliczam) skłania się ku tezie, że chodzi tu o znaną markę popularnego wówczas tytoniu. Rzut oka na poetycką, choć nieco naiwną okładkę płyty rozwiewa jakąkolwiek wątpliwość – obłok dymu wydobywający się z cybucha fajki trudno skojarzyć z dziełem Becketta.
Do nagrania płyty muzycy podchodzili dwukrotnie rejestrując ją w monachijskim Union Studios w dniach 5-9 października, oraz 2 i 4 grudnia 1970 roku pod okiem producenta Jonasa Porsta, któremu rozgłos przyniosła współpraca z popularną formacją Out Of Focus. Miłość do muzyki klasycznej z epoki romantyzmu, a szczególnie do Roberta Schumanna skłoniły Uhliga, by płytę nazwać „First Loss”, tak jak kompozycji Schumanna, która w oryginale nosi tytuł „Erster Verlus Op.68 No.16”. Jeśli w tym momencie ktoś obawia się, że zespół będzie epatować nas transkrypcjami muzyki klasycznej uspokajam – to jest klejnot ciężkiego progresywnego grania z piekielnym brzmieniem organów Hammonda, mocną gitarą i dynamiczną sekcją rytmiczną. We wczesnym niemieckim rocku byli oryginalni, wypracowali własny, unikalny styl łącząc psychodeliczne brzmienie z hard rockiem, bluesem i muzyką klasyczną podpierając go aktualnymi tekstami. Pojawiają się tu też małe drobiazgi, które przypominają mi wczesny Eloy – ot choćby mroczny, dryfujący dźwięk syntezatora tak charakterystyczny dla późniejszych nagrań tego słynnego zespołu, co tylko dodało całości dodatkowego smaku. I choć dziś zalicza się ich do pionierów krautrocka uważam, że bliżej im do angielskiej sceny progresywnej.
Album, wydany przez legendarną niemiecką „Kukułkę” (Kuckuck) ukazał się wczesną wiosną 1971 roku. Na płycie znalazło się sześć znakomitych nagrań, oraz siódmy, trzysekundowy(!) „Happiness”, który czyni go najkrótszym w historii rodzimego rocka. Taki żart zespołu.
Wszystko co dobre zaczyna się już od pierwszych dźwięków „At First”, nagrania otwierającego album, z doskonałym intro, które szybko nabiera pełnego brzmienia dzięki bombastycznemu brzmieniu Hammonda. To tylko zaostrza apetyt na kolejne odsłony. Powolny „Speed Is Coming Back” przesiąknięty gitarą, z organami dającymi odpowiedni smak powoduje u mnie dreszcze. Nie po raz pierwszy, gdyż tuż po nim dostajemy blues rockowy monster – ponad siedmiominutowy „Past Has Gone”. Zwracam uwagę jak kapitalnie bas, perkusja i organy, do których dołącza grająca unisono gitara przez cały czas trwania numeru budują odpowiedni nastrój. Nie chcę nadużywać wielkich określeń, ale słowo arcydzieło samo ciśnie się na usta.
„Präludium / Use Your Feet” pokazuje zespół od bardziej klasycznej strony, choć agresywna solówka organowa bliska jest art rockowi. Odnoszę wrażenie jakby cały numer był w ciągłej fazie ewolucji, a jego rozwój w pełni rozkwitł na scenie. Czy tak było..? Niestety, nie zachowały się żadne koncertowe nagrania, więc jedynie mogę się domyślać się, że tak. Tuż po nim kolejna atrakcja tego wydawnictwa, czyli utwór tytułowy układający się w mini suitę. To także indywidualny popis muzyków mogących zabłysnąć swym kunsztem. Pierwsze minuty wprowadzają nas w klimat rockowej psychodelii spod znaku Pink Floyd, by potem bez pardonu ostro zaatakować ciężkim brzmieniem z przesterowaną gitarą na czele. Nie jest to jednak typowa „łupanka” albowiem ostre dźwięki przeplatane są delikatnymi wstawkami fortepianu. No i Uhlig nie byłby sobą, gdyby nie zacytował swojego ulubieńca i jego „Erster Verlust”. Całość, trwająca blisko osiem minut, buzuje jak w kotle parowym i skrzy się fantastycznymi pomysłami, które odkrywać można na nowo z każdym kolejnym przesłuchaniem. Kończący płytę „Funny Guys” wbrew tytułowi nie jest zaproszeniem do zabawy. Oparty na epickim brzmieniu organów jest ukłonem w kierunku J.S. Bacha. Utwór z zacytowanym fragmentem jego „Toccaty i fugi de-moll” jest punktem wyjścia dla rozwijającego się i kipiącego energią numeru. Trudno jest mi sobie wyobrazić lepsze zakończenie tak znakomitego jak ten albumu.
W swojej kolekcji mam kilkadziesiąt płyt z niemieckim rockiem z lat 70-tych i za każdym razem, gdy siadam przed klawiaturą, by o nich pisać mam problem. Znaczna ich część to jamowe, rozciągnięte do granic absurdu dziesięcio-, piętnastominutowe granie w których tempo NIGDY się nie zmienia, najprostsze riffy powtarzane są do znudzenia, a lamentujący wokaliści śpiewający po angielsku z mocno germańskim akcentem powodują u mnie mieszane uczucia. Nie mniej przyznaję, że czasem przynosi to dobre rezultaty prowadząc na przykład do nieplanowanej drzemki z wciąż założonymi na głowie słuchawkami. Takiego dylematu nie mam w stosunku do Murphy Blend i ich płyty ponieważ jest to jeden z najlepszych albumów tamtego czasu i tamtego miejsca. Mieszanka ciężkiego rocka doprawiona sugestywnymi wstawkami muzyki klasycznej, z dominującym Hammondem brzmiącym jak Godzilla w Budokanie od początku do końca sprawia mi przyjemność. I tę przyjemność w słuchaniu muzyki cenię sobie najbardziej.
Niemiecki rock lat 70 ….nie mogę się oprzeć wrażeniu,że jest tak jak na mówisz 😉😴
Murphy Blend to moim zdaniem płyta bardzo dobra, choć może ścisła czołówka krautrocka to nie jest. Zdumiewa mnie natomiast jak wszedłeś w posiadanie tej „znacznej części kolekcji z jamowym, rozciągniętym do granic absurdu dziesięcio,-piętnastominutowym graniem… ” Moja kolekcja niemieckiego rocka to płyt ponad 150, zdecydowanie dobrych, a zastrzeżenia mam głównie do kilku tytułów z prostym hard rockiem. Reszta jest naprawdę ok.
Gratuluję tak dużej kolekcji płyt niemieckiego rocka. A co do zacytowanego przez Ciebie mojego fragmentu tekstu: fakt, powinienem raczej napisać „niektóre z nich” zamiast „znaczna ich część”. Przyznaję, mój błąd, ale kto ich nie robi, prawda? 😉
Oczywiście! A co do niemieckiego rocka to nasz wspólny znajomy z pewnej grupy przyznał się, że takich płyt ma kilkaset. I to dopiero jest kolekcja !!!