Historia jednej płyty. CARAVAN „In The Land Of Grey And Pink” (1971).

W małym angielski miasteczku Faversham w hrabstwie Kent, 10 mil (16 km) od Canterbury, jest budynek Graveney Village Hall, w którym na parterze można wynająć salę na wszelkiego rodzaju uroczystości, wesela i imprezy rodzinne, a za dodatkową opłatę skorzystać z usług DJ’a oferującego szeroki wachlarz muzyki od lat 50-tych XX wieku, po najnowsze hity. No bo co to za impreza bez muzyki, prawda? Jestem jednak pewien, że ci którzy tam bywają nie są świadomi tego, że piętro wyżej ponad pół wieku temu gościła tam zupełnie inna muzyka. Pod koniec lat 60-tych czteroosobowa grupa młodych ludzi dzień w dzień, tydzień po tygodniu godzinami intensywnie ćwiczyła swoje nowe kompozycje. W letnie miesiące spali w namiotach przed halą, a pod jej dach wracali późną jesienią, kiedy robiło się zimno. To był ten czas, gdy żyli bardzo oszczędnie wydając siedem funtów tygodniowo, które dostawali od wytwórni płytowej. We wrześniu 1970 roku weszli do studia nagraniowego. Kilka miesięcy później na rynku pojawiła się płyta, trzecia w ich dorobku,  będąca maestrią gatunku związana z tamtym czasem i tamtym miejscem – sceną Canterbury. Ten zespół to CARAVAN, a wspomniana płyta to „In The Land Of Grey And Pink” wydana dokładnie 8 kwietnia 1971 roku.

Dwa lata wcześniej, po wydaniu debiutanckiego albumu wytwórnia Verve Records zaprzestała działalności w Wielkiej Brytanii, a to oznaczało, że Caravan został bez kontraktu nagraniowego. Sytuacja została uratowana gdy zwrócił na nich uwagę David Hitchcock pracujący w dziale artystycznym w Decca. To on załatwił im kontrakt z wytwórnią Deram specjalizującą się w wydawaniu płyt z rockiem progresywnym, w której nagrywali tacy artyści jak  Jan Dukes De Grey, East Of Eden i Aardvark. Pierwszy album dla Deram „If I Could Do It All Over Again, I’d Do It All Over You” wyszedł na początku września 1970 roku. Ten wspaniały krążek wyprodukowali wspólnie z menadżerem Terry Kingiem.

Zanim muzycy byli gotowi do rozpoczęcia nagrywania trzeciego albumu, zrozumieli jak ważną rolę odgrywa producent, o czym wspomina Pye Hastings: „Podczas pracy nad „If I Could…” wydawało nam się, że w tej materii damy radę. Dopiero później zdaliśmy sobie sprawę, że popełniliśmy duży błąd. O pomoc poprosili Davida Hitchcocka. Dave Sinclair (org): „David dał nam w studio wolną rękę, ale w zasadzie wszystko miał pod kontrolą. Był niezwykle wymagającym człowiekiem i my chyba tego potrzebowaliśmy.”  Warto zaznaczyć rolę jaką w studio odegrał Dave Grinsted, inżynier dźwięku o czym po latach mówił Hasting: „Ten facet potrafił połączyć różne rzeczy, dodać  dwa do dwóch i pokierować nami tak, że na samym końcu zadziałało to jak sen. To było niesamowite.”

Okładkę płyty zaprojektowała artystka i malarka Anne Marie Anderson, która pracowała dla działu artystycznego w firmie Decca. Szkoda tylko, że stworzyła ich tak niewiele (m.in. dla grupy Fuchsia i zespołu Stud). Baśniowa grafika, podobnie jak zawarta na płycie zwiewna, ulotna i nieco przymglona muzyka, przedstawia położony na wysokiej górze zamek ze strzelistymi wieżami u podnóża którego stoi kilka wiejskich chatek otulonych szaro-różową mgiełką. Całość, niemal jak u Tolkiena, robi wrażenie i pięknie prezentuje się po rozłożeniu okładki.

„In The Land…” to progresywny album z charakterystycznym brzmieniem instrumentów klawiszowych typowym dla sceny Canterbury, które niewiele zespołów potrafiło wówczas powtórzyć. Gitara nie jest wiodącym instrumentem. Caravan nie był zespołem opartym na jej brzmieniu; flet, piccolo, fortepian, saksofon, organy, melotron znakomicie je upiększały nie mówiąc o basie i perkusji, które zachwycają. To samo można powiedzieć o wokalach – moim zdaniem są znakomite. Każdy utwór ma swoją własną aurę podkreśloną przez genialne wykonanie. Powodzenia w znalezieniu słabego punktu lub zmarnowanej nuty. Fantastyczna produkcja, która zapoczątkowała pięcioletnią współpracę zespołu z Davidem Hitchockiem przypieczętowała opinię określającą krążek jednym słowem: ARCYDZIEŁO!

Płytę otwiera „Golf Girl”, pierwsza z trzech piosenek napisana przez basistę i wokalistę Richarda Sinclaira (brata Dave’a). Ten w sumie beztroski, folk rockowy kawałek inspirowany prawdziwą historią to jedna z najbardziej znanych piosenek zespołu będąca doskonałym lekarstwem na żałosny nastrój. Trudno nie poddać się urokowi tej lekkiej melodii z melotronem, dętymi i sekcją rytmiczną nadającą jej miły pulsujący rozmach. Nastrój zmienia się w kolejnym nagraniu. W „Winter Wine” robi się bardziej poważnie albowiem muzycy zabierają nas w liryczną podróż do krainy smoków i rycerzy. Utwór pierwotnie zatytułowany “It’s Likely To Have A Name By Next Week” ma jeden z najlepszych, mistycznych tekstów jaki u nich słyszałem. Wkrada się mroczna aura z charyzmatycznym wokalem Richarda Sinclaira, który ciągnie wszystko do przodu. Pomiędzy sekcją rytmiczną, a bardziej prężnymi klawiszami i gitarą występuje doskonała dynamiczna więź zaś David Sinclair popisuje się kilkoma świetnymi sfuzzowanymi solówkami organowymi, jednymi z tych, których można słuchać w kółko. Perła! W krótkiej, aczkolwiek zaraźliwie uroczej piosence Love To Love You (And Tonight Pigs Will Fly)” zakorzenionej w latach 60-tych z elementami flower-power wokalnie udzielił się Pye Hastings. W ciągu trzech minut wszystko  przebiega płynnie aczkolwiek w jakimś dziwacznym metrum, z mnóstwem świetnych perkusyjnych przejść w wykonaniu jak zawsze doskonałego Richarda Coughlana i bardzo przyjemną partią fletu. Wydaje się, że sztukę tworzenia uroczych, popowych piosenek Anglicy, jak nikt inny, opanowali do perfekcji. Nic zatem dziwnego, że to tę piosenkę wydaną na singlu wybrano do promocji płyty.

Tytułowy utwór, „In The Land Of Grey And Pink”, który dał inspirację do wspaniałego rysunku na okładce albumu był kolejną kompozycją Richarda Sinclaira i zawiera najbardziej surrealistyczny tekst… ach, czyste Canterbury. Kto by tam jednak przejmował się tekstem, gdy muzyka przemawia do wyobraźni?  A ta znowu jest kapryśna ze skomplikowanym beatem, oraz bardziej śmiałą aranżacją. Spróbujcie wystukać palcami rytm, a zobaczycie, że nie jest to łatwe. Nie mniej piosenka jest przepiękna, z piękną solówką na fortepianie i jeszcze lepszą ze sfuzzowanymi organami. Tak kończy się pierwsza strona  oryginalnej płyty.

Druga zawiera tylko jedną kompozycję, „Nine Feet Underground”, magnum opus zespołu. To nie tylko ukoronowanie albumu. To jeden z najlepszych epickich utworów muzycznych sceny Canterbury i (moim subiektywnym zdaniem) pierwsza piątka progresywnych utworów wszech czasów pierwszych lat 70-tych. Wyobraźcie sobie 23-minutową suitę składającą się z długiego solo organowego. Żart? Przeciwnie! „Nine Feet Underground” ma jedną z najlepszych i najwspanialszych partii organowych tamtych czasów – Dave Sinclair udowodnił, że jest mistrzem a nie rzemieślnikiem. Lubię myśleć o nim jak o bezimiennym bardzie w tej bajkowej szaro-różowej krainie przekazujący swoje historie poprzez muzykę. Format tej suity został doprowadzony do granic perfekcji. Prawdziwa rozmyta odyseja przez wyobraźnię. Nominalnie całość składa się z ośmiu części, ale odbiera się ją jak jeden, w dużej mierze instrumentalny, kawałek zagrany z polotem i wielką wyobraźnią. Nie ma tu miejsca na nadętą pompatyczność a i sami muzycy puszczają do nas oko opatrując niektóre z tych części humorystycznymi tytułami jak „Hold Grandad By The Nose” („Trzymaj dziadka za nos”), czy  „Dance Of The Seven Paper Hankies” („Taniec siedmiu papierowych chusteczek”). Przeplata się to z różnymi tematami, głównie z orientacją rockową, od czasu do czasu wędrując w bardziej free jazzowe obszary, ale finalnie całość ma hipnotyczną, psychodeliczną jakość, która uzależnia.

Płyta „In The Land Of Grey And Pink” całkiem słusznie uważana jest  za najlepsze dzieło Caravan i ukoronowanie całej sceny Canterbury. Ten album reprezentuje wszystko, czym Caravan był i wszystko, do czego dążyli od swojego powstania w 1968 roku. To także ostatni krążek zespołu nagrany w takim składzie. Pomimo personalnych roszad ta Karawana konsekwentnie podążała swą muzyczną drogą. przez następne długie lata. Ale to już historia na inną opowieść…

6 komentarzy do “Historia jednej płyty. CARAVAN „In The Land Of Grey And Pink” (1971).”

    1. Od „If I Could…” zaczęła się moja przygoda z muzyką zespołu. Czuję do niej olbrzymi sentyment. I masz rację – trzy pierwsze to arcydzieła.

  1. Panie Zbigniewie tekst jak zawsze świetny, aczkolwiek czytało mi się tak dobrze o tej znakomitej płycie, że przy ostatnim zdaniu pojawiło się pytanie: „…już?”. O tych czasach, o tym zespole chciałoby się jeszcze więcej! 😀

    1. Sam mam niedosyt tej muzyki i tych czasów, stąd moje o nich teksty 😀 Oczywiście żartuję, bo współczesny rock też nie jest mi obcy i staram się na bieżąco z nim obcować. Dzięki za komentarz.

  2. Bardzo śliczna płyta i równie śliczna okładka. Dużym atutem tej płyty, jak i jej poprzedniczki moim zdaniem jest jej lekkość. Caravan, pomimo bycia zaliczanym do rocka progresywnego był wyjątkowo melodyjny i daleko mu było do trochę bardziej „ciężkostrawnego” (nie żebym uważał tamte grupy za złe, broń Boże!) symfonicznego rozmachu ELP czy też Yes. Na swój sposób przypomina Camel, który również odznaczał się takimi zwiewnymi ładnymi wręcz popowymi (w dobrym tego słowa znaczeniu) melodiami. Do tego jeszcze ten flet i klawisze… A co do samej sceny Canterbury to nie można zapomnieć jeszcze o Soft Machine!

    1. Piękny komentarz, do którego nic już nie trzeba dodawać. Dziękuję.
      Oczywiście o Soft Machine nie sposób zapomnieć. To tacy Pink Floyd canterburskiej sceny. Ich historia i znakomity dorobek fonograficzny został przedstawiony od przodu do tyłu i z powrotem w setkach przeróżnych publikacji, także książkowych. Powielanie tego po raz n-ty nie ma sensu mimo, że grupa jest mi bardzo bliska sercu.
      Jeszcze raz dzięki za odzew!
      Pozdrawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *