Psychodeliczny zespół marzeń. MECKI MARK MEN (1967-1971).

Szwedzki MECKI MARK MEN prowadzony przez klawiszowca i wokalistę Claesa „Mecki” Bodemarka powstał w połowie lat 60-tych jako Mecki Mark Five  i w zasadzie nie różnił się od wielu im podobnych zespołów grając na dancingach w restauracjach. Na szczęście ambicje Bodemarka były dużo większe niż granie do przysłowiowego kotleta. Tym bardziej, że po głowie chodziły mu już zupełnie inne nuty.

Jego kariera rozpoczęła się wcześnie, w wieku 17 lat, gdy kupił swojego pierwszego Hammonda L-100. Na początku lat 60-tych dostał pracę jako muzyk studyjny w sztokholmskiej telewizji. Długowłosy klawiszowiec, który swoim wyglądem i sposobem bycia przypominał Mecki The Hedgehog, sympatycznego jeża z dziecięcej kreskówki z bujną czupryną na głowie, ubrany w kamizelkę i z nieodłącznym papierosem w ustach, dostał przydomek „Mecki”. Zanim założył Mecki Mark Five grał w sztokholmskich grupach The Adventurers i Nilla And The Blackbird, oraz w popularnej fińskiej formacji Savages.

Przełomowy moment dla niego i jego zespołu nastąpił podczas występu na sztokholmskim Experimental Jazz Festival w lipcu 1967 roku gdzie własnymi kompozycjami spod znaku psychodelicznego rocka z elementami jazzu i muzyki eksperymentalnej zaszokowali oniemiałą z zachwytu publiczność. To właśnie wtedy zadebiutowali pod nazwą MECKI MARK MEN.

W skład oryginalnego zespołu oprócz lidera wchodziło sześciu muzyków, którzy w lipcu 1967 zadebiutowali świetnym, choć nieco szalonym singlem „Midnight Land”/„Got Together”. Jesienią zostali zaproszeni do telewizyjnego programu „Popside”, a tuż po tym w sztokholmskim Philips Studio w dniach 25-26 października nagrali materiał na dużą płytę. Longplay pod niewyszukana nazwą „Mecki Mark Men” ukazał się pod koniec roku wydany (tak jak i singiel) przez szwedzki oddział Philipsa.

Od razu powiem – to nie jest garażowe łubu dubu, czy popowe pitu pitu, ale acid rockowa psychodelia, która bardziej stała się normą w późnych latach 60-tych i wczesnych 70-tych niż w 1967 roku. Ten album, którego podstawą jest awangardowy rock, z sitarem, tablą, organami, dętymi i wszystkim, co mogło podkreślić jego odurzoną atmosferę to kamień węgielny szwedzkiej undergroundowej sceny. A jest on tak psychodeliczny i tak odlotowy, że nawet najbardziej odjazdowe amerykańskie, czy niemieckie zespoły psych rockowe w tamtym czasie mogły jedynie pękać z zazdrości. Wszystko, od naćpanej, napędzanej organami mrocznej jazzowej psychodelii, przez rockowe eksperymenty, absurdalnie wspaniałe gitarowe sprzężenia w stylu Hendrixa, po uduchowiony wokal układa się w fascynującą całość. Nie ma tu żadnych wypełniaczy, a takie rzeczy jak „Opening”, „Free”, „I Have A Horse”, „Scream” i „Please” są po prostu monumentalne! Oczami wyobraźni widzę jak Mecki Mark Men wspólnie z Pink Floyd dzieli scenę w klubie UFO. To dopiero byłby odjazd!

Album został wydany w czterdziestu krajach, w tym także w USA (lipiec 1968). Amerykańska edycja wytwórni Mercury Limelight (notabene prowadzona przez Quincy Jonesa) miała nieco inną, choć na szczęście zbliżoną do oryginału, okładkę.

Tuż po wydaniu albumu zespół MMM (jak nazywano go w skrócie) skurczył się do kwartetu. W styczniu 1968 ruszyli w trasę z grupą Baby Grandmothers otwierając szwedzkie koncerty europejskiego tournée The Jimi Hendrix Experience. Genialny gitarzysta poznał ich wcześniej w legendarnym sztokholmskim Klubb Filips  i regularnie wykonywał własną wersję ich utworu „Tax Free”. Mało tego. Podczas trasy często jamował z muzykami na scenie, gdy ci przygotowywali się do występów. Jeszcze tego samego roku byli supportem dla Franka Zappy i The Mothers Of Invention w sztokholmskim Concert House. Wkrótce po tym grupa rozpadła się. Jednak Mecki Bodemark szybko odbudował zespół zapraszając do współpracy muzyków Baby Grandmothers. Była to idealna fuzja. Mecki na organach potrafił tworzyć przestrzenne dźwięki, których przed nim nikt tak nie robił. I miał piosenki. Z melodiami i tekstami. Wraz z muzycznym szaleństwem Baby Grandmothers byli grupą tamtych czasów. A nawet czymś więcej – psychodelicznym zespołem marzeń.

W dniach 16 stycznia- 5 lutego 1969 roku zrealizowali nagrania do płyty „Running In The Summer Night”. Album ukazał się we wrześniu 1968 tylko w USA. Szwedzcy fani musieli czekać na niego długie lata. Zremasterowana, kompaktowa wersja płyty trafiła do tamtejszych sklepów dopiero w… 2004 roku.

Jest coś tajemniczego w sposobie, w jaki Mecki Bodemark wyłania się z cienia okładki sugerując jakby czaiło się za nim coś złego, diabolicznego i niepokojącego. Ale spokojnie. Płyta jako całość zdecydowanie jest czymś więcej niż sumą poszczególnych części. To nie tylko znakomite piosenki, nie tylko świetny śpiew, czy doskonała produkcja. Jej wyjątkowość tkwi w mocy. Niesamowitej mocy.

Jimi Hendrix wywarł głęboki wpływ na muzyków w Szwecji, być może bardziej niż w jakimkolwiek innym (poza Anglią) kraju europejskim. Słychać to właśnie tutaj. Zresztą ten skład MMM nie krył faktu, że byli fanami Jimiego. I to nie tylko jeśli chodzi o jego gitarowy kunszt. Wokal Bodemarka, szczególnie we frazowaniu, bardzo przypomina Hendrixa, choć ten zawsze uważał, że jego wokalne zdolności są raczej ograniczone. Mile widziane są za to dzikie klawisze zawierające triki podobne do tych, jakich Hendrix używał na gitarze. Kenny Häkansson również imponuje swoją zręczną, często innowacyjną pracą na gitarze. Kolejnym i chyba największym atutem zespołu jest mocno już ugruntowane poczucie własnej tożsamości – wiele zespołów tej epoki cierpiało na zbytnią schizofrenię. Próbowanie różnych stylów, naciski wytwórni płytowych na hity, lub popychanie w bardziej komercyjne kierunki powodowały, że artyści nie czuli się komfortowo. Tych problemów tutaj nie widać. MMM byli bardzo pewni siebie i podobnie jak The Experience inspirowali się wieloma gatunkami nie zdradzając przy tym własnych dźwięków. Jest tam mnóstwo bluesa i psychodelii, odrobina kosmicznego, a w niektórych spokojniejszych momentach proto-progresywnego rocka ze śladami rhythm and bluesa, folku, jazzu i pojawiającego się sporadycznie beatu. Muzyka na dwunastu  utworach ) jest bardzo podobna do Vanilla Fudge (uduchowione wokale i organy Hammonda), The Jimi  Hendrix Experience (gitara wah-wah) i Cream (pędząca sekcja rytmiczna). Ta melodyjna, progresywna mieszanka rocka, bluesa i jazzu z gitarowymi, często ognistymi solówkami i bluesującym, wirującym Hammondem z dużą ilością zmieniającej się atmosfery brzmi bardzo gustownie. Każdy utwór jest godny wzmianki, ale ja skupię się na kilku. „Sweet Swede Girls” jeździ na proto-stonerowym rockowym riffie i zawiera dobrze zharmonizowane partie gitarowe i wokalne; „Future On The Road” to doskonały cios w rodzaju ostrego bluesa, których Graham Bond miał na pęczki do czasu nim poznał Dianę Stewart i zainteresował się magią i okultyzmem; „The Life Cycle” z nastrojowymi klawiszami i falą świetnych gitar to blisko 10-minutową mini suita, która mogłaby z powodzeniem dołączyć do set listy np. na płytę „Relics” Pink Floyd… „Running In The Summer Night” to na pewno album wolny od wypełniaczy, co w owym czasie nie wszystkim wychodziło.

Niedługo po wdaniu płyty zespół nakręcił film promocyjny do piosenek „Running In The Summer Night” i „Being Is More Than Life”, który został wyemitowany w szwedzkiej telewizji  w maju 1969 roku. Jesienią swoją popularność przypieczętowali licznymi występami telewizyjnymi, oraz trasą koncertową po Wielkiej Brytanii. W 1970 roku jako pierwszy szwedzki zespół rockowy wyruszyli w trasę po Stanach Zjednoczonych zakotwiczając się w Chicago, które było bazą wypadową do innych miast. Brali udział w festiwalach, na których grali m.in. z takimi wykonawcami jak Sly And The Family Stone, Mountain, Grand Funk Railroad, Jethro Tull, Paulem Butterfieldem, Muddy Watersem… Trasa zakończyła się bałaganem. Przebywali tam już trzy miesiące podczas gdy ich wizy były ważne przez 6 tygodni. Utknęli w pokoju hotelowym, którego nie mogli opuszczać i na który nie było ich stać. Obawiając się deportacji muzycy zaciągnęli dług u swojego menadżera. Ten, mając nadzieję, że spłacą go szybko zorganizował im nagranie trzeciego albumu na świętym, bluesowym gruncie – w chicagowskim Chess Studios. Wszyscy mieli nadzieję, że nowa płyta i kolejna trasa po Stanach pomoże zwiększyć sprzedaż i utrzymać kontrakty płytowe z Limelight i Phillipsem, które wkrótce się kończyły. Niestety obie wytwórnie wypięły się na grupę. Ostatecznie „Marathon” wydał szwedzki Sonet, a tantiemy z jego sprzedaży wystarczyły jedynie na pokrycie długu menadżerowi. Jak na ironię, pierwszy utwór z nowej płyt nosi tytuł „I’ve Got No Money”

Jak na album robiony pod presją i w pośpiechu „Marathon” okazał się całkiem spójnym krążkiem. To, co mamy, to ciepłe, uduchowione heavy rockowe brzmienie, coś w rodzaju osobistego, wyjątkowego podejścia do stylu Vanilla Fudge i wczesnego Deep Purple. Łagodne wokale w tle, świetne ciężkie riffy („Trip Trip Noodle”) i dłuższe, bardziej melodyjne kawałki („Some Reason”) sprawiają, że wszystko jest zróżnicowane. Intrygującym nagraniem jest dwuczęściowy „Ragathon” z akustyczną gitarą, sitarem, fletem i chichoczącym (prawdopodobnie odurzonym LSD) Bodemarkiem. Chociaż całość ma lekko popowy klimat lat sześćdziesiątych utwory są na tyle interesujące, że zachwycą niejednego malkontenta. Cały album utkany jest z gęstych i mocnych dźwięków. Może nie tak ciężkich jak na dwóch pierwszych, ale mimo wszystko to cholernie dobra płyta.

W 1972 roku zespół opuszcza Kenny Håkansson, a wraz z nim basista Pelle Ekman zakładając progresywną grupę Kebnekajse, co było równoznaczne z końcem MMM. Co prawda Mecki Bodemark próbował ją kilka razy reaktywować, ale nie udało mu się przywrócić dawnej świetności. Tylko jedno z tych wcieleń „objawiło” się na płycie. mowa tu o „Flying High” wydanej przez Kompass  w1979 roku z różnymi muzykami, między innymi ze znanym saksofonistą jazzowym Tommym Koverhultem grającym tu także na flecie, oraz Matsem Glenngårdem, skrzypkiem Kebnekajse.

„Flying High” jest zdecydowanie mniej znany niż ich trzy oryginalne albumy. I słusznie. To kiepski jazz rock z akcentami AOR. Radzę omijać go szerokim łukiem. Za to ciekawym wydawnictwem jest płyta „Stonehorse” zwierająca muzykę do… baletu napisana przez modernistycznego kompozytora Larsa Johana Werle’a wykonana przez Mecki Mark Men.

Nie trzeba dodawać, że bardzo różni się od „zwykłych” albumów zespołu. Co ciekawe, cała sesja zarejestrowana na taśmie w 1971 roku została odstawiona na półkę, gdzie przeleżała cztery dekady. Odnaleziona i oczyszczona została wydana przez Vesper Records na CD w 2010 roku. „Cała sesja” oznacza, że ​​poza główną 20-minutową tytułową suitą Werle’a otrzymujemy również sporo ciekawego, improwizowanego jamowania. Szkoda, że ten całkiem dobry materiał, o wiele bardziej eksperymentalny niż wszystko, co do tego czasu zespół zrobił nie ukazał się w tym dobrym dla zespołu okresie.

Jeśli ktoś jeszcze nie zapoznał się z nagraniami Mecki Mark Men, namawiam gorąco, by uczynił to jak najszybciej. Zapewniam, że warto!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *