Czy zespół PLUS może być zapomnianą perełką, skoro nawet w epoce nikt nie wiedział o jego istnieniu..? Plus był i jest zagadką. Wydali jeden, jedyny album. Nigdy nie zagrał koncertu. Nie zaistniał w żadnych stacjach radiowych. Nie miał reklam, prasy, promocji. Niczego. Można więc powiedzieć, że jego kariera od startu skazana była na niepowodzenie. Mimo to „The Seven Deadly Sins” powinien był dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców i mieć swoje miejsce w panteonie koncepcyjnych albumów rockowych tamtych lat.
Na pierwszy rzut oka Plus to bracia: Tony (g) i Mike (dr) Newman, oraz Max Sims (bg) tyle, że osobami pociągającymi za sznurki byli Simon Napier-Bell i Ray Singer. Wcześniej Tony Newman był członkiem The Jeff Beck Group, na którego zwrócił uwagę były basista i producent The Yardbirds, mentor wielu późniejszych sławnych zespołów (T. Rex, Ultravox, Wham!, Asia), Napier-Bell. Odegrał on kluczową rolę doprowadzając do podpisania przez trio kontraktu nagraniowego z krótkotrwałą filią wytwórni ABC, Probe, debiutując z nimi w 1968 roku singlem „Twenty Thousand People”/ „I’m Talking As A Friend” – dziś rzadkim i bardzo poszukiwanym.
Mniej znany Ray Singer na początku lat sześćdziesiątych był (delikatnie mówiąc) drugoligowym wokalistą, ale później to on pomógł rozwinąć karierę Davidowi Sylvianowi, Joan Armatrading, grupie Japan… To właśnie ten producencki duet wpadł na pomysł nagrania płyty koncepcyjnej, a w zasadzie quasi-mrocznej sztuki skupiającej się na tradycyjnej chrześcijańskiej klasyfikacji grzechów. Na siedmiu grzechach głównych. Oni też dostarczyli zespołowi ponad połowę materiału na płytę, która ukazała się w 1969 roku, mniej więcej w tym samym czasie co „Tommy” The Who, ale przed rock operą „Jesus Christ Superstar” i płytowym debiutem Black Sabbath.
Jedno spojrzenie na okładkę, jej opis i wszystko powinno być jasne. Ten album łączący elementy hard rocka, muzyki klasycznej i psychodelicznych klimatów ułożony jest jak katolicka msza. W utworach trójce muzyków towarzyszą wokaliści (w zasadzie cały chór), plus fortepian, organy, skrzypce i wiolonczela, tworząc tym samym niesamowicie eklektyczną mieszankę rockowych i popowych piosenek z lat sześćdziesiątych. To właśnie owe piosenki, może i brzmiące nieco przestarzale nawet jak na standardy roku 1969, ale wciąż całkiem dobre, utrzymane w stylu wczesnych The Who, lub w duchu pre-psychodelicznych Beatlesów, są „mięsem” tego albumu. Trzeba przyznać, że aranżacje i wykonania są na bardzo wysokim poziomie. Tematyczne utwory powiązano krótkimi tekstami po łacinie i wstawkami kwartetu smyczkowego. No i mamy tu do czynienia z całym muzycznym spektrum. Gloria In Excelsis: „Toccata” i The Secrets: „Devil’s Hymn” mieszało wpływy klasyczne z chórami kościelnymi i progresywnymi wstawkami. W innym miejscu, Pride: „Pride” i Envy: „I’m Talking As A Friend” oferowały zaskakującą parę popowych klejnotów; Avarice: „Daddy’s Thing” był zaskakująco funkowy, podczas gdy Wrath: „Gemegemera” to standardowy hard rock. Ich muzykalność była naprawdę imponująca, a sekcja rytmiczna Newman/Simms w takim The Dismissal: „Twenty Thousand People” generowała sporo energii. Opis płyty nie zawierał informacji kto był głównym wokalistą, ale kimkolwiek on był miał całkiem interesujący głos radzący sobie doskonale ze wszystkim, od quasi-punkowej agresji we Wrath: „Gemegemera” po pop w stylu Badfinger. Teksty są nieco zagmatwane i w różnych stylach: od elżbietańskich, przez łacinę, po współczesne. Taki poetycki misz-masz, ale świetnie wpisujące się w tematykę płyty.
Początek Introit: „Twenty Thousand People”brzmi jak zaklęcie intonowane przez kapłana wykrzykującego coś, co brzmi jak „Wewnętrzny krąg!”… bardzo dziwnie. Mimo mrocznego i przygnębiającego tekstu, muzycznie jest to dość komercyjny numer z melodyjnym refrenem, zgrabną wstawką fortepianu i niezłym solem gitarowym. Łatwo teraz zrozumieć, dlaczego Probe wybrał go na singiel. Swoją drogą melodia (cholera, wciąż ją sobie nucę!) trochę przypomina mi jedną z reklam napoju gazowanego sprzed dobrych kilkunastu lat. Dziś, w dobie współczesnego marketingu pewnie reklamowałaby arszenik, ewentualnie trutkę na szczury…. Gloria In Excelsis: „Toccata”rozpoczyna się bachowską „Toccatą i fugą d-mol”, która po chwili płynnie przechodzi w prostą melodię napisaną przez Napier-Bella i Singera, jaką można usłyszeć w lokalnym kościele. Tekst został nieco zaktualizowany, aby pasowały do nadrzędnego tematu. Co by nie mówić, to jeden z najlepszych momentów na albumie. Zresztą jak się nim nie zachwycać skoro wpleciono tu jedną z najwspanialszych klasycznych melodii ludzkości..? Napisany przez braci Newman, Avarice: „Daddy’s Thing” otwiera się interesującymi klasycznymi dźwiękami altówki, ale kiedy do gry wchodzą rozpędzone klawisze i rozkołysana gitara utwór przekształca się w soczysty rocker. Mocna rzecz! Nieco inaczej brzmi Pride: „Pride”.
Pamiętam jak pierwszy raz go usłyszałem byłem pewien, że to utwór Badfinger. Wciąż nie jestem pewien kto zajmował się wokalem, ale ten jak nic przypomina Pete’a Hama. W każdym bądź razie to jedna z tych uroczych melodii w stylu Beatlesów idealna na przebojowe play listy… Sloth: „Open Up Your Eyes” to kolejny rockowy kawałek z mocnym basem Simmsa i jedną z najlepszych gitarowych solówek Tony’ego Newmana… Krótka, melodyjna wstawka zaczyna Wrath: „Gemegemera”. Utwór ten, zamykający pierwszą stronę płyty, ostatecznie podąża w kierunku gdzie Black Sabbath spotyka Motorhead. Miażdżący bas, płacz dziecka i okrzyki piłkarskich kiboli są tu jedynie wisienką na torcie.
Maniakalny głos wykrzykujący do „Turn your eyes..!” („Odwróć oczy”) poprzedza krótki chorał gregoriański, a potem The Secrets: „Devil’s Hymn” zmienia się w niezapomniany, klimatyczny kawałek z jazzowym interludium wrzuconym w środku utworu. Jest w tym nagraniu coś wzniosłego i zarazem diabolicznego. Podczas jego słuchania mam gęsią skórę i czuję się jakbym był w środku obrazu Hieronima Boscha „The Seven Deadly Sins And The Four Last Things„.
Następujący po nim Lust: „Maybe You’re The Same” brzmi trochę jak zagubiony kawałek The Who, ale z całą pewnością jest jednym z ciekawszych utworów na płycie, a skąpany w lśniącej popowej melodii i wspaniałych harmoniach wokalnych Envy: „I’m Talking As A Friend” jest jej kolejną perełką. Tekst jest właściwie histeryczny, ale trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś lepiej zinterpretował grzech zazdrości… Gluttony: „Something To Threaten Your Family” otrzymał odpowiednią oprawę w klimacie rockowej ballady. Co prawda pojawiające się dysonansowe dźwięki skrzypiec wprowadzają ponury nastrój grozy i przerażenia, ale ładnie brzmiąca, pół akustyczna gitara, harmonie wokalne i pojawiające się od czasu do czasu organy równoważą apokaliptyczne w swej wymowie dźwięki. No i na koniec z powrotem wracamy do momentu piekła i siarki. Zanim całość zakończy się zupełnie dziwną mieszanką popu i dźwiękowego kolażu jeszcze raz słyszymy utwór, który otwierał płytę. Tyle, że The Dismissal: „Twenty Thousand People” po przesłuchaniu wszystkich wcześniejszych utworów, nabiera jakby innego znaczenia.
PLUSokazał się jednorazowym projektem. Może tak miało być od początku? Po nagraniu pyty muzycy zniknęli ze sceny, podczas gdy dwaj mistrzowie marionetek zajęli się większymi, bardziej zyskownymi zajęciami.
„Siedem grzechów głównych” jest dziełem epoki powstałym w swoim czasie i miejscu, gdzie religia spotyka się (nie po raz pierwszy zresztą) z rock and rollem. Jestem w stanie zrozumieć, że nie wszystkim się to spodoba. Ale ci, którzy lubią muzyczny eklektyzm lat 60-tych będą (podobnie jak ja) zachwyceni. Jako jedni z prekursorów nowoczesnego, koncepcyjnego albumu prog rocka byli (są!) czymś niezwykłym i interesującym. Czymś, co historię gatunku postawiło w nowym świetle. Wysiłek jaki PLUS wraz z producentami włożyli w nagranie albumu ostatecznie wyszedł nie tylko im, ale i ówczesnej muzyce rozrywkowej na plus.