GRANNIE „Grannie” (1971)

W 1994 roku brytyjski magazyn Record Collector zamieścił listę stu najrzadszych albumach rocka progresywnego. Album zespołu GRANNIE został wymieniony w nim jako „płytowy rarytas numer jeden”. I to nie tylko z faktu, że wytłoczony w ilości 99 sztuk jest dziś gorącym obiektem pożądania poważnych kolekcjonerów winyli, ale również z racji fantastycznej zawartości muzycznej. Artykuł rozpalił do czerwoności ciekawość fanów; od czasu wydania płyty w 1971 roku zespół wciąż był wielką zagadką. Częściowo wynikało to z faktu, że album nie zawierał żadnych informacji ani o zespole, ani nazwisk muzyków. Nic, co mogło naprowadzić na ich trop. Dziennikarzom muzycznym łatwiej było odszukać osoby związane z niszowymi zespołami typu Dark, Complex, Forever Amber, Ithaca, czy wyśledzić grupę, która była popularna na małych scenach w miasteczkach takich jak Blackpool czy Northampton, niż wytropić zespół z Londynu, który działał w stolicy na początku lat 70-tych. Dopiero w 2011 roku historia Grannie zaczęła wychodzić z mroku tajemnic dzięki wspomnieniom perkusisty Johna Clarka i klawiszowca Johna Stevensona,  do których jakimś cudem udało się dotrzeć. Niestety główne źródło informacji, lider zespołu, gitarzysta i autor tekstów Phil Newton zmarł wiele lat temu, co w praktyce oznacza, że ​​wraz z nim zniknęła duża część opowieści o zespole, zdjęcia, taśmy-matki. Oto więc historia (uboga w fakty) zespołu i jednego z najrzadszych, najgorętszych albumów brytyjskiego rocka progresywnego początku lat 70-tych.

Założycielem grupy był Phil Newton mieszkający  w Manor Park, który razem z basistą Dave’em „H” Hollandem regularnie jammował z lokalnym zespołem rockowym Powerpack w pubie „Bridge House” w Canning Town. To tutaj narodził się pomysł założenia własnej grupy, która ostatecznie powstała w londyńskim Manor Park w 1969 roku i początkowo była zespołem coverowym. Obok wymienionych muzyków w zespole był także wokalista Fred Lilley, zaś na scenie okazjonalnie wspomagała ich Janet Chandler (przyszła żona Newtona) grająca na flecie. Wszyscy byli bardzo młodzi, ledwo przekroczyli dwadzieścia lat i z wielkim zapałem ćwiczyli dwa razy w tygodniu w Bell Studios w Ilford. W tamtych czasach w tej części Londynu było wiele bluesowych i rockowych klubów, które na zapleczach oferowały wykonawcom miejsca do prób. Zazwyczaj była to piwnica, pokój, czasem wolne piętro, ale dla nich był to azyl, drugi dom.

Dość regularne występy w The Greyhound, The Marquee i The Roundhouse zapewniały im stałą publiczność, a ich muzyka zaczęła ewoluować w stronę rocka progresywnego. Newton zaczął przynosić na próby własne kompozycje takie jak: „Leaving ”, „Romany Refrain ” i Saga Of The Sad Jester” oparte na agresywnym, ale płynnym stylu gitarowym. Mimo ich doskonałości nie wydaje się, by jakakolwiek wytwórnia płytowa kręciła się wokół Grannie. Oni się tym nie zrażali. Zespół, a przynajmniej jego lider, zdecydowany był i tak nagrać album. Mniej więcej w tym czasie (połowa 1970 roku) Newton natknął się na reklamę w „Melody Maker”, która zawierała ofertę all-inclusive w studiach nagraniowych SRT Davida Richardsona oferująca za 100 funtów pakiet: osiem godzin czasu w studio, taśmę-matkę i wytłoczenie 99 kopii płyt (tyle sztuk nie obejmował podatek VAT). Z miejsca dokonano rezerwacji, szybko wpłacono pieniądze.

Gitarzysta, kompozytor i lider zespołu GRANNIE, Phil Newton (1971).

Muzycy obawiali się, że bez drugiego gitarzysty lub klawiszowca ich brzmienie w profesjonalnym studio będzie zbyt cienkie.  Aby tego uniknąć, John Clark zasugerował, by zaprosić do studia znajomego, klawiszowca, Johna Stevensona, mającego za sobą współpracę z kilkoma znakomitościami.  „W 1971 byłem w zespole Spinning Wheel, który miał rezydenturę w Greyhound w Chadwell Heath.” – wspomina Stevenson –„Zastąpiłem w nim Ricka Wakemana, gdy ten dołączył do Strawbs. Wokalistą był wtedy Mike Starrs, który przeszedł do Colosseum II; później w składzie zespołu byli gitarzyści Geoff Whitehorn i Gary Moore po Skid Row. Kiedy John spytał mnie, czy pomogę przy płycie z miejsca się zgodziłem”. Nagrań dokonano w sobotnie popołudnie i było to dla nich dziwne doświadczenie. Studio znajdowało się w piwnicy, a reżyserka na górze, więc facet z SRT komunikował się z nimi przez… walkie talkie. Na szczęście wszystko poszło sprawnie; zespół cały set zagrał na „setkę”, a studyjna praca bardziej przypominała koncert niż profesjonalną sesję. Jak na niemal wojenne warunki efekt finalny był zadziwiająco dobry.

Basista Dave „H” Holland (1971)

Każdy, kto brał udział w nagraniu otrzymał kopię albumu. John Clark zgubił swoją, a kopię Johna Stevensona pilnie strzeże jego córka, odkąd dowiedziała się o jej wartości. Record Collector wycenił ją wtedy na 800 funtów. Dziś wartość płyty jest ponad dwukrotnie wyższa. Biorąc pod uwagę, że album nie był wysyłany do żadnych wytwórni płytowych, stacji radiowych, ani nawet sprzedawany na koncertach, nasuwa się pytanie, co Phil Newton zrobił z pozostałymi kopiami oprócz tych rozdanych rodzinie, przyjaciłom..?  Niestety jego śmierć w tragicznie młodym wieku oznacza, że ​​nigdy się tego nie dowiemy.

Krążek „Grannie” ukazał się 16 października 1971 roku. Przednia okładka przedstawiała zdjęcie w stylu wisiorka ze starszą panią, krewną Newtona, pozującą z gitarą. Tył okładki był zupełnie pusty. Ale to nie ona, a muzyka jest tu najważniejsza. I chyba sami muzycy nie mieli pojęcia, jaki wspaniały kawałek rock and rollowej historii stworzyli. Jakość dźwięku może nie zadowoli perfekcjonistów, ale na Boga, nie bądźmy żebrakami. Bądźmy wdzięczni za to co mamy!

Niektórzy twierdzą, że to prosty, przepełniony bluesem melodyjny soft rock. Inni widzą w nich przedstawicieli ciężkiego rocka progresywnego, wielu zaś jest zdania, że to ostatni akt kończącej się ery psychodelii. Prawda leży pewnie gdzieś pośrodku. Nie drążąc dalej tematu czas słów kilka o merytorycznej zawartości albumu.

Mamy tutaj sześć znakomitych, najbardziej spójnych i mistrzowskich kompozycji zaczynając od melodyjnego uroku świtu i wyjścia z niego, kończąc na bajecznej sadze o smutnym błaźnie. Pozornie jest to do bólu znajome. A jednak bardzo wyjątkowe. Utwory przeplatają się z wieloma odrębnymi fragmentami w fantastycznych przekazach instrumentalnej żonglerki. Wszyscy grają wyśmienicie, ale moim zdaniem to gitara kradnie show. Newton skutecznie demonstruje swą genialną różnorodność pokazując przy tym, do czego zdolny jest instrument użyty we właściwych rękach. Każdy utwór to odrębna opowieść wyjątkowo dobrze rozwinięta, w wyrazistych wersach i drobnych niuansach.

Z powierzchownymi podobieństwami do Wishbone Ash z epoki „Argusa” i kultowych bohaterów wczesnych lat 70-tych takich jak Gravy Train, Raw Material i Clear Blue Sky, album połączył mocne melodie z przyjemnie zróżnicowaną paletą muzyczną. Cały spektakl otwiera się nagraniem, „Leaving”, utrzymanym w stylu soft rocka, z wyraźnie wyodrębnioną linią basu i urzekająco ślicznym fletem. Wszyscy grają znakomicie, choć gitarzysta i wokalista robią na mnie największe wrażenie. Potężna, ale melodyjna gitara w „Romany Refrain” jest niczym więcej jak drobnym arcydziełem zwięzłości podpartym poetycką liryką mająca w sobie ulotny klimat ballady „I Talk To The Wind” King Crimson. Z kolei akustyczny „Dawn” spełniał tę samą funkcję, co utwór „Harlequin” Genesis na „Nursery Cryme” działając jako przeciwwaga  do cięższych utworów. Mimo to, to właśnie te cięższe numery stanowią podstawę trwałej atrakcyjności albumu, szczególnie dla miłośników gatunków. „Tomorrow Today” jest dokładnie tym, czego fani mocnego uderzenia potrzebują: częste zmiany tematów, skomplikowana rytmika, ostre partie gitary z wyraźnymi jazzowymi intonacjami. Jeszcze silniejszy jest energetyczny kawałek „Saga Of The Sad Jester” łączący hard rockowe riffy z wrażliwością melodyczną, wokalami a la Uriah Heep i dojrzałością liryczną obecną na całym albumie. Na deser grupa zafundowała nam bezsprzecznie najbardziej imponujący numer: dziewięciominutowy, epicki „Coloured Armageddon” z doskonałymi gitarami i organami Hammonda, którą nawet nieco mglisty miks wyprodukowany przez inżyniera-amatora nie może przesłonić jego potęgi, ani jego wielkości.

Dave „H” Holland (styczeń 2021)

Po nagraniu płyty zespół opuścił John Clark, a zaraz po nim odszedł Fred Lilley. Z nowym perkusistą i wokalistą zespół kontynuował działalność grając w londyńskich pubach i klubach. Zdarzyło im się wystąpić na scenie wspólnie z Uriah Heep i grupą Gnidrolog. Koniec zespołu nastąpił w dość niezwykłych okolicznościach.

Pewnego sobotniego wieczoru pod koniec 1972 roku, po występie w „The Speak”, muzycy załadowali swój sprzęt do furgonetki, której właścicielem był menedżer klubu Laurie O’Leary. Sprzęt miał zostać przewieziony do jego domu i następnego dnia, gotowy na próbę, zwrócony do klubu. Kiedy rankiem zespół przybył na miejsce okazało się, że furgonetka została skradziona wraz z instrumentami i całym sprzętem. Co prawda próbowano jeszcze związać koniec z końcem, ale ostatecznie na początku 1973 roku każdy z muzyków poszedł w swoją stronę. Osobno coś tam muzycznie kombinowali, ale ich późniejsza działalność pozostaje jeszcze bardziej enigmatyczna niż ta w zespole. Dla nas i tak najważniejsze jest to, że Grannie zostawili coś, co świat zapamięta na bardzo, bardzo długo.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *