Choć Tallahasee to stolica amerykańskiego stanu Floryda, z punktu widzenia przeciętnego Amerykanina jest nudnym, nieciekawym i odludnym miejscem, który my zwykliśmy nazywać „zadupiem”. I oto w tę dziurę, w późnych latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku los wprowadził na scenę czwórkę utalentowanych przyjaciół, którzy pod nazwą AFTER ALL stworzyli jednorazowy, trudny do sklasyfikowania projekt muzyczny wydając w 1969 roku genialny album koncepcyjny mieszając w nim psychodelię z acid rockiem i rock progresywny z jazzem.
After All należy do kategorii „mniejszych braci” rocka, którzy nie rościli sobie praw do sławy i chwały. Zresztą od samego początku szansa, by projekt osiągnął sukces poza Tallahassee była znikoma z czego muzycy doskonale zdawali sobie sprawę. Szkoda, bo przecież wcale nie byli rockowymi analfabetami. Perkusista Mark Ellerbee (prawnik, weteran wojny wietnamskiej) i klawiszowiec Alan Gold ukończyli studia muzyczne na Florida State School Of Music. Z kolei basista i wokalista Bill Moon, oraz gitarzysta Charles Short byli nie tylko doświadczonymi muzykami sesyjnymi, ale grali też w wielu zespołach rhythm and bluesowych i jazzowych. Do tworzonej przez siebie muzyki szukali ambitnych tekstów. Los uśmiechnął się do nich, gdy spotkali młodą, miejscową poetkę Lindę Hargove, która dostarczyła im dość surrealistyczne teksty. Szczęśliwie zespół znał też Ricka Powella, producenta z Nashville, który gotów był za free nagrać im płytę. Postawił jeden warunek – musieli zrobić to jak najszybciej. Nagrań dokonano w ciągu dwóch dni bez prób, na które nie było czasu, w studio należącym do małej, niezależnej wytwórni Athena. I to właśnie wytwórnia Athena wydała zespołowi płytę opatrując ją fantastyczną okładką – jedną z moich ulubionych.
Nad całym albumem unosi się gęsta, halucynacyjna mgiełka z surrealistyczną, a nawet upiorną atmosferą. W muzyce przeplatają się elementy rocka, R&B, bluesa, muzyki progresywnej, klasycznej, awangardowej i jazzu. Większość kompozycji, które wydają się być muzycznymi poematami łamiącymi stereotypowy szablon zwrotka-refren-zwrotka, napisał Mark Ellerbee; są one bardziej amorficzne i idące w stronę improwizacji. Każdy z muzyków wykazuje się tutaj wirtuozerią, co pozwala im rozwinąć brzmienie, a to z kolei sprawia, że muzyka ani na moment nie przestaje być ekscytująca. Pierwszą rzeczą , na którą zwróciłem uwagę to pokrewieństwo z brytyjskimi apologetami proto art rocka, w szczególności z Cresidą, co zauważą pewnie nie tylko ignoranci. Tak, staccato i arpeggio grane przez Alana Golda na jego Hammondzie bardzo przypominają styl Petera Jenningsa, ale już fortepian zdaje się być mieszanką jazzu i… Jana Sebastiana Bacha. Te cechy podkreślające łagodny charakter albumu są najwyższej jakości. A skoro mowa o jazzie, słychać go w kapitalnej grze sekcji rytmicznej. Wychodzi tu doświadczenie obu muzyków, którym ten gatunek nie był przecież obcy. No i jeszcze jedna rzecz. Muzycy After All nie mieli tendencji do oglądania życia przez różowe okulary, stąd w tekstach pojawia się czasem i dotyk brutalnego, życiowego „masochizmu” i zainteresowanie psychodelicznymi „biododatkami”, co tylko podnosi wartość merytoryczną całego albumu.
Siedmiominutowy „Intangible She” wydaje się ponury i złowrogi, ale jak dla mnie to czołówka najlepszych utworów otwierających prog rockową płytę, a delikatne dialogi gitary z organami i wokalistą (Bill Moon..? Mark Ellerbee..?) śpiewający w stylu Burtona Cummingsa lub Davida Claytona-Thomasa ujmują mnie do samiuteńkiego końca. A potem jest „Blue Satin” – historia mężczyzny, który kradnie niewinność młodej dziewczynie, a potem dręczą go wyrzuty sumienia. Ta piosenka nie przypomina nic, co kiedykolwiek słyszałem. Niesamowite, że tekst napisała kobieta, która idealnie uchwyciła męską psychikę. Linda Hargrove była takim Peterem Sinfieldem – jej słowa zmieniały proste, psycho-progowe piosenki w coś naprawdę wyjątkowego. Kiedy ta piosenka wpadnie do głowy, szybko z niej nie wychodzi. I nie ma się czemu dziwić, bo to jazzowa antypoda epokowego tematu The Moody Blues, który wszyscy tak doskonale znamy. Jest wirująca i romantyczna, ale zachowuje przy tym ostre poczucie niematerialnej tajemnicy reprezentowaną przez flet przewijający się w końcówce nagrania. Z kolei „Nothing Left To Do” balansuje na styku snującej się półsennej, błądzącej refleksji i gwałtownych rytmicznych zrywach mogących obudzić nocnego stróża zasypiającego pod koniec zmiany przy miętowej herbacie. Mam wrażenie, że słyszę tu pojawiający się motyw z finałowej części nagrania „Skip Softly (My Moonbeans)” Procol Harum. A może tak mi się tylko wydaje..? Ten ponury klimat ma coś z Paternoster i Van Der Graaf Generator. Zauważmy jednak, że konstrukcja utworu, pełna drobnych rytmicznych detali wciąż jest jazzująca mimo nieokiełznanego Hammonda, przepastnego głosu wokalisty i finezyjnej grze gitarzysty, któremu należy się w tym miejscu tylko pokłonić.
„Let It Fly” skłania się w stronę psychodelicznego rockowego bluesa. Gitarowe solo jest bardzo pomysłowe, a odpowiedź Hammonda jak iskra zdolna podpalić płomień i podgrzać atmosferę… „And I Will Follow” z obfitym akompaniamentem organowym buduje powolne napięcie, aby dopasować się do charakter tekstu mówiącego o tęsknocie. Przepiękne, pożądliwe i tęskne słowa Hargrove tworzą interesujące napięcie, przez co muzyka, dzięki przestrzennej grze instrumentalnej (nie tylko w tym utworze, ale i na całej płycie) jest jeszcze bardziej enigmatyczna. Nie jest łatwo wejść w jej poetycki świat, ale warto spróbować. A gdy się uda, no cóż… przepada się na amen! Trudno nie stać się też ofiarą geniuszu utworu takiego jak „Now What Are You Looking For” w wyrafinowanym, progresywnym stylu. Organowe brzmienie nie ustępuje mistrzom klawiatury Tony’ego Kaye’a, czy Dave’a Greenslada i dosłownie jest nie do odparcia… „A Face That Doesn’t Matter” to mocny utwór, który pasowałby do płyty „Home” Procol Harum. Wokal, przypominający tym razem Gary’ego Brookera, jest pełen pasji i emocji, a kolejny tekst Lindy Hargrove idealnie pasuje do muzyki. To ten rodzaj utworu, który z każdym kolejnym przesłuchaniem brzmi lepiej… Finałowe „Waiting” to kolejna rzecz z ogromnym potencjałem i wokalnymi harmoniami z Zachodniego Wybrzeża (niezbyt często odwiedzanego na tej płycie) któremu tym razem bliżej było do San Francisco niż do Londynu, czym mnie trochę zaskoczyli.
Zachwycając się samą muzyką nie sposób pominąć świetnie wykonanej pracy producenta i jego pomocnika, inżyniera dźwięku, Toma Brannona. Zazwyczaj albumy wydawane przez ówczesne małe wytwórnie skłaniały się ku surowej jakości. Tutaj dźwięk jest ciepły i (co ważne) z doskonale osadzonym basem. Często na starszych płytach był on cofnięty, przez co stawał się prawie niesłyszalny. Tu jest na takim samym poziomie jak inne instrumenty, a więc pięknie czysty i głęboki. Co ważne – miks brzmi jakby był zrobiony z myślą o współczesnym słuchaczu, który muzyki słucha dziś na dużo lepszym sprzęcie. Śmiało mogę stwierdzić, że to jeden z lepszych miksów z lat sześćdziesiątych jaki słyszałem.
Po nagraniu płyty muzycy wrócili na Florydę, ale każdy z osobna podążył w swoją stronę. Linda Hargrove została w Nashville gdzie, jako autorka tekstów, performerka i piosenkarka country, odniosła spory sukces. Twórcza spuścizna After All ograniczyła się (niestety) tylko do tego jednego albumu. Mimo to, ta mała cegiełka była/jest ważnym ogniwem w potężnym fundamencie progresywnego rocka.
I znów z przyjemnością mogłam poczytać o jednym z ciekawszych albumów na które w życiu natrafiłam. Kapitalnie 🙂
Słucham od kilku dni i nie mogę sie oderwać. Fantastyczna muzyka i kolejny dowód na to, że nadal jest wiele ciekawych płyt do odkrycia.
Piękne, wspaniałe, cudowne, mocne, wzruszające … brak słów…