Muzyczna ścieżka do nieba. MARSUPILAMI „Marsupilami” (1970); „Arena” (1971)

Rok 1969. Wielki wybuch progresywnego rocka dopiero zaczął pączkować, a zespoły takie jak King Crimson, East Of Eden, Soft Machine i Pink Floyd na nowo zdefiniowały kontekst paradygmatu rocka poszerzając jego horyzonty do poziomu wyższej złożoności. Żądny przygód MARSUPILAMI dołączył do nich w tym samym roku zwiększając jego złożoność praktycznie pod każdym względem.

Zespół Marsupilami narodził się w 1968 roku z inicjatywy braci Hasson, młodszego Freda (wokal, harmonijka) i starszego Leary’ego (organy.) Nazwa brzmi jak egzotyczna rasa australijskiego ssaka, lub jak włoski makaron, ale to mylny trop, gdyż wywodzi się ona od imienia popularnego po drugiej strony kanału La Manche bohatera komiksu. Marsupilami to uroczo słodka, choć nieco buntownicza postać stworzona przez znanego belgijskiego rysownika André Franquina w 1952 roku przypominająca żółtego lamparta z psimi uszami w żółto-czarne plamki, z długim, mocnym i giętkim ogonem używanym prawie do każdego zadania. Wybór na pierwszy rzut oka nieco dziwny, ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że bracia wychowywali się w angielsko-francuskim domu w Taunton, w hrabstwie Somerset siłą rzeczy dorastali z komiksowymi postaciami takimi jak Tin-Tin, Les Pieds Nicklés i wspomnianego Marsupilami. Tak naprawdę jednak nie o rysunkowego bohatera bajek tu chodziło. Pomysł polegał na użyciu symbolu, a nie nazwy, czym wyprzedzili Prince’a o kilkadziesiąt lat. To przekonało też szefa wytwórni Transatlantic Records, Nata Josepha, który początkowo niezbyt przychylnie nastawiony do tej nazwy poprosił, by zespół jednak jej nie zmieniał.

Komiksowy bohater Marsupilami stworzony przez André Franquina

Pomysł na założenie nowej grupy powstał w głowie Leary’ego po letniej trasie koncertowej w Hiszpanii kiedy zdał sobie sprawę, że jego szkolna,  rhythm and bluesowa kapela Levitation zaczyna się wypalać. Zespół musiał się kompletnie zreformować. Muzycznie i personalnie. Fred i Leary zabawili się więc w kłusowników werbując muzyków z lokalnych zespołów. Ostatecznie pierwszy skład, który później nagrał debiutancki album to sekcja rytmiczna w osobach Mike’a Fouracre’a (perkusja) i Ricky’ego Hicksa (bas) pochodząca z lokalnego bluesowego zespołu Justin’s Timepiece, gitarzysta Dave Laverock z półprofesjonalnego zespołu The Sabres, oraz grająca na flecie dziewczyna Leary’ego, Jessica Stanley-Clarke. 

Wkrótce większość członków zespołu zamieszkała w wiejskim domu ze stodołą służącą jako „otwarte przez całą dobę studio prób”. Ich gusta muzyczne były różnorodne o czym świadczył stos płyt zebranych w owej stodole. Były tam albumy jazzowe, rockowe, folkowe, płyty z muzyką klasyczną, a wśród wykonawców John Coltrane, Pharoah Sanders, Miles Davis, McCoy Tyner, Messiaen, Ravel, Debussy, Stravinsky, Fairport Convention, Soft Machine, Frank Zappa…  Do późnych godzin nocnych spędzano czas na ich uważnym słuchaniu, analizowaniu. Będąc pod takimi wpływami muzyka zespołu wkrótce ewoluowała; covery R&B i soul wypierało nowe. Coś, co wkrótce stało się znane jako rock progresywny. Godziny nieustannych ćwiczeń i odrobina muzycznego szaleństwa przyniósł im  materiał eklektyczny, niełatwy, z częstymi zmianami rytmu i jazzowymi akordami. Jak na tamte czasy (mowa o końcówce lat 60-tych) złożoność ich muzyki, czasem mroczna i złowieszcza, była niezwykła. Podczas gdy Marsupilami wypływał z portu nabierając wiatru w żagle, wielkim flagowcom gatunku: Yes i Genesis, dopiero szlifowano deski.

Harmonogram koncertów grupy zmieniał się od wzniosłego do absurdalnego. Jednego tygodnia grali na lokalnym, wiejskim festynie w hrabstwie Somerset, a następnego w londyńskim Roundhouse razem z Quintessence i Mighty Baby. Wczesnym latem1969 roku w wypełnionej po brzegi Barnstaple Town Hall byli suportem dla Deep Purple, a dwa miesiące później wystąpili na pierwszym festiwalu muzyki rockowej na Wyspie Wight. Ruszając w trasę poza Wielką Brytanię szybko stali się bardzo popularni na Starym Kontynencie, szczególnie w Belgii, Holandii, Francji, Niemczech. W 1970 roku pojawili się na Festiwalu Wielkanocnym w Hamburgu u boku Alexisa Cornera, Chicken Shack i Renaissance. Co prawda mieli pecha, gdyż już po kwadransie policja odcięła im prąd ze względu na  ciszę nocną, ale organizatorzy postanowili, że następnego dnia wystąpią raz jeszcze i to jako pierwsi. Zebrali gromką owację, a popisowy numer „Spoonful” grany od jakiegoś czasu na zakończenie ich występów, pełen odlotowej, zespołowej improwizacji powalił widownię na kolana. Jako jedyni tego dnia bisowali dwukrotnie.

Kontynentalny sukces sprawił, że muzycy postanowili na dłużej zamieszkać w Holandii. Nie mniej pierwszy album zatytułowany po prostu „Marsupilami” nagrali w czerwcu 1969 roku w legendarnym londyńskim Sound Techniques Recording Studios, tuż przy King’s Road. Studio, które zostało przerobione ze starej mleczarni, właśnie wyposażano w nowy gadżet o nazwie Dolby. Zawiadywał nim słynny producent muzyczny, Joe Boyd, któremu sławę i rozgłos przyniosła współpraca m.in. z Pink Floyd, Sandy Denny, Fairport Convention, The Incredible String Band… W tym momencie Boyd zaangażowany w inny projekt muzyczny zmuszony był oddać ich pod opiekę inżyniera dźwięku, Johna Wooda, który moim zdaniem spisał się ze swego zadania świetnie. Praca poszła bardzo sprawnie, utwory zostały nagrane w kilku podejściach praktycznie na żywo więc nie rozumiem dlaczego wytwórnia wstrzymała wydanie albumu do kwietnia następnego roku..?

Debiutancki album Marsupilami (Transatlantic 1970)

Muzyka na płycie jest złożona i ma swój niepowtarzalny charakter. Wszystkie utwory (pięć) charakteryzują się zmianami tempa i nastroju. Podszyte mocnymi i wysublimowanymi melodiami, przechodzą od lekkich, folkowo jazzowych dźwięków, przez ostrą gitarę i organowy rock napompowany ciężką sekcją rytmiczną, po powolne, eteryczne sekwencje z fletem i śpiewem. Sporadycznie pojawia się tu także harmonijka, coś, co kojarzy mi się z albumem Subject ESQ. Zawartość krążka można określić jako apokaliptyczną, ale dającą nadzieję na lepszy świat.

Ośmiominutowy „Dorian Deep” ma niesamowity psychodeliczny początek osadzony w latach 60-tych, brzmiący jak wiatr wiejący nad rozległą, pustą równiną. W dalszej części przygotujmy się jednak na nieprzewidywalną podróż w niezbadane dotąd pejzaże dźwiękowe muzycznego chaosu i rozkoszy albowiem utwór ten jest tak wieloaspektowy jak „Portret Doriana Graya”. To upiorny muzyczny odpowiednik szalonego tripu wywołanego LSD porównywalny do przejażdżki dzikim pociągiem pełnym duchów z przerażającą maniakalną muzyką graniczącą z histerią wywołującą pocenie rąk i gęsią skórkę na ciele. Prawdziwy, progresywny behemot z ciężkim basem, organami, bombastyczną gitarą i perkusistą walącym w bębny z taką mocą jakby od tego zależało jego życie… Rozkołysany i optymistycznie brzmiący „Born To Be Free” jest często cytowany jako przykład muzycznej magii zespołu, w którym króluje świecąca pełną mocą dzika, jazz rockowa wolność. Aż chce się krzyknąć: „Alleluja! Bądź dziki, bądź wolny!” Po tej dawce wolności muzycy zabierają nas w miejsce, gdzie orły bez lęku wysoko szybują, podczas gdy inni boją się postawić tam stopę. Mowa o inspirującym eposie  „And The Eagle Chased The Dove To Its Ruin”. Eteryczne organy na wstępie nadają muzyce coś z religijnej, nabożnej aury. To pierwsze wrażenie szybko jednak burzy szalona podróż w dzikie, niezbadane terytorium prog rocka. Gdyby Marsupilami byli Australijczykami, a raczej wędrującą bandą wombatów i wallabies, owa dzika, nieokiełznana muzyka reprezentowałaby spacer po pustkowiu gorącego, spieczonego słońcem outbacku. Wszystko trwa mniej niż siedem minut, ale w tym zróżnicowanym utworze jest mnóstwo muzycznych niuansów do odkrycia. To ten moment album, który powraca jak bumerang. Jeszcze nigdy w dziedzinie progresji nie udało się osiągnąć tak wiele przez tak niewielu.

Tył rozkładanej okładki płyty „Marsupilami” (1970)

W 1969 roku kiedy zespół nagrywał tę płytę, a nawet dziesięć miesięcy później, gdy ukazała się w sklepach niewiele zespołów dorównywało Marsupilami pod względem imponująco zaawansowanych, bogato zaaranżowanych długich utworów (Yes nawet jeszcze nie myślało, by pisać dziesięciominutowe eposy), a takim jest instrumentalny „Ab Initio Ad Finem (The Opera)”. Łacińskie ab initio ad finem znaczy „od początku do końca” i choć w nawiasie grupa dodała słowo opera to w tym wybitnym nagraniu nie usłyszymy Pavarottiego, Domingo, czy Carrerasa. Nagranie jest muzyczną interpretacją kazania w stylu Starego Testamentu, opowiadającego o upadku człowieka w biblijnym Ogrodzie Edenu, odkrywającym nową miłość zepsutą przez walczącą globalną kulturę prowadzącą do nuklearnego unicestwienia. Utwór zaczyna się dźwiękiem pozytywki i ta epopeja rzeczywiście jest pozytywką rozkoszy. Jest tu niemal wszystko czego miłośnicy prog rocka  oczekują od tego gatunku, plus coś z hippisowskiego folku z  psychodelicznym zakwasem i domieszką religijnych spirytualiów. Absolutne arcydzieło progresywnego rocka ku jego wiecznej chwale… Zamykający płytę utwór „Facilis Descencus Averni” zaczyna się motywem, który potem powtarza flet, ale szybko przechodzi w rockowy set z dziwnie „kanciastymi” harmoniami wokalnymi przekształcając się dalej w zupełnie nowe, niepowiązane ze sobą terytoria. To zdecydowanie najbardziej wymagający kawałek tej genialnej, wyprzedzającej swoje czasy płyty i doskonałe jej zakończenie.

Rok później, w Tangerine Studios w londyńskim Stoke Newington zespół nagrał drugi album, zatytułowany „Arena” wyprodukowany tym razem przez Petera Bardensa, późniejszego założyciela grupy Camel (grającego gościnnie na perkusyjnych „przeszkadzajkach”) „ozdobiony” jedną z najbardziej kiczowatych okładek w historii prog rocka autorstwa Raya Feibusa. Na szczęście nie okładki decydują o zawartościach płyt.

Marsupilami „Arena” (1971)

Zespół nie marnował czasu,  ani też nie tłumił swoich eklektycznych tendencji i wyczarował kolejny, wielki krążek. To album koncepcyjny o arenie gladiatorów starożytnego Cesarstwa Rzymskiego, który miał podobny do debiutu apokaliptyczny charakter będący alegorią upadku Cesarstwa Rzymskiego z chylącym się końcem obecnej cywilizacji z nadzieją na szczęśliwy finał. Na płycie pojawił się pochodzący z Niemiec nowy członek zespołu grający na dętych, Mandy Riedelbanch. Dość istotną sprawą było też to, że Leary Hasson poszerzył swój arsenał instrumentów klawiszowych o melotron i elektryczne pianino, co sprawiło, że brzmienie grupy stało się jeszcze bardzie imponujące. Z kolei przyjaciel Leary’ego, poeta Bob West, dostarczył lirycznej inspiracji tekstom piosenek mówiącymi nie tylko o rzymskim Koloseum, walkach gladiatorów na arenie, przemocy, męczennikach, złych cesarzach, ale i opowieścią o greckim minstrelu, którego przeznaczeniem była jego przedwczesna i bezsensowna śmierć. West użyczył również swego głosu śpiewając w chórkach. Składająca się z pięciu utworów „Arena”, z których dwa przekraczają jedenaście minut, to dzika przejażdżka przez wczesny świat progresywnego rocka i jeszcze bardziej odważna niż śmiały debiut.

Trafnie zatytułowany utwór otwierający tę płytę, „Prelude To The Arena”, jest pewną kontynuacją debiutu. Zaczyna się w miejscu, w którym kończyła się pierwszy płyta – zgrzytliwym hałasem. Żywiołowa, spontaniczna energia zespołu budzi się do życia od pierwszych sekund. To prawdopodobnie jeden z najlepszych wstępów progresywnego albumu pierwszych lat 70-tych.  Wystarczy posłuchać nieskrępowanego i szalonego wokalisty Freda Hassona – toż to dziki wybuch! „Przyszliśmy tu dzisiaj, aby zerwać zasłonę z twoich oczu, odwrócić głowy i wyciągnąć krwawe  umysły!!!” Uwielbiam to! Kiedy amunicja z karabinów maszynowych została wypluta muzyka przechodzi w łagodne granie na flecie z akustyczną gitarą. To tu,  poddając się zmysłowej kontemplacji ,słyszymy po raz pierwszy tony świętego melotronu, by z powrotem wrócić w  cięższy rockowy tryb z jazzowymi akordami. Ale uwaga – album robi się bardziej dziki dopiero po tym wstępie! W „Peace Of Rome” grupa bombarduje nas zawodzącymi solówkami gitarowymi, wijącymi się grubymi basowymi interpunkcjami i karkołomnymi uderzeniami bębnów, z cichszymi przerwami ostrożnych organów, obsesyjnym fletem i zwinnymi, jazzowymi palcami Leary’ego grającego na elektrycznym pianinie… Najdłuższy na płycie, 13 -minutowy utwór tytułowy i „Time Shadows” są ogniskiem kulminacyjnego dramatu rzymskiego doświadczenia, który przeplata się z jednej strony spokojnymi grami na flecie z drugiej gryzącym paznokcie mrocznym horrorem. Dzięki niezliczonym przesunięciom w zupełnie inne style muzyczne i nieprzewidywalnym odchyleniom metrum od normy, te dwa utwory pokazują ekstremalne ekscesy, z którymi Marsupilami zmagał się wcześniej niż Genesis, Gentle Giant, czy Comus… Ogniste kompromisy między improwizowanymi partiami instrumentalnymi, namiętnymi popisami wokalnymi Freda Hassona w towarzystwie eterycznej Jessiki Stanley-Clarke i okazjonalnymi solówkami Riedela Blancha na saksofonie to materiał, z którego utkane są progresywne marzenia. Pozornie oswojone dźwięki „Spring” dają chwilowe wytchnienie uszom. Co prawda początek zbliża się niebezpiecznie w stronę kakofonicznego jazgotu, utwór ostatecznie się uspokaja, basowe ostinato utrzymuje jego spójność, a pozostali muzycy na zmianę dodają urocze i melodyjne kontrapunkty. To poniekąd wyjaśnia, dlaczego Marsupilami miał trudności z załapaniem się w branży na tak wczesnym etapie. No cóż, nawet zahartowani fani progresu potrzebowali czasu, aby w pełni zaakceptować, a potem delektować się tą muzyką. O takich płytach mówi się, że to muzyczna ścieżka do nieba. Gdyby Marsupilami był zakładem krawieckim, a jego członkowie projektantami ich stroje kosztowałyby fortunę. Materiał został tak skrojony, że przez kolejne dekady nie trzeba było kupować żelazka – muzyka się nie wygniecie, a z tak kosmiczną ilością ozdobników zawsze znajdą się na nią chętni.

Marsupilami to jeden z najważniejszych jak dla mnie zespołów rodzącego się pod koniec lat 60-tych progresywnego rocka, a jego dwa albumy złożone z muzyki na sterydach pozostaną symbolem tamtej epoki. Szkoda, że ten drugi był jego ostatnim przystankiem…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *