Mocne i fantazyjne: HELLMET „Judgement Day” (1970); RAINBIRD „Maiden Flight” (1971).

Parafrazując znane powiedzenie Williama Szekspira powiem ku wielkiej uciesze licznych fanów „starego” grania, że są jeszcze na ziemi płyty, których muzycznym archeologom się nie śniło. Z moich ostatnich wykopalisk wybrałem dwa sensacyjne rarytasy. Pierwszy to krążek „Judgement Day” grupy HELLMET.

Chyba nie przesadzę mówiąc, że to może być proto-metalowe odkrycie stulecia! Hellmet, który w 1970 roku wyłonił się z płonących dołów Hadesu nagrał w należących do Vertigo Oak Studios pięć utworów wytłoczonych na acetacie. Ci, którzy wiedzieli o jego istnieniu dawno zwątpili uznając, że ten jedyny(!) egzemplarz został albo zniszczony, albo zgubiony. Inni uważali, że to mit, legenda nie mająca pokrycia w rzeczywistości. Na dobrą sprawę jedynie garstka optymistycznych i zatwardziałych poszukiwaczy wierzyła, że cudem uchował się on u jakiegoś „hardcorowego” kolekcjonera baaardzo rzadkich płyt. I nie mylili się. Dokładnie pięćdziesiąt lat później acetat pojawił się na płytowej giełdzie w Wielkiej Brytanii gdzie został sprzedany za10 tysięcy funtów! W 2021 roku to rzadkie arcydzieło progresywnej legendy w końcu wyłoniło się ze stygijskiej otchłani i zostało wydane na winylu i płycie kompaktowej przez angielską wytwórnię Seelie Court. Wytwórnię, specjalizującą się w wydawaniu archiwalnych nagrań z lat 1965-1978 brytyjskich, oraz irlandzkich artystów takich jak Bodkin, Anakonda, Grannie, Elegy, Soho Orange. Caliban… Niestety, obie wersje miały limitowany nakład. W przypadku płyty winylowej z okładką będącą oryginalnym szkicem zespołu dla przyszłego, lecz niedoszłego, albumu było to zaledwie 100 (słownie; sto) sztuk! Nakład  płyty CD był odrobinę większy – 300 egzemplarzy…

Okładka winylowej reedycji płyty „Judgement Day”

Hellmet był nie tyle spadkobiercą, co ostatecznym wcieleniem grup Mike Stuart Pan i Leviathan osiągając na „Judgement Day” szczyt swych możliwości porównywalny do wczesnego Led Zeppelin z elementami Cream. Brzmienie zespołu charakteryzuje wyjąca gitara prowadząca tonalnie podobna do High Tide, ale grana w cięższym, psychodeliczno bluesowym stylu. Momentami wydaje się, że Steve Day walcząc z opętaną przez demona mocą przebija się przez gęstą, ołowianą atmosferę, by nie polec na polu walki tak jak w „Hazy Shady Lady”, klasycznym ciężkim progresywnym rocku nieśmiało podążającym w stronę proto-metalu… „Trust”, brutalna historia o torturach pod rządami Inkwizycji i wyborze: śmierć lub wolność za wydanie współbraci, wkracza na terytorium „Dazed And Confused”, a epicki „Judgement Day” jest opowieścią o uzależnieniu od heroiny i w konsekwencji śmierci głównego bohatera. Okraszona quasi barokową gitarą z pięknymi, wykwintnymi pasażami utwór kroczy żałobną ścieżką z atmosferą podobną do „Nothing Else Matters” Metalliki… Pozostałe nagrania: „Sweet Bitch” „What Is The Point (Of It All?)” są ciężkie i podobnie jak wyżej omówione łączą gniew z melancholią. Płyta „Judgement Day” to absolutnie historyczne i znaczące znalezisko będące błogosławieństwem dla wszystkich, którzy tęsknią za autentycznie prawdziwym, ciężkim prog rockiem epoki wczesnych lat 70-tych. Rok później muzycy przeprowadzili się do Wiednia, gdzie zakotwiczyli w klubie Electronic, ale już pod nazwą Elegy.

Ta sama wytwórnia (zaczynam ją coraz bardziej lubić) w tym samym 2021 roku udostępniła kolejny, zaginiony rarytas – fantazyjny i zarazem mistyczny album „Maiden Flight” grupy RAINBIRD, tym razem w oryginalnej okładce jaką w 1971 roku zaplanowali sobie muzycy zespołu!

Reedycja płyty „Maiden Flight” w oryginalnej okładce z 1971 roku.

Ten kwintet z uroczego miasteczka Cirencester położonego około 150 kilometrów na północny zachód od Londynu powstał zupełnie przypadkiem. W kwietniu 1971 roku poproszono Nigela Prentera studenta tutejszej i zarazem najstarszej wyższej uczelni rolniczej w Wlk. Brytanii (Royal Agricultural College) o zebranie muzyków, którzy mieliby zagrać o świcie koncert w miejscowym kościele. Basista zebrał kolegów ze studiów chętnych do okazjonalnego występu. Pochodzili z całego kraju:  Nigel i Ian Lamont Muir (g) z okolic Gloucestershire, Clive Birch (voc) z Shropshire, Wiliam Johnson (org, flute) z Londynu, a John Dyson (dr) z Cirencester. Występ tak się spodobał, że zaproszono ich na kolejny, wieczorny koncert tym razem z profesjonalnymi muzykami. Po kilku miesiącach wspólnego grania organizatorzy zachęcili chłopaków do nagrania swoich piosenek. Sesja, zaaranżowana w TMC Studios w Tooting, w południowej dzielnicy Londynu, odbyła się w piątek i sobotę 11 i 12 września 1971 roku. Czas gonił, nie wszystko zdążyli nagrać. Na szczęście właściciel studia pozwolił im wrócić w niedzielę rano, aby dokończyli nagrania, a pracujący z nimi inżynier Steve Vaughan zaproponował, że zrobi im mastery w studiach Apple. Cały koszt (studio, miksy, tłoczenie, drukarnia) pokryła jedyna pracująca w tym czasie osoba blisko związana z zespołem – przyjaciel Nigela, Mike Shingler, zgadzając się na zwrot pieniędzy po wydaniu płyty. I tu zaczął się nie tyle pech zespołu co dramat. Wydrukowane okładki miały kompletnie inny projekt od tego, który zaaprobowali muzycy. Jakby tego było mało, większość z wytłoczonego nakładu (99 sztuk!) dość szybko w tajemniczy sposób ulotniła się z magazynu, z którego miano dystrybuować album. Nie dziwi zatem, że grupa po jego nagraniu już się nigdy nie spotkała. Wszyscy wrócili na uczelnię. Po jej ukończeniu zaczęli pracować nie tylko w różnych miejscach w kraju, ale też na drugim końcu świata…

Zamieniona w drukarni okładka płyty z 1971 roku.

Na płycie dominuje złożona i tajemnicza muzyka z fletami i mistycznymi tekstami. Nostalgiczne, folkowe dźwięki zgrabnie współgrają z art rockiem i psychodelią łącząc się tu z delikatnym, melancholijnym wokalem. Powiem szczerze – niewiele brytyjskich zespołów  potrafiło w tym czasie zrobić to w tak perfekcyjny sposób. Te meandrujące, momentami introwertyczne melodie kojarzyć się mogą z The Moody Blues z okresu „On The Threshold Of A Dream” i lirycznym dźwiękami King Crimson z pierwszych albumów. Czyż trzeba lepszej rekomendacji..?

Nie boję się nazwać „Maiden Flight” płytowym arcydziełem brytyjskiego rocka progresywnego. Według mnie takim właśnie jest. I jeśli dość macie klonów Genesis, Yes, Jethro Tull, czy Pink Floyd a szukacie czegoś bardziej oryginalnego, to idealna okazja by się z nim zapoznać!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *