Mistrzowie kosmicznego krautrocka. GURU GURU „Känguru” (1972)

Nieformalna mentalność jazzowa, unikanie muzycznej kalki i obchodzenie szerokim łukiem komercji to trzy podstawowe cechy, które od zawsze charakteryzowała filozofię niemieckiego zespołu GURU GURU mającego szczególną pozycję na muzycznym rynku. Od późnych latach 60-tych kiedy powstał, ponoć pod wpływem LSD(!), aż po dzień dzisiejszy (zespół wciąż jest aktywny) był/jest do bólu konsekwentny nie schodząc ani na moment z wcześniej obranej drogi. Wraz z grupami takimi jak Xhol Caravan, Amon Duul i Can należał do czołówki zespołów, które związały się w tym czasie z niemieckim ruchem krautrockowym. Różnica jaka polegała między nimi była taka, że traktowali to (przynajmniej na początku) z pewną dozą humoru i luzu. Jeden z filarów Guru Guru, człowiek o niezwykłym intelekcie i mistrzowskiej muzykalności, perkusista Mani Neumeier, w 1973 roku powiedział: „Nie jesteśmy kosmicznym rockiem, jesteśmy komiksowy rockiem.” Zresztą nazwa zespołu była żartobliwym nawiązaniem do The Beatles i ich hinduskiego guru, Maharishi Yogi, który odpowiadał za „duchowe oświecenie” słynnej czwórki z Liverpoolu.

Trio Guru Guru (1972).

Mówienie o sobie, że grają komiksowy rock było rzecz jasna oczkiem puszczonym w stronę krytyków muzycznych. My, fani doszukujemy się z kolei wpływów, inspiracji (jak zwał tak zwał) Hendrixa, Artura Browna, Zappy, wczesnych Pink Floyd, ale prawda jest taka, że wzory do naśladowania były im całkowicie obce. Muzycy garściami czerpali inspirację z nieograniczonego bogactwa własnych pomysłów i zdrowego podejścia do swych umiejętności. A te wcale nie były takie małe. Wystarczy podkreślić, że byli silnie związani ze sceną free jazzową współpracując ze szwajcarską pianistką Irène Schweizer, z którą wystąpili na jazzowym festiwalu w Monachium i Montreux. Wspomniany Neumeier, zdobywca wielu prestiżowych nagród, ze swym oryginalnym stylem gry na perkusji jest znany i bardzo ceniony na europejskiej scenie jazz rockowej. Od początku był niekwestionowaną, najważniejszą siłą stojącą za Guru Guru.  Nie tylko muzyka kręci się wokół niego; to on skonstruował tak zwany „manitom”, nadmuchiwany bęben, którego wysokość dźwięku można regulować poprzez zmianę zawartości powietrza. Jako grupa przyjaciół mieli do siebie zdrowy dystans. Postrzegali siebie jako aktywną część ruchu studenckiego, choć realizowali zupełnie inne cele niż współczesne im „polityczne” zespoły rockowe początku lat siedemdziesiątych. Jednocześnie ich przyzwyczajenia miały typowy klimat hipisowskiej sielanki: koledzy muzycy, dziewczyny, znajomi, znajomi znajomych… wszyscy mieszkali w hipisowskiej komunie w starym gospodarstwie w Odenwaldzie.

O ile debiutanckie „UFO” z czerwca 1970 roku było świetnym, acidowym albumem, który zgodnie z tekstem na okładce miał przygotować do zbliżającego się lądowania pozaziemskiej inteligencji, a wydany rok później „Hinten” genialnym krokiem naprzód, to trzecie wydawnictwo, „Känguru”, powaliło mocą ognistych gitarowych riffów z psychodelicznymi wariactwami jakiej do tej pory krautrockowa scena nie miała.

Pomiędzy 26 lutego, a 6 marca 1972 roku muzycy trafili do  studia Conny’ego Planka gdzie wzajemnie się inspirując zarejestrowali cztery długie nagrania, w których bohaterem okazał się gitarzysta Axe Genrich, inspirujący się Jimi Hendrixem. Inspirującym, a nie naśladującym, co zauważył nawet, krytykujący zazwyczaj niemiecką muzykę rockową, brytyjski magazyn „Sounds”. Jeśli porównanie do Hendrixa może wydawać się niektórym nieco przesadzone, trio dalekie było od wyrwania berła (czyt. gitary) z rąk absolutnego arcymistrza.

Oszałamiający „Oxymoron” otwierający płytę rozpoczyna się potężnym bluesowym klimatem wtopionym w główny riff. Podczas gdy jam rozwija się w najlepsze, esy-floresy gitary prowadzącej, ozdobniki basu i pomysłowe kadencje zestawu perkusyjnego wyrażają rodzaj umysłowego szaleństwa opartego na jazz-rocku, ciężkiej psychodelii i kosmicznych horyzontów znanych z longplaya „Ummagumma”.  Okazjonalne wokale Maniego dodają całości odrobinę humoru…  „Immer Lustig” jest najdłuższym utworem na albumie, przekraczającym 15 minut. Zaczyna się zapowiedzią konferansjera rodem z burleskowego teatrzyku i wojskowym marszem podążając w kierunku ostrego, dość chwytliwego blues rocka. Trzeba być jednak czujnym, bo przejście na nowy motyw potrafi nas zaskoczyć. Ten nowy motyw dodaje odrobinę funku do wciąż powracającej ciężkiej psychodelii. Na szczęście w tej tripowej architekturze zespołu, gitara Genricha jest ostatecznym kamieniem węgielnym, łącznie z tymi momentami, w których wypełnia bardziej subtelne przestrzenie. Na tym nie koniec niespodzianek, bo oto dostajemy kolejną mieszankę przestrzennych nastrojów z frazami rockabilly owiniętymi efektownymi warstwami lizergicznymi. Około dwunastej i pół minuty sekcja rytmiczna w stylu Led Zeppelin z potężną gitarą przenosi mocarną dynamikę do rozgrzanego do czerwoności punktu kulminacyjnego. Wow! Ależ się tu działo!

Tył okładki.

„Baby Cake Walk” otwiera drugą połowę albumu, podnosząc jeszcze bardziej wybuchowe fajerwerki. Rozpoczynający się ciężki jam rozwija się do momentu, gdy po pięciu minutach przynosi krótkie interludium zdominowane przez eteryczne nastroje. Po tym przerywniku trio oddaje się kolejnemu dzikiemu crescendo, utrzymanemu w sprytnie synkopowanym tempie: ostatecznie rytm staje się pełniejszy, a muzycy oddają się czystemu szaleństwu. Zarówno „Baby Cake Walk” jak i ostatnia kompozycja, „Ooga Booga”, są niezwykle genialnym podejściem do przestrzennego acid rockowego brzmienia zespołu. Muzycy wyciągają nowe tematy i pomysły jak z rękawa i wszystko brzmi niesamowicie: pejzaże dźwiękowe, rytmy, niezgrabne wokale, bombastyczne światełka… Tu wszystko jest oryginalne, a rozbudowany thrash w środku „Ooga Booga” to jeden z najradośniejszych krautrockowych power jamów, jakie kiedykolwiek uchwycono na winylu. A zaczyna się ten numer ekstrawertycznym nastrojem w tempie 5/4, torując drogę dla bardziej rockowej sekcji, której arabskie niuanse i egzotycznie napędzana perkusja dodają kolorytu. Potem wszystko zaczyna nabierać rozpędu na bazie wielowarstwowych solówek gitarowych, które brzmią równie groźnie i magicznie. Nawiasem mówiąc sekcja rytmiczna Mani Neumeier/ Uli Tripte też jest magiczna… Ostatni fragment jest bardziej tajemniczy – kakofoniczny portret szarawych królestw unicestwionych w niezgłębionym chaosie Kosmosu. Ta niepokojąca koda w piekielny sposób zamyka album. Album, którego trzeba słuchać albo głośno, albo na słuchawkach. Tyle tam się dzieje.

„Känguru”, absolutny klejnot, złote świadectwo szczególnego geniuszu muzyków Guru Guru, jest doskonałą syntezą wcześniejszych, improwizowanych utworów z kompozycjami, które zostaną stworzone później. Przy okazji, skrzętnie wykorzystali dużą ilość studyjnych sztuczek, więc żartobliwie można rzec, że Conny Plank, producent i inżynier dźwięku, był czwartym członkiem zespołu. Być może w tym momencie Uli Tripte poczuł się tu nie na miejscu, ale spokojnie – nic nie umniejsza wkładu jaki włożył w ten krążek. Szkoda, że utalentowany basista, nieco zagubiony między dwoma „wariatami”, odszedł z zespołu po jego wydaniu wiążąc się z kapelami Neu!, Faust, Kickbit Information. Jego miejsce zajął Bruno Schaab, były członek Night Sun. Co prawda długo tu sobie nie pograł, ale to już inna historia…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *