Niemiecki kwintet GÄA, którego nazwa pochodzi od imienia greckiej bogini Ziemi i Płodności, Gai, powstał w 1973 roku w Saarbrücken, stolicy najmniejszego landu Saar graniczącego z Luksemburgiem i Francją. Zespół założyła trójka przyjaciół: Helmut Heisel (g), Peter Bell (bg) i Stefan Dörr (dr), którzy jeszcze w szkole średniej grali razem w The Phantoms. Miejsce Heisela, który po skończeniu szkoły wybrał studia prawnicze zajął Werner Frey, a gdy dołączyli do nich grający na kongach wokalista Werner Jungmann i klawiszowiec Günther Lackes zespół zaczął regularne występy. Od samego początku widać było, że dystansowali się od kulturalnej sceny Monachium czy Zachodniego Berlina. Nie mieli tamtejszej „elegancji”, nie ocierali się o Can, Faust, Cluster, czy Amon Düül. Przypuszczam, że nie mieli dostępu do najnowszych technologii, ani do drogiego sprzętu. Być może to sprawiło, że na swój sposób byli unikalni. Dość oryginalna, „kosmiczna” muzyka zainteresowała Alfreda Kerstona, właściciela studia nagraniowego i wytwórni płytowej Kerston Records, który podpisał z chłopakami kontrakt. Było to dość zaskakujące, albowiem wytwórnia nastawiona głównie na wydawanie singli z muzyką pop omijała alternatywnych wykonawców szeroki łukiem. W niezbyt komfortowo wyposażonym studio nagrali materiał na płytę, która pod tytułem „Auf Der Bahn Zum Uranus” ukazała się latem 1974 roku w iście mikroskopijnym nakładzie 289 sztuk. Pech chciał, że większość nakładu uległa zniszczeniu i tylko niewielka część została sprzedana na koncertach. Dziś to jeden z najrzadszych winyli niemieckiego krautrocka na świecie.
„Auf Der Bahn Zum Uranus” to bardzo interesująca płyta jakby wydobyta z dawno ukrytej kapsuły czasu zawierająca kosmiczny acid rock z wpływami jazzu i bluesa obracająca się wokół psychodelii i indigenicznego folku. Samo spojrzenie na intrygującą okładkę zapowiada jak szalone może być to dzieło. Teksty zostały napisane i zaśpiewane po niemiecku. Na szczęście jest ich mało. Gitarowe brzmienie Stratocastera Wernera Freya ma przyjemny brud i jest inspirowane Hendrixem zaś sekcja rytmiczna sprawia wrażenie, że wszystko jest proste, ale też stabilne i tworzy solidny groove. Produkcja płyty nie jest wysokiej jakości (sami muzycy byli nią zawiedzeni) ma jednak w sobie ów „mętny”, „brudny” sznyt tak charakterystyczny dla amerykańskiego garage rocka, który osobiście mi nie przeszkadza. Nie oczekujmy więc skomplikowanego i przestrzennego brzmienia, którym charakteryzował się ówczesny krautrock, ani też solowych, wirtuozerskich popisów muzyków.
Osobliwy początek płyty w postaci 10-minutowej ody „Uranus” z bluesowymi liniami melodycznymi granymi na melotronie plus mistyczna gitara akustyczna robią wrażenie. Tajemnicze intro z wyszeptanym tekstem prawdopodobnie odnoszącym się do sondy Voyager zmierzająca wówczas do gigantycznych planet naszego Układu Słonecznego eksploduje psychodeliczną sekcją gitar z użyciem wah wah, a następnie zamienia się w cichą, złowrogą ścieżkę dźwiękową jakby żywcem wyjętą z filmu grozy. Organy i zawodząca gitara tworzą astralny, psychodeliczny sen. W miarę upływu czasu utwór oparty głównie na gitarze przechodzi w acid rock przeplatany cichszymi fragmentami. To najbardziej eksperymentalne nagranie na płycie pokazuje kierunek w jakim zespół podążał. I jak się możemy przekonać ich muzyczna biegunowość nie polegała na artystycznej ekscentryczności, ani tym bardziej na halucynogennej dziwności. Przeciwnie – oryginalne pejzaże muzycy malowali chwytliwymi dla ucha elektronicznymi melodiami. A! I jeszcze jedno – podobają mi się wokalne chórki. Fajny znak rozpoznawczy tego zespołu. Akustyczną gitarą w hiszpańskim stylu zaczyna się „Bossa Rustical”, najkrótszy, czterominutowy utwór instrumentalny, któremu towarzyszy bas i perkusja. Gdy pojawia się druga gitara wszystko niespodziewanie znika. Szkoda… Na szczęście wszystko wraca do normy wraz z pierwszymi dźwiękami kolejnego nagrania „Tanz Mit Dem Mond”. Ten świetny kawałek ma fascynującą aksamitną konsystencję z gitarą akustyczną i delikatnym pianinem. ale to potężna eksplozja gitary elektrycznej na końcu wbija w podłogę.
„Mutter Ende” brzmi jak dynamiczne odrodzenie acid rocka z Zachodniego Wybrzeża: wirujące organy, rozmyta gitara i zharmonizowany chór wokalny. To jest najbardziej konwencjonalny i najmniej eksperymentalny utwór na tym albumie z ciężkimi rockowymi riffami. Choć dużo w tym zabawy cały rytm ma świetny psychodeliczny groove kończąc się wspaniałą dynamiką. I wbrew pozorom nie jest to hołd dla Natury i Matki Ziemi. Szczególnie gdy śpiewają „Matka Ziemia zjada swoje dzieci” /„Ty chcesz pokoju, a ona marzy o wojnie”. Z kolei wyluzowane „Welt Im Dunkel” jawi się jako mistyczny i zagrany w wolnym tempie blues rockowy numer owinięty niesamowicie tajemniczą aurą. W dużym uproszczeniu przypomina mi wczesne nagrania Black Widow z gustownie zagranymi, świetnie brzmiącymi partiami gitary, fajną perkusją i organami. Krążek zamyka blisko ośmiominutowa, fantastyczna kompozycja „Gäa” będąca czymś w rodzaju zespołowego jamu spod znaku ciężkiego acid rocka z najbardziej bombastyczną energią. Słuchanie improwizowanego grania z lekkim polotem szaleństwa, z fletem i akustycznymi gitarami sprawia mi wielką przyjemność w „zimnym” zazwyczaj niemieckim rocku progresywnym. Podejrzewam, że arcydzieło to było punktem kulminacyjnym ich koncertów i pewnie wypadało rewelacyjnie.
Ktoś może powiedzieć, że na „Auf Der Bahn Zum Uranus” nie ma nic rewolucyjnego. Może i tak, ale to ten rodzaj muzyki jaki ja bardzo lubię. Jest w nim to „coś”, co potrafią rozszyfrować tylko nieliczni, lub hardkorowi fani. Czterdzieści trzy minuty muzycznej perfekcji i przykład tego, dlaczego Bóg dał nam marihuanę i słuchawki, co z kolei pozwala nazwać go moim „małym” kultowym albumem progresywnego rocka tamtych lat.
Kompletnie nieznana płyta a taka rewelacyjna – dziękuję!
Prawda? Cieszę się, że się spodobała.
Znakomity album. Właśnie dotarł do mnie CD
Cieszę się!