Szczerze mówiąc, zespoły z kobietą jako frontmenką nie są moją filiżanką. Ale… No właśnie. Są pewne wyjątki. I takim jest holenderska grupa EARTH AND FIRE z wokalistką Jerney Kaagman, której głosu mogę słuchać na okrągło. Jest w Jerney siła, jest ekspresja, czasem gniew. Ale gdy zaśpiewa lirycznie i melodyjnie odlatuję.
Zespół założyli pochodzący w małego miasteczka Voorschoten bliźniacy, Chris (g) i Gerard (kbd) Koerts w 1968 roku. Kilka lat wcześniej, tworząc beatową grupę The Swinging Twince, grali covery popularnych wykonawców. Laureaci konkursów młodych talentów przyciągnęli uwagę popularnego DJ’a radiowego Willema van Kootena. Jako jedni z nielicznych mogli też pochwalić się własnym fanklubem. Z biegiem lat ambitni bracia niezadowoleni z grania cudzych utworów rozwiązali zespół i w 1967 roku założyli Opus Gainful. Z lokalnej grupy The Soul podkradli basistę Hansa Ziecha i perkusistę Ceesa Kalisa, którego później zastąpił Ton van der Kleij. Zafascynowani muzyką Hendrixa, Moby Grape i Jefferson Airplane intensywnie pracowali nad własnym repertuarem. Rok później, przed koncertem w Beverwijk zmienili nazwę na Earth And Fire. To wtedy do składu dołączyła wokalistka, Manuela Berloth. Wygrana kolejnego konkursu talentów dała im możliwość nagrania dwóch piosenek. Niestety nie znalazł się chętny, który zaoferowałby kontrakt płytowy. Na domiar złego panna Berloth z powodu groźnej choroby oczu opuściła grupę pod koniec 1968 roku. Szczęśliwie, we wrześniu 1969 roku, podczas trasy koncertowej z Golden Earing na horyzoncie pojawiła się wspomniana już Jerney Kaagman.
Z nową wokalistką wystartowali jako pop rockowa grupa z psychodelicznym wydźwiękiem nastawiona na wydawanie singli. Pierwszy z nich „Seasons” ukazał się już pod koniec 1969 roku; drugi, „Wild And Exciting”, wiosną następnego. Oba okazały się komercyjnym sukcesem wynosząc ich na szczyty list przebojów w krajach Beneluksu. Można je usłyszeć na debiutanckiej płycie „Earth And Fire” wydanej we wrześniu 1970 roku przez Polydor w okładce otwierającej się jak płaskie pudełko zapałek. Front okładki to zdjęcie zrobione na łące, gdzie męska część zespołu siedzi za plecami Jerney, która w tym czasie miała bujną fryzurę z kręconymi włosami. Rok później włosy były już proste.
Co ciekawe, brytyjskie wydanie miało zupełnie inną, zaprojektowaną przez Rogera Deana, okładkę. Zapewne wielu kojarzy ją z późniejszych, kompaktowych reedycji wydanych między innymi przez Repertoire (1993), Polydor (2004), czy Esoteric (2009).
Debiut pokazał bardziej surowy, jeszcze nieoszlifowany zespół z piosenkami inspirowanymi rockową psychodelią amerykańskiego Zachodniego Wybrzeża. Co prawda holenderscy krytycy doszukiwali się podobieństw do rodzimego Shocking Blue, ale moim skromnym zdaniem bliżej im było do Jefferson Airplane, a Jerney Kaagman do Grace Slick niż do Mariski Veres. Kompozycje opierały się na zapadających w pamięć melodiach, a niektóre utwory („Wild And Exciting”, „Love Quiver”) ocierały się o ciężki progres. Ale prawdopodobnie najpiękniejszym i najbardziej klimatycznym momentem na całym albumie jest akustyczny, zdominowane przez flet „What’s Your Name”. Z drugiej strony „Ruby Is The One” to zajebisty popowy utwór (przepraszam za brzydkie słowo popowy) i nie było zaskoczenia, że został wydany na singlu.
Po debiucie zespół zdecydowanie ruszył w kierunku progresywnego rocka. Kluczowym momentem tej zmiany były wspólne koncerty z The Moody Blues i King Crimson w Londynie. Kupiony niedługo po tym przez Gerarda melotron, stał się częścią legendarnego brzmienia grupy. To nowe brzmienie usłyszeliśmy na ich drugiej płycie wydanej w październiku 1971 roku.
„Song Of The Marching Children” to jedna z takich płyt, którą w radio można usłyszeć niezmiernie rzadko. A jeśli już to w audycjach nadawanych dla nocnych marków, najczęściej nad ranem, gdy nawet stróż nocny przysypiał na fotelu z kubkiem zimnej już kawy. Płyta nie jest długa – raptem 34 minuty. Ale nawet tyle wystarczy, by przenieść się w zupełnie inny wymiar czasoprzestrzeni.
Pierwsza strona oryginalnego krążka to cztery nagrania, z czego trzy ledwo dociągają trzech minut. Proszę mi jednak wierzyć, że te na pozór drobne miniaturki są jak kryształki Swarovskiego osadzone w diamentowej kolii. Płyta zaczyna się od „Carnaval Of The Animals” z urzekającym kontrastem między podniosłymi organami Hammonda, marszowym rytmem perkusji, a cudownym głosem Jerney, który akurat tutaj bardzo przypomina mi Annie Haslam. Zauważmy, że w tej w sumie mało skomplikowanej melodii jest pewna lekkość; nawet perkusyjne przeszkadzajki brzmią delikatnie… Rozmarzony i zwiewny „Ebbtide” z zapadającym w pamięć organowym intro przypominającym Bacha, został zabarwiony czarodziejskim złotym fletem i delikatną gitarą, a subtelny śpiew wokalistki przenosi nas w lata 60-te w okolice londyńskiego Soho. Może na Carnaby Street..? Gdybym miał przekonywać fanów Genesis do Earth And Fire ten utwór byłby moim jokerem. Płyta się kręci a ja zacieram ręce bo oto mój faworyt (kolejny) tej płyty, „Storm And Thunder”. Ta najdłuższa na tej stronie kompozycja (6:36) zaczyna się długim wstępem kościelnych organów, do których podłączają się smyczki, melotron, organy, a na końcu rozmarzony, melancholijny śpiew. Cudna, nieziemsko piękna atmosfera z każdym kolejnym dźwiękiem zagęszcza się, staje się ciężka, złowroga. Nadchodzi burza… Cóż za napięcie! W połowie bombastycznej erupcji melotron i wokal niosą muzykę napędzaną rytmami perkusji i wyjącymi gitarami. Burza i grzmoty odchodzą, a wraz z nim szybujący i powoli zanikający Hammond. Wow, co za utwór! Pierwszą stronę kończy „In The Mountains”, instrumentalny kawałek, w którym Chris używając przystawek i efektów czaruje różnorodnym brzmieniem gitary, a jego brat Hammondem w tle dodaje ciepła. Jestem ciekawy jak często muzycy z Focus słuchali tego kawałka, by rok później nagrać bliźniaczo podobny utwór „Sylvia”.
Drugą stronę wypełnia w całości epicki utwór tytułowy podzielony na siedem części opowiadający o reinkarnacji. Dla wielu punkt kulminacyjny w historii holenderskiego rocka symfonicznego wczesnych lat 70-tych. Jakże piękny i fascynujący. To aż, a może tylko, osiemnaście minut czystego, 24-karatowego progresywnego rocka. Osiemnaście minut błogości, która być może nigdy by nie zaistniała, gdyby nie wczesny King Crimson. Liryczna fantazja. Karmazynowy dramat. Zmienne nastroje, akceleracja, spowolnienia, erupcja, bujna instrumentacja: od sennego do pompatycznego tempa. Łagodny Hammond, intensywna gitara klasyczna, skrzypce, melotron… Kiedy oczami wyobraźni widzę te maszerujące dzieci w rytm wojskowego werbla włos mi się jeży. Imponujące! Jestem też pełen uznania dla tego, co zrobiła tu Jerney. Udało się jej z godną podziwu lekkością cudownie meandrować między tymi wszystkimi zmieniającymi się nastrojami.
Earth And Fire co prawda nie przykuł uwagi prog rockowych fanów na skalę The Moody Blues, czy King Crimson, ale stworzył naprawdę wyśmienity album pełen energii i młodzieńczego entuzjazmu. Co jak co, ale fantazji i talentu im nie brakowało. Symfoniczne aranżacje (z Genesis na czele) dorównują najlepszym. Melodyczne pasaże, włączając w to partie z fletem, momentami brzmią jak wczesny Camel, a gra na organach ociera się o niedościgniony artyzm King Crimson. Całość zespół dopracował nie dość, że perfekcyjnie, to jeszcze w swoim niepowtarzalnym stylu.
Wydany rok później trzeci album „Atlantis” kontynuował symfoniczny styl rocka progresywnego swego poprzednika. Potem nastąpiła zmiana stylistyczna; złagodził brzmienie na rzecz chwytliwych, pop rockowych numerów stając się częstym gościem w telewizyjnych programach rozrywkowych w rodzaju „Top Of The Pops”. Gdy holenderską scenę muzyczną opanowała moda disco grupa podążyła w tym kierunku, z czym nie mogli się pogodzić ani perkusista, ani basista. Jerney Kaagman została z braćmi Koerts, którzy szybko znaleźli nowego perkusistę, Ab Tambore’a i basistę Berta Ruitera z Focus, prywatnie męża Jerney, których związek trwa zresztą do dziś. W 1979 roku piosenka „Weekend” osiągnęła szczyt list przebojów. Wkrótce potem Chris Koerts odszedł czując, że osiągnął z zespołem wszystko, czego chciał. Grupa rozpadła się cztery lata później. Kaagman rozpoczęła udaną karierę solową; była też jurorką w holenderskim „Idolu”. Chris Koerst zmarł w 2019 roku.