Tryptyk o norweskiej cioteczce. AUNT MARY (1970-1973).

W latach 70-tych w Norwegii było naprawdę kilka znakomitych zespołów progresywnych. Jednym z wczesnych, przez wielu uważany za najlepszy i najważniejszy to pochodzący z Fredrikstad Aunt Mary. Kwintet (od drugiej płyty kwartet) założony w 1969 roku swą nazwę podobno wziął z tekstu piosenki Little Richarda „Long Tall Sally” zaczynający się od słów „Gonna tell Aunt Mary ’bout Uncle John”. Trudno dziś powiedzieć ile w tym prawdy, w każdym bądź razie pewne jest, że na samym początku muzycy grający blues rockowe kawałki zakotwiczyli w Niemczech rezydując dłuższy czas w hamburskich klubach. Pierwotny skład: Bjørn Christiansen (g, voc), Jan Leonard Groth (org, voc), Per Ivar Fure (sax, flute), Svein Gundersen (bg), Kjietil Stensvik (dr) trzymał się mniej więcej do połowy 1970 roku.

Muzyka grupy była mieszanką ciężkich, hard rockowych melodii, połączona z wyraźnymi wpływami symfonicznego rocka. Tyle, że to bardziej symfoniczne brzmienie pojawiło się dopiero na trzecim, ostatnim studyjnym albumie do czego dojdę później. Aby nie łamać chronologii powiem, że po powrocie z Hamburga do rodzinnego Fredrikstad zespół zaczął tworzyć własne kompozycje. Potem przenieśli się do duńskiego Vigerslev kontynuując pisanie. Okazało się, że to co stworzyli było bardziej popowe niż blues rockowe. Mimo to materiałem zainteresował się Polydor, który jeszcze tego samego roku wydał go na albumie zatytułowanym po prostu „Aunt Mary”.

Nie wiem dlaczego spośród trzech pierwszych płyt zespołu debiut ocenia się najsłabiej. Moim skromnym zdaniem to dość krzywdząca i niesprawiedliwa opinia. Patrząc z perspektywy czasu uważam go za jeden z najlepszych jaki w tym okresie pojawił się na skandynawskiej scenie rockowej. Jedenaście utworów tworzą ciekawą mieszankę psychodelii, bluesa i jazzu z pewnymi tendencjami progresywnymi.  Fakt, większość z nich to krótkie i niezbyt skomplikowane numery, ale na Boga nie wmawiajcie nam, że tylko długie i skomplikowane w odbiorze utwory decydują o atrakcyjności tej, czy innej płyty. Tutaj każdy utwór ma niezapomnianą melodię z krótką, ale słodką dla uszu solową partią muzyków. Jan Groth ze swoim Hammondem tworzy niepowtarzalną atmosferę w utworach takich jak „Whispering Farewell” czy „Rome Was Not Bult In One Day”. Ten ostatni, ze skompresowanym ciężkim basem i „grzechoczącymi” bębnami przypomina mi beatlesowskie „Come Together”… Groth razem z gitarzystą Bjørnem Christiansenem zapewniają mocny wokal. I to bez znaczenia, czy śpiewają osobno, czy też w duecie. Nie chcąc odbierać przyjemności potencjalnym słuchaczom w odkrywaniu smaczków zawartych na tym krążku odpuszczę sobie omawianie wszystkich utworów, ale na kilka chciałbym zwrócić uwagę. Wspomniany już „Whispering Farewell” zaczyna się jak fajny jazzowo wampiryczny kawałek zgrabnie przerwany przez duet flet/ gitara akustyczna ostatecznie eksplodując dziką bitwą na gitarę, organy i perkusję. Świetny pokaz gry na klawiszach usłyszymy w „Why Don’t You Try Yourself?” brzmiącym jakby w studio odbywało się improwizowane dzikie jam session. Jasno swingujący lekko popowy „Did You Notice?” z rozmytą gitarą wprowadzającą w drugiej połowie cięższą atmosferę kończy się fajnym solem na saksofonie, zaś funkowy „47 Steps” z mocnym basem i organami poszczycić się może pięknymi harmoniami wokalnymi. „I Do And I Dit” to powolny, orkiestrowy kawałek soulowy, który mógłby pochodzić prosto ze ścieżki dźwiękowej z modnego we wczesnych latach 70-tych tzw. kina afroamerykańskiego. Wokalne harmonie R&B podkreślają balladę „Come In”, która w połowie przełącza biegi na barokowe klimaty…

Już choćby po tych kilku omówionych utworach łatwo zauważyć, że debiutancki album Aunt Mary to skacząca z gatunku na gatunek niesamowicie fascynująca podróż muzyczna. Wzorcowy przykład przejścia od bluesa i psychodelii końca lat 60-tych do bardziej ustrukturyzowanego, progresywnego brzmienia nowej dekady. Śmiało można wykuć tezę, że ich formuła rocka progresywnego była później wykorzystywana przez inne legendarne norweskie grupy choćby takie jak Popol Vuh, czy Titanic.

Jeszcze tego samego roku zespół ruszył w europejską trasę promocyjną podczas której grali razem z Deep Purple, Jethro Tull, Ten Years After, Muddy Watersem… Podczas występu w duńskim Odense, gdzie Aunt Mary otwierali koncert Deep Purple doszło do dość zabawnego incydentu. Zespół tak rozgrzał publiczność, że ta nie chciała wypuścić ich ze sceny. Sytuacja była dość nietypowa i po dość nerwowej konsultacji z menadżerem Purpli ten dość łaskawie zgodził się na jeden bis. Gdy Aunt Mary zagrali „Who Lotta Love” Led Zeppelin publiczność oszalała! Chciałbym zobaczyć minę owego menadżera, który zgodził się na ten bis…

W 1971 roku zespół nagrał rockową wersję piosenki Marvina Gayesa „Abraham, Martin And John”. Chcąc oddać hołd muzycznym gwiazdom, które odeszły (Jimi Hendrix, Janis Joplin, Brian Jones) zmienili jej tytuł na „Jimi, Janis And Brian”. Pomimo faktu, że BBC odmówiła jej grania w Wielkiej Brytanii tłumacząc, że bohaterów piosenki zbyt mocno kojarzono z narkotykami singiel stał się wielkim hitem. Niezależnie od sukcesu singla muzycy nie zarobili na nim żadnych pieniędzy.

W maju 1972 roku  wydali kolejną małą płytkę, Na stronie A znalazła się piosenka „Rosalind napisana przez Jana Grotha, na drugiej bardzo fajna wersja „In The Hall Of The Mountain King” Edwarda Griega. Niestety było to ostatnie wydawnictwo, na którym pojawił się Groth. Klawiszowiec, zadeklarowany katolik nie mogąc połączyć trudu życia w rockowej kapeli zdecydował się opuścić zespół. Tuż po tym czwórka muzyków udała się do legendarnego Rosenborg Studio w Oslo, gdzie pod okiem producenta Johnny’ego Sareussena nagrała drugą dużą płytę.  Album  „Loaded”, wydany na niebiesko-srebrnej etykiecie Philipsa ukazał się we wrześniu tego samego roku.

Album zaczyna się bardzo mocno, od instrumentalnego, hard rockowego kawałka „Playthings Of The Wind” z solidnymi liniami basu i doskonałą pracą gitar. I już od razu wiemy, że nie będzie to kontynuacja testamentu po debiutanckiej płycie. Z całą pewnością jest to hard rock, ale i coś więcej. Taki na przykład „Delight” z niesamowitym falsetowym wokalem odnajdującym harmonię w rewelacyjnie chwytliwym refrenie udrapowany na miękkim tle gitary akustycznej byłby nie na miejscu na jakimś mało znanym albumie z tego okresu. Albo druga część „Farewell My Friend” z basem przecinającym pole minowe opanowane przez rozdzierające organy w stylu ELP, na których grał zaproszony na sesję nagraniową Bengt Jenssen. Nawiasem mówiąc druga część albumu brzmi jakby powstała pod wpływem tria ELP z zachowaniem gitarowych riffów w stylu Deep Purple. A skoro o riffach, bardzo podobają mi się te wyrafinowane z „Joinin’ The Crowd” wycięte jakby z innego materiału niż z poczciwego 12-taktowego bluesa. Ośmiominutowy „Blowin’ Tiffany” jest czymś w rodzaju rockowego eposu, choć mnie bardziej uwiódł pomysłowy styl „Fire Of My Lifetime” – fantastyczny kawałek i być może jeden z najlepszych jakie Aunt Mary wtedy stworzyli. Pozostałe nagrania trzymają poziom, więc gorąco polecam ją tym, którzy być może jeszcze jej nie znają. Tym bardziej, że to kanon europejskiego ciężkiego grania.

Na trzecim albumie zatytułowanym „Janus”, który ukazał się rok później muzyka poszła w bardziej progresywny kierunek.

Chociaż poprzedni album pełen był progresywnych podtekstów zespół wciąż miał wiele obszarów do zbadania. Podczas gdy inne młode zespoły starały się bezpiecznie trzymać brzmieniowego szablonu, Aunt Mary nie zadowolił się jednym stylem. Zgoda, jest pewna zbieżność w „For All Eternity” do grupy Yes z czasów „The Yes Album”, „Mr. Kaye” mógłby uchodzić za zaginiony utwór Beatlesów z ich psychodelicznej ery, a w „Nocturnal Voice” doszukać się glam rockowego Davida Bowie. Ale to tylko potwierdza tezę, że muzycy nie identyfikując się z konkretnym dźwiękiem próbowali każdego z nich, a pewność siebie z jaką podchodzili do różnych stylów jest godna podziwu.

„Janus” to album niezwykle spójny. Inspirowany Yes, Pink Floyd,  Emerson Lake & Palmer i późnymi The Beatles nie pozbawiony jednak własnej oryginalności. Gdyby ktoś w nocy, o północy obudził mnie i zapytał o ulubiony utwór z tej płyty bez wahania wskazałbym na bluesowy rocker „Stumblin’ Stone”  i progresywny „Candles Of Heaven” z zastrzeżeniem, że i za pozostałe sześć gotów jestem oddać wszystko. Nawet resztę przerwanego snu, We wspomnianym wyżej „For All Eternity” gdy odsuniemy na bok wszelkie zbieżności z Yes odnajdziemy wiele smaczków jak na przykład łagodną country rockową przebieżkę, wirujące w swym opętaniu dźwięki syntezatora czy uzależniające zagrywki jazzowe. No i te małe wybuchy gitarowej ekspresji w pierwszej minucie powodujące u mnie szybsze przypływ adrenaliny – czyż nie są smaczne..?! Stumblin’ Stone” przynosi wyluzowaną jakość Pink Floyd z wczesnych lat 70-tych. Nie dajmy się jednak zwieść, gdyż utwór zmienia się w warczącego, brudnego groovera z szaleńczo zawodzącym bluesowym outro elektrycznej gitary. Bombastyczny „Candles Of Heaven”  z masywnym basem, kapitalnym Hammondem i dudniącą perkusją z powodzeniem mógłby stać się częścią repertuaru ELP; nawet wokal brzmi jak Greg Lake. W ostatniej minucie zespół gra tak, jakby zależało od tego ich życie! A potem muzyka się wycisza płynnie przechodząc w „What A Lovely Day”. Ach, jakiż to cudowny i uduchowiony kawałek z potężnym epickim solem gitarowym i organami w stylu Ricka Wrighta!  „O Panie, jaki piękny dzień dajesz nam wszystkim”  – lirycznie ciepłym głosem wzdycha do Najwyższego wokalista, a mi trudno nie dać się ponieść tej szczerej i pozytywnej serdeczności.

Nie ja jedyny zastanawiam się, dlaczego po tak bardzo udanym albumie, w momencie gdy osiągnęli równowagę między hard rockiem, a rockiem progresywnym Aunt Mary rozpadło się? Cóż, na szczęście Cioteczka pozostawiła po sobie trochę muzyki. Wspaniałej muzyki, za którą tak ją kochamy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *