Ciało i krew włoskiego prog rocka: DE DE LIND „Io non so da dove vengo… ” (1972)

W swojej książce „Scented Gardens Of The Mind. Przewodnik po złotej erze rocka progresywnego (1968 – 1980) w ponad 20 krajach Europy” Dag Erik Asbjørnsen pisze ni mniej ni więcej: „Jeśli jedno arcydzieło powinno być wyróżnione jako klejnot włoskiego rocka, mój głos oddałbym na jedyny w swoim rodzaju album zespołu De De Lind…” Cóż, być może nie wszyscy z tą opinią się zgodzą i każdy ma do tego prawo, ale jedno jest pewne – ten wyrafinowany album koncepcyjny o dość prostym temacie głównym to ciało i krew włoskiego progresywnego rocka wczesnych lat 70-tych! Od lat zachodzę w głowę dlaczego, to wcale nie tak małe arcydzieło, wciąż jest mało znane? No bo chyba nie przez tytuł: ” Io non so da dove vengo e non so dove mai andrò, uomo è il nome che mi han dato” („Nie wiem skąd pochodzę, ani nie wiem dokąd zmierzam, człowiek to imię, które mi dali”), powszechnie uważany za najdłuższy jaki wymyślono w muzyce rockowej.

Dziwna nazwa zespołu została zainspirowana amerykańską modelką Diane Lind, zwaną De De Lind, którą wylansował magazyn „Playboy”. Jedyne, co łączy piękną Diane z włoskim zespołem to ponadczasowe piękno i zwodnicza niewinność…

Dziewczyna Playboya. Diane Lind vel De De Lind

Panna Lind w wieku 19 lat w 1967 roku została „Dziewczyną Miesiąca Sierpnia” otrzymując więcej listów od fanów niż jakakolwiek inna modelka w historii „Playboya”. Mało tego. Jej podobizna była nawet w… kosmosie. Plakat Lindy z listopadowej rozkładówki magazynu z 1969 roku znalazł się na pokładzie statku kosmicznego Apollo 12 przemycony przez naziemną ekipę w teczce z napisem „Mapa Ciała Niebieskiego” (sic!). W 2011 roku astronauta Richard Gordon, dowódca modułu Yankee Clipper, który lądował na Księżycu wystawił go na licytację, gdzie został sprzedany za ponad 21 tysięcy dolarów! Ot, taka ciekawostka, którą można zabłysnąć przy okazji towarzyskiego spotkania. Wracajmy jednak to tematu.

Zespół De De Lind powstał w 1969 roku w Varese, mieście oddalonym od Mediolanu około 50 kilometrów jako grupa beatowa. Na okładce pierwszego singla „Anche se sei qui” z tego samego roku widać, że tworzyło go sześciu muzyków. Rok później byli kwintetem w składzie: Vito Paradiso (wokal, gitara akustyczna), Gilberto Trama (flet, saksofon, instrumenty klawiszowe), Matteo Vitolli (gitara, perkusja, fortepian, flet), Eddy Lorigiola (bas) i Ricky Rbajolie (perkusja).

Kwintet De De Lind (1972)

Słuchając kolejnych dwóch singli: „Mille Anni” (1970) i „Signore, dove va?” (1971) zauważymy, że nie przyniosły one stylistycznych zmian. W 1971 roku brali udział w różnych festiwalach, byli też suportem Uriah Heep w czasie ich tournee po Italii. Muzyczny przełom nastąpił rok później, kiedy zwrócili się w stronę muzyki progresywnej z dodatkiem folku i hard rocka. Zmianę tę słychać na wydanym przez Mercury longplayu „Io non so da dove vengo…” Spór, co do roku jego wydania (wiele internetowych źródeł podaje rok 1973) rozwiewają oryginalne, dziś już nieliczne wydania, na których widnieje data 1972. I tego się trzymajmy.

Front oładki płyty „Io Non So Da Dove Vengo…” (1972)

Nie jestem skory do używania górnolotnych stwierdzeń, ale w tym przypadku muszę stanowczo powiedzieć, że „Io non so da dove vengo…” to arcydzieło włoskiego prog rocka wczesnych lat 70-tych choć niektórym może zająć trochę czasu, aby się o tym przekonać i w pełni go docenić. Biglietto per L’Inferno osiągnęli podobny wyczyn dwa lata później swoim debiutem, ale biorąc pod uwagę ciężki prog moim zdaniem nic (no dobra, może poza Museo Rosenbach i płytą „Zarathustra”) nie zbliżyło się w tym czasie do poziomu De De Lind. Ich muzyka jak na ten czas była absolutnie oryginalna co nie znaczy, że byli samotnym żaglem na włoskiej scenie. Nie mniej talentem i kreatywnością przewyższyli bardziej popularne PFM (patronowane przez ELP), Le Orme czy New Trolls.

Album ma formę requiem (czy też nabożeństwa pogrzebowego) zaprojektowane ściśle według kanonów muzyki klasycznej i wykonywane w Dzień Zaduszny. Chyba nie muszę dodawać, że wykonali go z wielkim zapałem i powagą. W warstwie lirycznej to historia o okropnościach wojny opowiedziana oczami umierającego żołnierza dezertera. Teksty, nawet jeśli wydają się nieco naiwne, idealnie pasują do muzyki potęgując i tak już gęstą atmosferę.

„Fuga e morte” (Ucieczka i śmierć) rozpoczyna coś, co w istocie jest długą suitą podzieloną na siedem mocnych części, choć mogą one też funkcjonować osobno. Podczas szalejącej bitwy nasz bohater desperacko szuka ucieczki przed rzezią. Rytm nabiera szaleństwa, a potężne gitarowe riffy podkreślają niepokój uciekiniera. „Biegałem po niekończących się ścieżkach, nie mogłem się zatrzymać / Tu rządzi Jądro Ciemności / A ja prócz zmartwień nie mam tu nikogo…” Samotny i przerażony czuje, że nikomu nie może ufać. Kiedy promienie słoneczne zaczynają filtrować prastary las i wydaje się, że jest nadzieja, mężczyzna bez twarzy strzela do zbiega. Ołowiane kule przeszywają ciało. Próbuje krzyczeć! Za późno… „Mówiono mi: Strzeż się bliźniego, On może być twoim wrogiem…” W tym momencie gitara akustyczna i flet wprowadzają odrobinę spokoju. Krótka chwila wytchnienia i zaczyna się „Indietro nel tempo”(Powrót w czasie). Wracają wspomnienia, a w raz z nimi dźwięki ognistych gitar… Gdy na zewnątrz zimny wiatr wściekle wieje cała rodzina skupia się wokół kominka. Czerwone od ciepła twarze kontrastują z  przesuwającymi się po ścianach cieniami, „W burzliwe noce / Wiatr wył / A dziadek nam opowiadał / Opowieści o zbójcach…” Trzyakordowa progresja ustanowiona w tym nagraniu połączy się znacznie później nadając albumowi jednolitą atmosferę.

Kolejny przełomowy moment pojawia się na początku Paura del niente” (Lęk przed nicością) . Wokalista Vito Paradiso pogodnie operuje swoim głosem, a gitara akustyczna, pianino i flet zapewniają mu niezbędne wsparcie. Rytm się uspokaja. Życie wciąż się toczy. Przychodzą kolejne obrazy: pamiątki karnawałowej parady i małego chłopca w masce, starca na ławce, który wydaje się być wyrzeźbiony w kamieniu, biały powóz przejeżdżający koło domu bohatera, długie kominy wydzielające czarny dym, samotny pies szukający swego właściciela… Umrzeć w ten sposób wydaje się tak niesprawiedliwe i absurdalne, a pragnienie spotkania ukochanej jest wciąż silne… „Chciałbym spotkać się z tobą / Tuż przed śmiercią słońca/ Może po raz ostatni/ Ale nie tego dnia.” Muzyka, znów oddychając pełnią życia rozpaczliwie pulsuje, płacząc i grzmiąc odbijając się w przód i tył… Przed przejściem w długie crescendo, krótka przerwa daje nam wystarczająco czasu na zastanowienie się, co tu się wydarzyło. Tymczasem igła gramofonu docierając do środka płyty oznajmia, że  skończyła się pierwsza jej strona.

Część rozkładanej okładki z tekstami utworów oryginalnego wydania.

Długie, zawieszone jakby we śnie „Smarrimento” (Wierzący) zaczyna się od ostrej, bojowej linii  Tull’owego fletu i jest to tak naprawdę jedyna wyprawa na terytorium Iana Andersona. Ta linia szybko staje się cichsza, bardziej refleksyjna. Słychać, że Gilberto Tramie z jego delikatnym vibrato bliżej jest do Petera Gabriela niż do Iana…. Nie trwa to zbyt długo bowiem emanujące akordy gitarowe ostrzegają, że coś się zmienia. Tempo przyspiesza, rośnie napięcie. Elektryczna gitara i flet eksplodują po czym… wszystko cichnie. Wznoszący się i prowokujący do myślenia żałobny, choć przyjemny śpiew Vito rozchodzi się na tle arpeggio akustycznej gitary. Wokalista wciela się w księdza na pogrzebie stojącego między dwoma mężczyznami w czerni. Głos mu drży, a spojrzenie wydaje się zagubione. „Pamiętasz, Don Angelo? / Uczyłeś nas wierzyć w Boga…”. Ten pełen dynamiki i napięcia utwór za każdym razem robi na mnie wielkie wrażenie. „Cimitero di guerra” (Cmentarz wojenny) charakteryzuje się ponurą i eteryczną atmosferą. Uroczyste tempo, gong, perkusja. Bardzo ładne intro. Młoda zakonnica chodzi od drzwi do drzwi obiecując modlitwy w zamian za jałmużnę. Jest czarny habit jest jak cień z zaświatów. I ten tekst… „Cmentarz wojny w słońcu / Białe krzyże przypominają grozę / Gdzie rozpościerały się pola pszenicy / Tyle złamanych istnień leży na próżno / O żołnierzu, nieznany żołnierzu / To zostało pogrzebane na spalonym polu / Dla was, którzy już jesteście w zapomnieniu / Napisali, że jesteście Bogu znani…” Ten hipnotyzujący numer z efektownym wokalem, przytłumionym fletem i akustyczną gitarą nie pozostawia nikogo obojętnym… Nieco radośniej zaczyna być w „Voglia di rivivere” (Chcę znów żyć). Przywiązanie bohatera do życia jest silne, ale… „Mój czas ucieka / Z duchami jakichś szczęśliwych godzin / Mój czas ucieka / Z uśmiechem ludzi, którzy biorą ostatni pociąg…”. Tekst kontrastuje z całkiem przyjemną akustyczną melodią, basowym  bębnem, ostrą gitarą prowadzącą i domieszką fajnego saksofonu. Potem następuje krótka repryza instrumentalna z drugiego utworu prowadząca wprost do finału. „E poi” (A potem) to piękny krótki kawałek z konkretnie grającą gitarą elektryczną, a nie brzdąkającym akustykiem i tekstem będący tytułem tego dzieła. Doskonałe zakończenie!

Gdyby przeanalizować liryczną stronę tego albumu powiedziałbym, że tu nie chodzi o śmierć, ani o życie pozagrobowe. To jest album o życiu, którego sam tytuł podsumowuje wszystko, co musimy o nim wiedzieć. „Nie wiem skąd pochodzę, ani nie wiem dokąd zmierzam / Człowiek to imię, które mi dali”.

7 komentarzy do “Ciało i krew włoskiego prog rocka: DE DE LIND „Io non so da dove vengo… ” (1972)”

  1. Z Italii bardzo sobie cenie Garybladi i album Nuda, lecz oczywiście zdaje sobie sprawę, że znam albumów, lecz z tych kilku, które poznałem do tej pory właśnie „Nuda” zrobił na mnie jako całość największe wrażenie. Teraz będę sprawdzał De De Lind.

    1. Zarówno „Nuda” jak i „Astrolabio” zespołu Garybaldi należą do szerokiego wachlarza moich ulubionych albumów tamtych lat więc cieszę się, że ktoś jeszcze podziela tę moją do nich słabość (czyt. miłość). Mam nadzieję, że De De Lind również dostarczy Ci wiele pięknych muzycznych wrażeń.

  2. Swego czasu ułożyłem sobie TOP 200 włoskiego progrocka. Omawiany album De de Lind wylądował na 172. miejscu. Nisko? Pierwsza sprawa, to kwestia indywidualnych preferencji. Druga jest związana z tym, że w latach 70. na Półwyspie Apenińskim mieliśmy do czynienia z prawdziwym wysypem udanych płyt w tej konwencji. Szczególnie w latach 1972-1976 konkurencja była bardzo duża. Pozdrawiam autora bloga!

    1. Fakt, że znalazła się na tej liście to już duży plus. Kilka lat temu widziałem Listę Top 100 włoskiego prog rocka ułożoną przez tamtejszych dziennikarzy i tam De De Lind uplasował się w pierwszej dwudziestce, co mnie (mile) zaskoczyło, gdyż zazwyczaj grupy tej w takich zestawieniach raczej trudno szukać. No, ale jak sam zauważyłeś bogactwo dobrych i bardzo dobrych prog rockowych płyt było ogromne.
      Dziękuję za komentarz.
      Pozdrawiam!

  3. Posłuchałem kilka razy i to już jest dobry znak, chociaż nie ukrywam, że bardzo mnie nie porwał ten album w porównaniu do pierwszych odsłuchów wspomnianego Garybaldi czy Alphataurus, lecz bardzo dziękuje za możliwość poznania tej grupy i może kiedyś uda się kupić fizyczny egzemplarz.

  4. Właśnie po napisaniu poprzedniego komentarza posłuchałem tej płyty jeszcze raz i jednak coraz bardziej mi się podoba, choć nie zadziałało od razu tak jak w sumie piszesz w powyższym tekście. Jeszcze raz dzięki za możliwość poznania tego albumu.

Skomentuj zibi Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *