Rockowa detoksykacja. FAUST „Faust” (1971); „So Far” (1972).

Krautrock to gatunek, który na wiele sposobów wpłynął na kształt współczesnej muzyki, czy to przez bardziej jaskrawe i znamienite oblicze grupy Can, czy też przez postępową muzykę improwizowaną Amon Düül II. Ale to założony w 1971 roku  w Wümme w Dolnej Saksonii  FAUST uważany jest nie tylko za jeden z najważniejszych niemieckich zespołów wyprzedzających swoje czasy, ale też za ojców industrialnego rocka. W ciągu zaledwie czterech lat grupa zrewolucjonizowała tamtejszą scenę rockową wznosząc swoją muzykę na niebotyczne wyżyny plasując się gdzieś pomiędzy Can, Neu!, Cluster, Velvet Underground, czy Henry Cow. W każdym bądź razie zawsze byli krok przed innymi, I bez względu na to, czy się ich lubi czy nie, nie można przejść obojętnie obok ich płyt. Szczególnie tych pierwszych.

Faust (1971)

Faust tak naprawdę był dzieckiem niemieckiego dziennikarza i producenta muzycznego Uwe Nettelbecka. W 1969 roku pewien wysoko postawiony pracownik wytwórni płytowej Polydor Germany zwrócił się do niego z prośbą o utworzenie zespołu, który pasowałby do rozkwitającej w tym czasie niemieckiej sceny undergroundowej i mógł konkurować z brytyjskimi grupami pokroju The Rolling Stones, The Kinks, Small Faces.  Entuzjastycznie nastawiony do pomysłu Nettelbeck połączył dwie małe grupy rockowe, Campylognatus Citelli i Nukleus w jeden organizm nazywając go Faust. W jego składzie znaleźli się: Rudolf Sosna (g,), Joachim Irmler (org.), Gunter Wüsthoff (sax, synth.), Jean-Hervé Peron (gb. voc.),  Arnulf Meifert  (dr. voc.) i Werner Diermeier  (dr.). Dzięki funduszom uzyskanym od szefów Polydor Uwe przekształcił stary budynek szkolny w pobliżu wioski Wümme, między Hamburgiem a Bremą w studio, a następnie zaczął eksperymentować z zespołem, próbując znaleźć „coś nowego” To „nowe” polegało na opracowaniu brzmienia opartego na eksperymentalnym podejściu do muzyki elektronicznej, improwizacji i wykorzystaniu muzycznych dysonansów. I jeszcze jedno –  Nettelbeck, który nie był muzykiem i nie grał na żadnym instrumencie wykorzystał stół mikserski jako… instrument muzyczny! Nikt wtedy nie przypuszczał, że efekt końcowy w postaci debiutanckiej płyty będzie początkiem drogi późniejszej potęgi niemieckiego rocka progresywnego.

Płyta „Faust” ukazała się 21 września 1971 roku. Pierwsze spojrzenie na okładkę przedstawiającą rentgenowskie zdjęcie zaciśniętej dłoni jednoznacznie informuje, że tytuł i nazwa grupy raczej nie nawiązują do bohatera tytułowej sztuki Goethego. Słowo faust po niemiecku znaczy pięść, więc wszelkie skojarzenia podążać powinny w innym kierunku. Ciekawostką jest to, że oryginalny longplay ukazał się nie na czarnym, ale na przezroczystym winylu umieszczonym w również przezroczystej, plastikowej okładce.

Front okładki płyty „Faust” (1971)

Zanim kilka zdań o zawartości muzycznej małe ostrzeżenie: ta płyta zdecydowanie nie jest przeznaczona dla osób o słabych nerwach i dla ludzi z zaburzeniami psychicznymi. Nie polecam jej też „niedzielnym” fanom prog rocka lubiących miłe, kołyszące dźwięki. Proszę, odpuście ją sobie i nie idźcie jej tropem. Słuchanie tej muzyki podczas mycia naczyń po niedzielnym obiedzie będzie dla was męką. I jeszcze jedno – ze względu na komfortowe bezpieczeństwo zdrowia psychicznego pod żadnym pozorem nie wolno, powtarzam: NIE WOLNO odtwarzać jej w towarzystwie kobiet w ciąży! Ten album otoczony chaotycznymi lamentami i gniewnymi okrzykami tworzy atmosferę, która do dziś nie została przebita. Słowo „szalony” nie do końca tu pasuje, bo tak naprawdę nie ma w nim nic szalonego. Definicja „szaleństwa” to robienie czegoś w kółko w ten sam sposób i oczekiwanie tych samych rezultatów, a tutaj oprócz niewielkiej części pierwszego utworu nie ma czegoś takiego. Biorąc pod uwagę jego muzyczną wizjonerskość i eksperymentalną złożoność jest to bez wątpienia ponad czasowe arcydzieło.

Już pierwsze nagranie, „I Why Don’t You Eat Carrot”, które od razu zrobiło na mnie wielkie wrażenie, to interesujący przykład rockowej muzyki opozycyjnej wykorzystującej aspekty awangardy i jazzu zanurzonej w gęstej atmosferze z dużą ilością przesterów. Obok surrealistycznych, przesiąkniętych echem dialogów dodatkową cechą wyróżniającą ten utwór jest użycie hałaśliwego dźwiękowego kolażu. To jest to miejsce i to jest ten moment, w którym zasiano ziarno samplingu, co miało duży wpływ na późniejszych, bardziej eksperymentalnych artystów hip-hopowych, takich jak Viper, Death Grips, a zwłaszcza Dälek, który był wielkim fanem zespołu i który współpracował z grupą przy ich wspólnym albumie „Derbe Respect, Alder” z 2004 roku. Choć w tym momencie brzmienie zespołu było jeszcze w powijakach ten ruch pokazuje, że muzyków ciągnęło do eksperymentów. Drugi utwór, „Meadow Meal”, jest równie niesamowity. Rozpoczynający się gęstym dźwiękowym pejzażem grzechoczącej perkusji i efektów elektronicznych jak u Pink Floyd  na „Ummagumma” przeradza się w eteryczny, psycho-folkowy jam z palącymi gitarami i żałobnymi organami kościelnymi. Co tu dużo mówić – uwielbiam jego szorstkość, ale też i klarowność. Dla mnie jest on po prostu cudowny. Przysłuchując się uważnie dostrzegam, że młotek i dłuto są wciąż w tych samych mistrzowskich rękach co w „I Why Don’t You…”. Tyle, że gdy tam mieliśmy wstępny szkic, tu zespół zrobił krok do przodu i stworzył drobne szczegóły, które zostaną zaimplementowane w przyszłych piosenkach takich jak „Jennifer”, czy „Du weißt schon”. Można powiedzieć, że to wciąż lata szczenięce zespołu, ale już widać w jakim kierunku będzie to zmierzać.

Album zamyka 16-minutowy epicki utwór „Miss Fortune”. To jedna z niewielu epopei jaką stworzyli, a umieszczenie jej na końcu albumu było dość odważnym posunięciem, zwłaszcza na tak wczesnym etapie ich kariery. Podczas gdy dwie pierwsze kompozycje zrewolucjonizowały sposób brzmienia i muzyki „Miss Fortune” pozwala sobie na tchnięcie świeżego powietrza w psychodeliczną muzykę epoki, która zaczynała odchodzić od popowych albumów, takich jak „Sgt Peppers…”, czy „Their Satanic Majesties Request”. Tym razem dostajemy elementy, które później stały się wzorcem dla jamowego rocka psychodelicznego, a nawet dla melancholijnej strony alternatywnego rocka końca lat 80-tych. Wszystko to zostało opakowane toną kolaży i eteryczną poezją, o kobiecie przeżywającej nieszczęście za nieszczęściem i pogrążającej się w coraz głębszej depresji. W nagraniu pojawiają też elementy muzyki klasycznej i fortepianowe riffy z subtelną, genialną melodią a atmosfera, która ją otacza jest po prostu niezwykła. Taki jest geniusz Fausta, jednego z nielicznych zespołów, który tworzył muzykę niemal pod każdym względem perfekcyjną, zaś płytowy debiut śmiało można uznać  za jedno z największych osiągnięć w historii (nie tylko niemieckiej) muzyki rockowej.

Zespół Faust  tuż przed wydaniem drugiej płyty. (1972)

Po tak przełomowym debiucie grzechem byłoby nie iść dalej i nie eksperymentować. Z genialnym, ale nie dość komercyjnym albumem Faust postanowił jednak odejść nieco od dźwiękowego kolażu i wysoce awangardowego stylu. Zamiast tego spróbował być bardziej przystępny. Czy mu wyszło..? O tym za chwilę. Przed rozpoczęciem nagrań (marzec 1972) z zespołem pożegnał się Arnulf Meifert, ale jego odejście nie wpłynęło na ich znakomitą kondycję, co udowodnili na swej drugiej płycie, „So Far” wydanej latem tego samego roku.

Front okładki płyty „So Fair” (1972)

Jedno jest pewne – po ekstrawaganckim debiucie zespół stworzył kolejną manifestację krautrockowej dziwaczności. Pomimo, że album jest bardziej uporządkowany zespół kontynuuje tę swoją kombinację dziwacznej radości i buntowniczego humoru. „So Far” ma większą liczbę krótszych utworów, można też zauważyć pewne nawiązania do mainstreamowych dróg rocka, ale bynajmniej nie oznacza to, że Faust zrezygnował ze swoich artystycznych celów: surrealizmu i  eksperymentowania! To, co ma miejsce na tym albumie, to silniejszy nacisk na opracowanie specyficznych nastrojów dla każdego utworu. Styl zespołu, jako całość, ma bardziej kalejdoskopową różnorodność dostarczając w ten sposób impulsu do eklektycznego usposobienia samych muzyków.

„It’s A Rainy Day, Sunshine Girl” otwiera album radośnie popową atmosferą, wygodnie opierając się na plemiennej perkusji, która służy jako rodzaj hołdu dla chwytliwej popowej piosenki. Stałe tony i natarczywa gitara nie są dziełem szamanów voodoo. A może i są i pod presją Faust zdradza swoje Velvet Underground’owe korzenie..? W każdym bądź razie tam gdzie był chaos teraz zapanował spokój; tam, gdzie narosła paranoja i dadaizm wyrosła mistyka. To dobry początek, ale bądźmy czujni. „On The Way To Amabae” przenosi się w zupełnie inny obszar: ten dwuipółminutowy nokturn na dwie gitary akustyczne przynosi chwilę ceremonialnego, poważnego ukojenia. Jest to liryczny aspekt zespołu, którego zwykle nie widać. Powrót do normalności nie trwa zbyt długo, a to za sprawą kolejnego numeru. „No Harm” rozpoczyna się dość gęstym gotyckim motywem w dużej mierze polegającym na mieszance organów i progresywnych gitar. Gdy dochodzimy do trzeciej minuty, utwór zmienia się w szaleńczego rock and rolla zarażonego R’n’B z ciężkimi tonami,  radosną psychodelią i „poetyckim” (ha,ha) tekstem „Tato! Weź banana! Jutro jest niedziela!” śpiewanym w kółko! Jest to ten rodzaj szaleństwa, który działa, choć nikt nie wie jakim cudem. Te trzy imponujące utwory z pierwszej strony są wizytówką albumu, które sprawiają, że chce się więcej.

Druga część płyty zaczyna się nagraniem tytułowym i kontynuuje bardziej jazzowe brzmienie pamiętne z debiutu dopracowując je do poziomu legend jazzu z Johnem Coltrane’em i Milesem Davisem na czele. Kosmiczne ozdobniki nadają mu umiarkowany zwrot akcji i w sumie dostajemy sześć minut obfitego jazzowego cudu… Mimo popowych podejrzeń zaszczepionych w tytule, „Mamie Is Blue” okazuje się być tym, które ma skłonności do przerażającej strony psychodelicznego rocka z jego groźnym industrialnym podtekstem i przytłaczającymi efektami dźwiękowymi syntezatorów i gitar. Irytująco zniekształcone dźwięki służą jedynie temu, by być głośne i niechlujne, a nie ładne i fachowo wykonane. Celowy zabieg, który zapewnił ciemny kontrast ze swobodną atmosferą poprzedniego numeru… „I’ve Got My Car And My TV” powraca do radosnego nastroju i przenosi go w najbardziej wyrafinowany obszar z dwoma odrębnymi motywami: przeplatającą się komediową atmosferą i jazzowym jamowaniem. Cóż, skuteczna próba wygenerowania klasycznej, kolorowej psychodelicznej frywolności w stylu Barretta z idiotycznym tekstem powiodła się całkowicie. Sekwencją trzech ostatnich utworów wracamy na faustowskie obszary szaleństwa. „Picnic On A Frozen River” to wpadający w ucho krótki numer z saksofonem, perkusją, klawiszami i gitarą;  eksperymentalne brzmienie saksofonu i mroczne pianino bez melodii w czterdziestosekundowym „Me Lack Space” traktować należy w kategorii muzycznego przerywnika prowadzącego do końcowego akordu płyty, czyli utworu „… In The Spirit” będącym pastiszem muzyki swingowej z lat 50-tych.

Jeśli przyjąć, że debiut był prototypem zespołu, „So Far” jest etapem jego poszukiwań. To tu odnajdują to, co naprawdę chcą robić i co przykuwa uwagę odbiorców. Ostatni utwór z „So Far” mówi ile masz palców u nóg, a ile uszu. Pada też pytanie: „Zastanawiam się, jak długo to potrwa?” I gdybym nie wiedział, że to trwać będzie jeszcze dwa, trzy lata powiedziałbym, że około dziesięciu minut. Ostatecznie historia i ja myliliśmy się, ponieważ jak pokazał czas oba te albumy prześcignęły wszelkie statystyki detoksykacji, utrzymując stałe miejsce w sercach pozornie normalnych ludzi na całym świecie przez kilka następnych dekad.

4 komentarze do “Rockowa detoksykacja. FAUST „Faust” (1971); „So Far” (1972).”

  1. Jeszcze w 1965 roku trudno było sobie wyobrazić takie dźwiękowe eksploracje. Rok później już trochę tak, bo przecież wtedy powstały „Freak Out!” i „Velvet Underground & Nico”. Rewolucja psychodeliczna uruchomiła nową dynamikę rozwoju muzyki rockowej. Później ważny był wkład rocka protoprogresywnego i wreszcie pierwsza fala klasycznego progrocka. Jej nieformalnym początkiem był dla mnie „In The Court Of The Crimson King, wydany w październiku 1969 roku. Faust to ciekawy przypadek. Historia grupy, którą barwnie nakreśliłeś, pokazuje, jak istotny jest czasami element przypadku. W rocku progresywnym nierzadko zwracano dużą uwagę na zaawansowanie techniczne muzyków. Tymczasem Faust pokazuje, że nie trzeba być w tej dziedzinie wirtuozem, aby tworzyć rzeczy ważne dla rozwoju gatunku. Fundamentalne znaczenie ma kreatywność.

    1. Bardzo ładnie to ująłeś i zgadzam się w 100% z tym co napisałeś. Muzyczna wyobraźnia (czasem wręcz fenomenalna), nieskrępowana kreatywność, łamanie stereotypów to tylko niektóre z elementów, które popchnęły muzykę w niewyobrażalne wówczas rejony. Piękny komentarz. Dziękuję!

  2. Myślę, że wartą przytoczenia jest też płyta Faust IV z 1973 roku, która także w ciekawy sposób rozszerzała ramy muzyki rockowej i zapisała się w historii niemieckiej (ale i nie tylko) muzyki rockowej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *