Przeklęci przez pecha – LEVIATHAN (UK) „The Legendary Lost Elektra Album” (1969)

Druga połowy dekady lat 60-tych była prawdziwym złotym wiekiem dla pop rocka, który stale ewoluował i w którym tyle się wydarzyło. Konkurencja była zacięta, a dobre zespoły zdawały się wynurzać z londyńskiego podziemia jak inwazja rock’n’rollowych zombie. Co prawda LEVIATHAN wywodził się z Brighton, ale  to też był dobry adres. Paradoksalnie grupa wyposażona była w prawie wszystkie atrybuty gwarantujące sukces: dobre melodie, fajny wokal, wytrawną muzykalność, ekscytujące pomysły, modny wizerunek. Brakowało im tylko kluczowego elementu – szczęścia. Pech mieli wpisany w kod genetyczny. Do 1969 roku Leviathan znany był jako MIKE STUART SPAN; nowa nazwa została im narzucona pod koniec działalności. Ale od początku…

Zespół Mark Stuart Span wyewoluował z grupy Mighty Atoms, w skład której wchodzili wokalista Stuart Hobday i basista Roger McCabe. W 1965 roku pierwsze próby Hobdaya związane z pisaniem piosenek zapewniły mu kontrakt z Lorna Music i dało impuls do stworzenia nowego zespołu. W jego embrionalnym składzie oprócz Hobdaya i McCabe’a, znaleźli się gitarzysta Nigel Langham, klawiszowiec Ashley Potter i nastoletni perkusista, Gary „Roscoe” Murphy. W tym czasie jeden z muzycznych sklepów w Brighton ogłosił konkurs na autorską piosenkę, w którym wzięli udział. Konkursu co prawda nie wygrali, ale „Wanderin’ Eye” nagrali na acetacie, którą można usłyszeć na składankowej płycie Span „Children Of Tomorrow” (Grapefruit, 2011). Wtedy też poznali Mike’a Claytona, menadżera mającego pod swymi skrzydłami kilka lokalnych zespołów. Clayton podsunął pomysł, aby zmienić muzyczny profil grupy, wprowadzić instrumenty dęte. Zachęcił też do noszenia modnych, stylowych ubrań. Nie do końca zdając sobie sprawę odzwierciedlali rosnącą wtedy kulturę modsów. Podpisany kontrakt z EMI zaowocował dwoma singlami wydanymi przez Columbię. Pierwszy, „Come On Over To Our Place” (cover The Drifters) ukazał się 29 października 1966 roku; drugi, „Dear” (piosenka Cata Stevensa) w czerwcu 1967. Na stronach „B” znalazły się piosenki stworzone przez zespół: bigbitowy „Still Nights” i pop rockowy „Invitation”. Karuzela poszła w ruch i Mike Stuart Span stawał się znany jako zespół soulowy, grający w całym kraju. Małe płytki niestety nie zawojowały list przebojów i EMI wycofała się z umowy. Jakby tego było mało z zespołem pożegnał się klawiszowiec, a potem było jeszcze gorzej. Będący pod wpływem LSD Nigel Langham wyskoczył z hotelowego okna ponosząc śmierć na miejscu. To był wstrząs, który muzykom zachwiał sens dalszej działalności. Clayton przekonał ich jednak, że nie powinni rezygnować z grania tym bardziej, że w 1967 roku muzyka pop szybko się zmieniała. Hendrix, Cream i amerykańskie zespoły Zachodniego Wybrzeża  wydawały się o wiele bardziej atrakcyjne niż ich dotychczasowy styl. Odrzucili dęte, dali ogłoszenie w prasie, że szukają gitarzysty i szczęśliwie trafili na Briana Bennetta.

 

Mike Stuart Span. Od lewej: R. McCabe, G. Murphy, S. Hobday, B. Bennett

Nowy skład tym razem zwrócił większą uwagę na pracę w studio. W październiku zrealizowali trzy nagrania w Decca Records: wersję piosenki „Rescue Me” amerykańskiej piosenkarki R’n’B, Fontelli Bass, oraz dwa własne numery z nadzieją, że tym razem się uda. Decca uznała je jednak za niewystarczająco komercyjne i odmówiła kontraktu. Nie mając za plecami żadnej wytwórni decydują się na wydanie singla na własny koszt. Mowa o legendarnym dziś „Children Of Tomorrow”, który został wydany przez niezależną wytwórnię Jewel Records w nakładzie 500 sztuk. Ten kapitalny singiel mógł wtedy sporo namieszać, ale przy tak niskim nakładzie niestety nie miał szans przebicia. Szkoda…

Niespodziewanie rozgłos w kraju i poza jego granicami przyszedł za sprawą epizodycznego udziału w filmie „Better A Widow”, zaś po udanych występach w Belgii i Niemczech zostali suportem Cream, oraz zaliczyli wspólny koncert z Jimi Hendrixem. W maju 1968 roku stali się bohaterami jednego z odcinków dokumentalnego serialu telewizji BBC „A Year In The Life” śledzącego karierę zespołu na przestrzeni 12 miesięcy. W tym czasie pożegnali się z Claytonem, którego nieudane zarządzanie finansami doprowadziło ich na skraj bankructwa. Jego miejsce zajął Clive Selwood, szef brytyjskiego oddziału Elektry, do którego wcześniej dotarły taśmy demo zespołu. Nagrania wydały mu się tak dobre, że natychmiast wysłał je za Ocean. Właściciel Elektry, Jac Holzman, ściągnął grupę do Stanów i na początku 1969 roku podpisał kontrakt oferując książęcą sumę stu tysięcy funtów na nagranie dużej płyty. Byli trzecią brytyjską grupą, która znalazła się w stajni Elektry. Holzman postawił jednak warunek: zespół musiał zmienić nazwę na bardziej komercyjną. Stuart Hobday: „Skoro Holzmanowi nie pasowała nazwa do jego talii kart, w której asami byli The Doors, Love, czy Paul Butterfield Blues Band powiedzieliśmy: „Trudno”. Usiadłem ze słownikiem w poszukiwaniu inspiracji i natknąłem się na biblijnego Lewiatana. Zrobiłem też logo: w kontur wieloryba wpisałem nową nazwę. Najwyraźniej spodobało mu się i jedno i drugie.”

Dla zespołu Clive Selwood był powiewem świeżego powietrza. Dostrzegł problemy z zarządzaniem i zrobił wszystko, aby je rozwiązać. Ten cichy i zrównoważony gość nie wziął pod uwagę jednego faktu – po zmianie nazwy nikt nie wiedział kim jest Lewiathan, a to oznaczało trudności ze znalezieniem pracy. Na szczęście zaliczka od Holzmana pozwoliła im skupić się na nagraniu albumu. Pech jednak nie odpuszczał. Z uwagi na to, że utwory, które nagrywali różniły się stylistycznie ludzie z Elektry wpadli na szalony pomysł, by na rynek wypuścić jednocześnie dwa single zespołu pod hasłem „Four Faces of Leviathan” (Cztery oblicza Lewiatana). Była to sztuczka, która rzadko działała, ale desperackie czasy wymagały desperackich środków. Niestety pomysł nie wypalił. Ba! Wywołał jedynie chaos wprawiając w zakłopotanie radiowych didżejów, którzy nie wiedzieli, którą z czterech stron promować. W rezultacie znakomite single mogące namieszać na listach przebojów po obu stronach Atlantyku przepadły. Mimo tej wpadki zespół kontynuował pracę nad płytą. Kiedy gotowy materiał przedstawiono Holzmanowi, ten w ostatniej chwili odrzucił go. Do dziś nie wiadomo czym się kierował. Ponoć chciał by zespół jeszcze nad nim popracował, doszlifował szczegóły, nagrał więcej materiału… Cokolwiek by to jednak nie było ta decyzja spowodowała, że grupa się rozwiązała, a nagrany materiał długi czas przeleżał na półce.

Na oficjalne wydanie albumu trzeba było czekać czterdzieści siedem lat! No dobrze, jeśli liczyć limitowaną edycję winylowego longplaya „Unleashed”, wydanego w 2012 roku w mikroskopijnym nakładzie 750 egzemplarzy i z inną okładką przez brytyjski „Record Collector” będą to czterdzieści cztery lata. Też długo. Ale czekać było warto! Dodam, że płyta „The Legendary Lost Elektra Album” wydana przez Grapefruit Records (oddział wytwórni Cherry Red Records) została zremasterowana. I powiem szczerze – brzmi wspaniale!

Leviathan „The Legendary Lost Elektra Album” (1969/2016)

Z bogatą, szesnastostronicową książeczką, która opowiada historię zespołu i zawiera kilka bezcennych zdjęć z tamtego okresu, to wydawnictwo jest ostatnim, po „Timespan” (1996) i „Children Of Tomorrow” (2011), brakującym elementem muzycznych puzzli Mike Stuart Span/Lewiathan. Co tu dużo mówić – to genialny album pełen psycho rocka łączący świetne teksty z niesamowitą muzykalnością. Album kontrastów, album światła i cienia.

Na czele tej albumowej szarży stoi chwytliwy i dynamiczny  „Remember The Times” (pierwszy singiel dla Elektry),  który ze swoim agresywnym uderzeniem naprawdę powinien znaleźć się na liście Top Ten gdziekolwiek! Gitara prowadząca Briana Bennetta wraz z solidną sekcją rytmiczną i strzelistym wokalem Stuarta Hobdaya uderza prosto w brzuch. Poziomem dorównuje zespołom pokroju The Move z dodatkiem The Kinks ery „Sunday Afternoon”… „Second Production” to kolejny pulsujący psycho rock, który chwyta mnie za każdym razem ilekroć go słyszę. Lewiathan nie bał się też próbować czegoś nowego. Mam tu na myśli antywojenny protest song „The War Machine” osadzony w czasach wojny w Wietnamie, którego tematyka jest wciąż aktualna. Pamiętajmy, że było to rok przed tym jak Black Sabbath nagrał w podobnym duchu „War Pigs” na swoim drugim albumie. Dynamiczna gitara dodaje utworowi dodatkowej dramaturgii. Czuć tu fascynację Cream i The Jimi Hendrix Experience…  „Through The Looking Glass”, pozostałość po czasach Mike Stuart Span ponownie nagrany z myślą o albumie został oparty na  doskonałych, mocno podkręconych gitarowych zagrywkach z mocarną sekcją rytmiczną. Ten kapitalny numer zapętla się w moim odtwarzaczu za każdym razem gdy słucham tej płyty i to koniecznie w górnych rejestrach głośności! Blues rockowy „Blue Day” utrzymany w średnim tempie równie dobrze mógłby zaistnieć w repertuarze Hendrixa. Jak dla mnie to kuzyn jego „Rainy Day, Dream Away”, w którym nie tylko gitarzysta, ale też (a może przede wszystkim) basista sięgają Nirwany..! Eteryczny „Time” jest piękną, prowokującą do myślenia ponadczasową balladą, która doskonale brzmi w każdej epoce. Podobnie jak „Through The Looking…” została nagrana powtórnie i zawiera kilka cudownych gitarowych ozdobników, których w oryginale nie ma. Łamie serce na bank! Wysoki, wirujący gitarowy riff wraz z pełnym pasji wokalem Stuarta Hobdaya nadały ton pożądania w bajecznym „Flames”. Zespołowi udaje się zgrabnie połączyć rock progresywny ze skomplikowanym gitarowym riffem z popem zazębiając się w smutną, zapadającą głęboko w pamięć melodię. Z kolei fantastyczny „World In My Head” przenosi nas w rejony rockowej psychodelii  Zachodniego Wybrzeża. I niech nie zwiedzie nas przebojowa linia melodyczna, bo pod jej warstwą kryje się kawał naprawdę wspaniałego ciężkiego rocka. O tym, że nic nie stracili ze swego popowego sprytu dowodzi idący ścieżką Clapton Is God” ostatni na płycie utwór, „Evil Woman” najbardziej kojarzony ze Spooky Tooth z ich drugiej płyty. Leviathan nadał piosence swój własny styl, który może nie jest tak ciężki jak Tooth, ale utrzymuje klimat epoki. Zarówno bas jak i gitara solowa (zwłaszcza) są świetne – zresztą nie tylko w tym nagraniu.

Wydawca albumu uszczęśliwił nas trzema dodatkowymi utworami zespołu. Pierwsze dwa to singiel „Flames”/„Just Forget Tomorrow” wydany w październiku 1969 roku, a więc już po rozpadzie grupy. Singlowy mix „Flames” oprócz tego, że jest krótszy zawiera partię wysmakowanej gitary akustycznej; premierowy „Just Forget…” w stylu The Who został nagrany z myślą o promocji albumu. Ostatnie nagranie to rzadki remix singla „Remember The Times” bez gitary prowadzącej, który został wydany w epoce tylko w Australii.

Ci z nas, którzy od 1969 roku cierpliwie czekali na wydanie albumu kupią go w mgnieniu oka. Nie mniej „Leviathan: The Legendary Lost Elektra Album” jest wysoce zalecany zarówno kolekcjonerom tego gatunku jak i tym, dla których Leviathan przemknął cicho prawie 50 lat temu… Już nie zagubiony, ale zasłużenie legendarny.

Czy Leviathan miał szansę grać w wielkich ligach z innymi zespołami tamtych czasów? Może tak, może nie… ale na podstawie tej kolekcji z pewnością zasługiwali na znacznie większy rozgłos i większą uwagę niż otrzymali. Po upadku zespołu w 1969 roku basista Roger McCabe całkowicie wycofał się z branży muzycznej. Pozostali koledzy nadal pracowali w branży: Stuart Hobday rozpoczął bardzo udaną karierę jako producent i muzyczny DJ w BBC Radio Two. Brian Bennett pojawił się w ostatnim wcieleniu grupy Jason Crest przemianowanej na High Broom, podczas gdy perkusista Gary Murphy dołączył do lokalnego progresywnego zespołu Hellmet, o którym pisałem wcześniej. Przykre, że przez lata  żyli z dokuczliwym przekonaniem, że historia Lewiathana nie miała satysfakcjonującego zakończenia. Stało się to prawie pół wieku później, gdy „martwy” produkt Elektry w końcu ujrzał światło dzienne.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *