Zagubiony klasyk brytyjskiego prog rocka: SAMURAI (1971).

Prawdopodobnie nie byłoby zespołu SAMURAI gdyby nie formacja Web. Z pośród wielu ówcześnie działających progresywnych grup na Wyspach rozwinęła ona rodzaj złożonego jazz rocka nawiązującego do tego, co robili wówczas VDGG, Gentle Giant, Colosseum i Soft Machine. W okresie swej artystycznej działalności obejmujące lata 1968-1970  wydała trzy płyty, które każdemu kochającemu ten gatunek nie są obce. Szczególnie ostatnia, „I Spider”, uważana jest za najlepszą i to głównie na niej opiera się reputacja Web w kręgach rocka progresywnego. Gdy po rocznej przerwie wrócili w nieco zreformowanym składzie, w marcu 1971 roku nagrali czwartą, zmieniając przy okazji nie tylko wytwórnię płytową (z Polydor na mniej znaną Greenwich), ale też nazwę kompletnie nie mającą nic wspólnego ze słynnymi, japońskimi Samurajami.

Samurai. Jedno z nielicznych zachowanych do dziś zdjęć zespołu (1971)

Wyobraźmy sobie „Pictures Of A City” King Crimson z organami, fletem i mnóstwem wibrafonu w połączeniu z bardziej łagodnymi akcentami a będziemy mieli wyobrażenie jak brzmiał ten zespół. Tym, co nadało mu pewnej oryginalności było użycie wibrafonu. Podczas gdy większość progresywnych grup używała go jako instrumentu wspomagającego, w ich przypadku stał się integralną częścią ich brzmienia. Aby uchwycić charyzmę płyty „Samurai” z pewnością trzeba podejść do niej kilkakrotnie. Ale tak to bywa z inteligentnymi zespołami i ich nie zawsze łatwą muzyką. Spróbujmy się więc z nią zmierzyć. Zanim to jednak zrobię dodam, że album,  ozdobiony imponującą japońską grafiką pasującą do nazwy, został wyprodukowany przez Tony’ego Reevesa (Mayall, Colosseum, Day Of The Phoenix, później Greenslade) z bardzo charakterystycznym, „muskularnym” brzmieniem.

Front okładki płyty „Samurai” (1971)

W zależności od odtwarzanego utworu longplay brzmi jak skrzyżowanie awangardowego rocka (Gentle Giant, King Crimson) z z rockiem psychodelicznym (Amon Düül II, Pink Floyd), zaś w innym miejscu jazz fusion (East Of Eden, Zappa ery „Hot Rats”) spotyka się ze sceną Canterbury (Caravan, Hatfield And The North). Zgrabnie łącząc elementy rocka progresywnego z dętymi muzycy zapewniają unikalne melodie i motywy ozdobione licznym solówkami. Głos Dave’a Lawsona może brzmi trochę osobliwie, ale ja go uwielbiam. Poza tym tutaj śpiewa w znacznie przyjemniejszy sposób niż zrobi to później w Greenslade – wpasował się do muzycznego stylu idealnie.

Otwierający płytę numer „Saving It Up for So Long”, w stosunku do wciąż pamiętnego „I Spider” jest już pewną niespodzianką. Przez swoją melodyjność i energię prowadzony przez gitarę, perkusję i klawisze brzmi bardziej komercyjnie. Nie mniej jego bluesowe akcenty gitarowe równoważone improwizowanymi jazzowymi wtrętami dętych z „wrednym” saksofonistą na czele (Don Fay) w połączeniu z potężną i dynamiczną sekcją rytmiczną pchają go w stronę Caravan. Jest moc, a bojowo nastawieni muzycy dalecy są od brania jeńców. Jeszcze bardziej w stylu R&B jest „Give A Little Love”. Nie dajcie się zwieść tytułowi, bo to wcale nie jest romantyczna, łagodna ballada, a wojownicza fala dudniącego jazz rocka, która jak młot kowalski uderza prosto między oczy. Mniemam, że gitarzysta Tony Edwards, z pedałem wah-wah ewidentnie podkręconym na maksa świetnie się bawi przy tym szturmowym numerze. Dynamicznie grający na klawiszach Dave Lawson również zasługuje na wzmiankę – brzmi, jakby robił wszystko co w jego mocy, aby dostarczyć dźwiękowy podmuch wysokooktanowego rocka. No i raz jeszcze wielki szacunek dla Fay’a –  wykonując rewelacyjne solo saksofonowe ledwie ma czas na nabranie zasłużonego oddechu. W przeciwieństwie do tego „More Rain” z fajnym wykorzystaniem fletu jest tak miękki, ciepły i lśniący jak letnia mżawka i przypomina mi akustyczny Jade Warrior. Nie ukrywam, że to jeden z moich ulubionych kawałków.

Druga strona okładki.

Skrajną przeciwwagą dla „More Rain” jest tętniący życiem „Holy Padlock”, który toczy się po wiejskiej drodze z przelatującymi obok polami uprawnymi, dopóki zmieniające się metrum utworu nie wstrząśnie jazdą. Albo (do wyboru – niepotrzebne skreślić) jak uciekający pociąg pędzący po torach, który w każdej chwili może się wykoleić. W każdym bądź razie muzycy zdecydowanym i pewnym krokiem weszli tu na terytorium dzikiej sceny Canterbury. Ta szybka, wymykająca się spod kontroli kompozycja toczy się z tak imponującą prędkością, że porównać ją można jedynie do szaleńczego ataku japońskiego kamikaze na amerykański lotniskowiec. Na łagodną refleksję możemy liczyć w wyluzowanym „Maudie James” z ruchliwą perkusją i prowadzącym go przyjemnym jazzowym fortepianem i w „Face In The Mirror” zanurzonym w błyszczącej, kontemplacyjnej aurze progresywnego rocka. Nawet jeśli jest wolniejszy niż  „Maudie…” nie jest ospały, ale mocny, z niezwykłą przestrzenią dla gitary Edwardsa zgodnie współpracującego z organami Lawsona. Kolejne dwie piękne perełki na tej płycie. Tyle, że najlepsze zespół zachował na sam koniec. Ponad ośmiominutowy „As I Dried The Tears Away” jest centralnym elementem albumu. Nieustannie zmieniający się nastrój i ekstrawagancki styl przywodzący na myśl Franka Zappę i King Crimson na kwasie tworzy królewską procesję wokół zapierającą dech w piersiach muzyczną krainę. Krainę z łagodnymi partiami wokalnymi, zrelaksowanym motywem wibrafonu i absolutnie pięknym motywem w środku. Ten utwór to arcydzieło samo w sobie i godne zakończenie wspaniałego albumu. I tylko szkoda, że po jego wydaniu ci wyjątkowi muzycy popełnili seppuku rozwiązując zespół.

Dla formalności dodam, że płytę nagrali: Tony Edwards (gitary elektryczne i akustyczne), John Eaton (bas), Dave Lawson (wokal, instrumenty klawiszowe), Lennie Wright (perkusja, wibrafon), Kenny Beveridge (instrumenty perkusyjne), Do współpracy zostali zaproszeni: Don Fay (saksofon tenorowy, altowy i barytonowy, flet prosty), oraz Tony Roberts (saksofon tenorowy, flet poprzeczny, klarnet). Kompaktowa reedycja wytwórni Esoteric z 2020 roku zawiera dodatkowo trzy koncertowe nagrania („Give A Little Love”, „Holy Padlock„More Rain”) pochodzące z festiwalu „The Midnight Sun” jaki odbył się w połowie czerwca 1971 roku w Sztokholmie.

2 komentarze do “Zagubiony klasyk brytyjskiego prog rocka: SAMURAI (1971).”

  1. Zarówno zespół jak i muzyka zarejestrowana na ich jedynym albumie to niezwykłe zjawisko. Zdaniem wielu znawców muzyki z tego nurtu można ich wpisać w nurt Canterbury (Caravan i Khan). Dla uzupełnienia dodam, że bonusy dodane na reedycji wydanej w roku 2020 wykonane zostały na koncercie w roku 1971 podczas „I Spider tour” jeszcze pod „starą” nazwą czyli The Web. Na rynku obecny jest co prawda album (lp) z całego ich koncertu w Sztokholmie, ale jest to wydawnictwo nieoficjalne i praktycznie niedostępne.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *