Bawiąc się od lat w muzycznego archeologa przyzwyczaiłem się do niezwykle rzadkich, lub kompletnie zapomnianych wykonawców i ich unikalnych nagrań, ale… Kiedy dowiedziałem się o istnieniu jedynego wydawnictwa formacji BABA SCHOLAE moją pierwszą reakcją było: „A niech mnie diabli!” No bo jak coś tak znakomitego ukryte było przed całym światem tyle lat, nie mówiąc już o tym, że nie zostało wydane w epoce!? Materiał, nagrany w londyńskim IBC Studios w 1969 roku (stąd tytuł „69”) nigdy nie wyszedł poza acetat. Na dobrą sprawę o taśmie-matce i acetacie wiedziała jedynie garstka ludzi. Oficjalnie ten album nie istniał i wydawało się, że wszystko przepadło na wieki. Cuda jednak się zdarzają…
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że ten sekstet to brytyjska grupa. Czterej muzycy byli Brytyjczykami, materiał na płytę nagrali w Londynie, tam też częściej niż gdziekolwiek indziej koncertowali. Jednak liderem i założycielem zespołu był Francuz, Jean-Yves Labat De Rossi, którego niektórzy mogą kojarzyć ze współpracy z amerykańskim muzykiem Toddem Rundgrenem (LP „Wizzard A True Star” z 1973 roku) i jego progresywną grupą Utopia. W 1967 roku, mając 20 lat wspólnie z przyjaciółmi z paryskiej Akademii Sztuk Pięknych założył Baba Scholae. Jean-Yves grał głównie na flecie, klawiszach i saksofonie. Siedziba grupy mieściła się w Café Bonaparte, ale miejscem prób była wilgotna piwnica na Montagne Sainte-Geneviève. Można więc powiedzieć, że tak naprawdę to tam wszystko się zaczęło, tam narodził się zespół.
Skupili się na pisaniu rozszerzonych piosenek, które spotkały się z zainteresowaniem nie tylko studenckim intelektualistom. W 1968 roku zobaczył ich angielski producent Tommy Weber. Przyjaciel Joe Cockera i Jimi Hendrixa zaproponował muzykom wspólny występ z zespołem Traffic w londyńskim klubie Marquee. Wypad na drugi brzeg Kanału La Manche zaczął się dość niefortunnie. Celnicy z angielskiego Southend nie chcieli ich przepuścić z powodu „niestosownego” (jak to ujęli) wyglądu. Po interwencji Webera szczęśliwie dotarli do Londynu. Gdy wydawało się, że wszystko szło idealnie wydarzyła się coś, co trudno nazwać pechem – raczej tragedią. Dzień przed koncertem dwie ciężarówki przewożące sprzęt i wszystkie instrumenty zostały skradzione z parkingu Piccadilly Circus. Mimo, że stracili wszystko nie mogli przepuścić takiej okazji. Z pomocą ludzi dobrej woli, a w szczególności innych muzyków występ doszedł do skutku. Nie poprawiło im to humorów, gdyż zagrali tuż po Traffic, na punkcie którego publiczność szalała z zachwytu. Wiadomo też, że po takich przejściach nie byli w dobrej formie. I tak oto sen mający być pięknym początkiem kariery stał się koszmarem. Wrócili do Francji załamani, bez wiary i motywacji do dalszej działalności po czym rozstali się w zgodzie i po przyjacielsku.
I byłby to koniec Baba Scholae gdyby nie determinacja Labata, który w 1969 roku przy wsparciu finansowym Oliviera Mosseta z Zanzibar Productions wrócił do Londynu w poszukiwaniu nowych muzyków. Towarzyszył mu Jules Vigh, wierny od początku gitarzysta ze starego składu wierzący w powodzenie projektu. W odrodzonym składzie oprócz lidera i Vigha znaleźli się: były inżynier dźwięku IBC Studios John Arthur Holbrook (gitara, instrumenty klawiszowe), Steve Baylis (perkusja), Alan Jones (bas) i Woody Woodbine (wokal). Odcinając się od świata zewnętrznego wynajęli willę w urokliwej, francuskiej Vallée de Chevreuse, aby skupić się wyłącznie na muzyce. Po miesiącach prób pełni entuzjazmu i gotowi do nagrywania wrócili do Londynu. Niestety, ciągnący się za zespołem pech znów dał o sobie znać – jeden z technicznych ukradł pieniądze przeznaczone na opłacenie studia. Na szczęście Mosset ponownie interweniował dzięki czemu udało się zarejestrować cały materiał tyle, że… zabrakło funduszy na wytłoczenie płyty. To już nie był pech – to było fatum. Muzycy próbowali ratować sytuację koncertami we Francji, ale pod względem finansowym z mizernym skutkiem. Znów się rozwiązali.
Taśmy-matki i trzy acetatowe płyty przez ponad czterdzieści lat uważane za zaginione cały czas były u Johna Holbrooka. Nieświadom ich posiadania „odnalazł” je podczas przeprowadzki do nowego domu. Przy pomocy współczesnej techniki zrobił wierną kopię i przesłał Lambertowi, który wydał ją w swojej prywatnej wytwórni Ad Vitan Records w październiku 2012 roku. To była bomba! Co prawda z opóźnionym zapłonem, ale prawdziwa BOMBA!
Gdyby to był film w czołówce pokazałby się napis „Udział biorą”, a tam: King Crimson, Pink Floyd, Gong, Soft Machine… Proszę wybaczyć moje podekscytowanie, ale według mnie to jeden z najważniejszych albumów roku’69 i autentyczne świadectwo wczesnej prog rockowej epoki, które śmiało można postawić obok ówczesnych płyt wspomnianych gigantów rocka. Baba Scholae nie wahał się pójść swoją ścieżką, by eksplorować nowe obszary. „Jeśli czegoś nie ma, trzeba to wymyślić” – to znane hasło doskonale do nich pasowało. Pionierzy zazwyczaj nie są świadomi tego, że tworzą ponadczasowe dzieła, a ich następcy nie potrafiliby sobie tego wyobrazić. I w tym sensie zespół wkroczył do rodziny artystów, którzy mieli gdzieś „wyryte na kamieniu przykazania”. Terminy takie jak „rock psychodeliczny” czy „progressive” nakładają zbyt wiele ograniczeń, aby zrozumieć to anglo-francuskie arcydzieło. Byli zbyt młodzi, dumni i ambitni, aby naśladować grupy z końca lat 60-tych, które z niepokojącą łatwością tworzyły natychmiastowe klasyki. Od początku byli undergroundową grupą z własną muzyką, a jeśli kimś się inspirowali nie byli ich więźniami. Sukces nie był ich motywacją. Celem było sprawić przyjemność słuchaczowi.
„69” to płyta, która nie nudzi. Przeciwnie, słuchana po stokroć zachwyca świeżością i przestrzennym brzmieniem. Jakość dźwięku, niezwykle czysta i jak na tamte czasy nowoczesna, została wyczarowana przez Johna Holbrooka. Nie zapominajmy, że zanim został znakomitym gitarzystą był świetnym inżynierem dźwięku. Swój wkład w produkcję komentował w humorystyczny dla siebie sposób: „Mieliśmy brytyjskie studio i personel, amerykańskie magnetofony, niemiecką taśmę i francuskie szaleństwo! Nie sposób było to spieprzyć.” Muzyka, którą tu znajdziemy to wyśmienity kolaż rockowej psychodelii, acid folku, jazzu i wczesnego progresywnego rocka zaklęty w szesnastu niesamowitych utworach. Wszystkie, poza ostatnim, są dokładną kopią oryginalnych taśm-matek i nie zostały poddane ani remasteringowi, ani obróbce dźwiękowej. Teksty śpiewane są po angielsku, francusku, a niektóre partie także po łacinie. Godzinami mógłbym rozwodzić się nad każdym z nich, ale zabrałoby to zbyt dużo czas i miejsca, zatem skupię się na kilku losowo wybranych.
Najdłuższy, trwający osiem i pół minuty „1984 – Melancolia Street” z licznymi zmianami tempa i akcentami sceny Canterbury nawet najbardziej konserwatywnych fanów progresywnego rocka wprawi w osłupienie. Odbierany w pozytywny sposób ten niesamowity, przesiąknięty melancholią numer jest kontemplacją na temat przemijania życia i urody. Może się mylę, ale przywodzi mi na myśl późniejsze brytyjskie zespoły jak Cressida i Web (era „I Spider”). Eksperymentalne intro ustępuje miejsca fortepianowi, basowi i perkusji szybko przechodząc w rytm gitar, fletu i wokalu. W połowie nagrania pojawia się potężny dźwięk z wyróżniającą się gitarą elektryczną i perkusją w stylu Michaela Gilesa. Klasyk, którego mogę słuchać godzinami… Zaczynający się fletem i basem „Half Day” to chwytliwa rzecz. Bardzo podoba mi się saksofon znakomicie współpracujący z sekcją rytmiczną. Patrząc na współczesne post-psychodeliczne zespoły folkowe myślę, że pasowałoby do repertuaru walijskiego Gorky’s Zygothic Mynci. Urokliwy „La Chasse Au Serpent A La Flute” to jedyny kawałek z melotronem i smyczkami w tle. Na tle „mówionego” wokalu pojawia się gitara akustyczna i flet. Perełka!
Gitara akustyczna pojawia się także w innych, równie chwytliwych nagraniach takich jak „Julius”, „Go Down Sunset”, czy „Telegram”. Bardzo podoba mi się „She’s An Indian In Minor” (i to nie tylko ze względu na tytuł), w którym flet i gitara basowa wyczarowują cudowny nastrój, zaś „Song My (My Lai)” z agresywną gitarą jest po prostu potężnym rockerem! Z kolei ponadczasowy i przewrotny w swojej strukturze „Kaleidoskop” sprawi, że cała galaktyka artystów z kolektywu Elephant 6 z Olivia Tremor Control na czele zzielenieje z zazdrości… Trwający niewiele ponad cztery minuty „White Bird” wbił mi się w pamięci od pierwszego przesłuchania, podobnie jak równie wspaniały „Keep It „Rythmique”” będący mieszanką hipnotycznego popu i folku. No i nie sposób nie wspomnieć o zaskakująco jazzowym „Song For A New Connection” kierującym się w stronę rockowej awangardy spod znaku Zappy… Szesnasty utwór zamykający płytę nie znalazł się na oryginalnej taśmie-matce. To wydłużona o ponad cztery minuty wersja genialnego „1984 – Melancolia Street” z cudownie ocalałą solówką gitarową zagraną przez Julesa Vigha podczas tej samej sesji nagraniowej. Takim kawałkom kłaniam się w pas, a przed takimi płytami klękam.
Na początku lat 70-tych pacyfista Jean-Yves Labat wyjechał do Stanów Zjednoczonych aby uniknąć powołania do wojska. Jako muzyk sesyjny poznał Todda Rundgrena, z którym współpracował przez kilka lat. Solową karierę kontynuował pod pseudonimem Mr. Frog wydając za Oceanem dwa single i longplay. Po latach powrócił do Francji. Obecnie mieszka w Saint-Avit-de-Tardes i wraz z żoną zarządza wytwórnią muzyczną Ad Vitam Records.
Niesamowita historia. Jak wiele jeszcze jest tak grających, nigdy nie odkrytych zespołów. A ile taśm-matek przepadło na wieki, nigdy nie doczekując się publikacji. Szkoda, bo przy szczęściu (no ci faktycznie go nie mieli) i bardzo dobrej promocji być może dziś czołówka rocka z tamtych lat wyglądałaby jednak zupełnie inaczej. Pozdrawiam, chyląc głowę w głębokim ukłonie i dziękując za odkrywanie tych pasjonujących historii.
S.D.
Komentarz jak zwykle w punkt. Dziękuję.
Genialna płyta. Zastanawiałem się kiedy wreszcie trafi w ręce Archeologa. Na mojej liście płyt, które wymagają szczególnej uwagi Baba Scholae zajmowała poczytne miejsce. Wielkie dzięki.
Mega ciekawe doświadczenie z odsłuchem tego albumu, choć miałam pewne obawy, z uwagi na pewien „stopień francuskości” co nie zawsze mi odpowiada, tu jednak wyszło znów rewelacyjnie. Idealnie wypadło jako muza „do spania” bo tak lubię zasypiać, też dlatego, że w ciągu dnia zdarza mi się na nic nie mieć czasu. Zamierzam jeszcze zrobić odsłuch w pełni świadomy i wyrobić sobie na tej podstawie opinię.