Pionierzy niderlandzkiego psychodelicznego prog rocka część 2. GROUP 1850: „Pardise Now” (1969); „Polyandri” (1975).

Group 1850 był produktem beatowej epoki i pierwszym holenderskim zespołem progresywnym  w każdym tego słowa znaczeniu. Byli stale zmieniającymi i rozwijającymi się muzycznymi ekstremistami, których misją było „zrób lub zgiń” i „wysadzaj w powietrze wszelkie oczekiwania”. Leciały iskry, pomysły płonęły i wirowały przez mgliste noce, umarli chodzili, szkielety tańczyły, bzyczały muchy, góry spadały, słowa sypały ogień, a niebo było wściekle fioletowe. Swoim muzycznym jestestwem wywołali wszelkiego rodzaju piekło. Takie to były czasy! A jakie ciekawe…

Lata 60-te to epoka, w której wszystko było możliwe. Tuż po wydaniu debiutanckiej płyty „Agemo’s Trip To Mother Earth” genialny lider grupy, Peter Sjardin, ku zaskoczeniu wszystkich pozbywa się niemal całego zespołu i przenosi się z Hagi do Amsterdamu, miasta, które nigdy nie śpi i oferuje bardziej niż jakiekolwiek inne rock’n’rollowe życie, w którym na nowo buduje Group 1850. Oprócz gitarzysty z poprzedniego składu, Daniëla van Bergena, w nowym znaleźli się: drugi gitarzysta prowadzący Dave Duba, perkusista Martin van Duynhoven i basista Dolf Geldolf. Ten ruch spowodował, że z kontraktu wycofał się Philips. Nowy skład w grudniu 1969 roku wydał drugą płytę,„Paradise Now” pod żaglami holenderskiej wytwórni Discofoon.

Front okładki płyty „Paradise Now” (1969)

W chwili gdy igła gramofonu delikatnie opada na płytę czuć, że jesteśmy na kosmicznym promie wyruszającym do odległego świata. Duża część tego efektu została osiągnięta dzięki oszałamiającym brzmieniom dwóch gitar prowadzących, które kilka lat później Wishbone Ash doprowadzi do perfekcji. „Paradise Now” to przestrzenny i psychodeliczny album z progresywnymi dźwiękami , w którym oprócz wspomnianych gitar w stylu Gilmoura i Hendrixa wykorzystano symfoniczne instrumenty klawiszowo-organowe ze świetną, surową sekcją rytmiczną w klimacie undergroundu.

Całość  otwiera utwór tytułowy, który rozpoczyna się wirującymi, dysharmonijnymi, mocno pogłosowymi klawiszami. Z tego wiru stopniowo wyłania się samotny dźwięk gitary po czym Sjardin ze swoimi organami uderza w majestatyczną i dramatyczną melodię. Do sekcji rytmicznej gitary dodają acidowe zagrywki, a odbijający się echem wokal, choć złowrogi, delikatnie intonuje tekst: „Kiedy będziemy sami i naprawdę razem, będziemy w Raju. Będziemy teraz skałą, która przetrwa każdą pogodę, a wiatr będzie ciepły od światła, które rozświetlimy.” Gitary prowadzące z okazjonalnymi wybuchami wah-wah wdają się w pojedynek dominując tę część nagrania. Gdy wokalista śpiewa „Ty i ja jesteśmy jednością. Tak! Ty, ja i wszyscy…” czuję mrowienie w plecach. Jak widać koniec lat 60-tych wciąż żył idealizmem, choć był już zabarwiony mrokiem. W zasadzie ten pierwszy utwór mówi wszystko, czego możemy spodziewać się po tej płycie, a cała jej pierwsza strona jest po prostu NIESAMOWITA! Bliźniaczy, psychodeliczny atak gitarowy w „Hunger” rozpala do białości, a gdy wokalista w stylu Syda Barretta oznajmia, że „łaknie miłości” gitary czarują swoimi długimi wspaniałymi solówkami. Z kolei „Friday I’m Free” z marzycielskim wokalem i ostrzejszą gitarą to mój osobisty wybór na najlepszą psychodeliczną piosenkę końca lat 60-tych, zaś zdominowany przez organy kilkuminutowy „Circle” z odbijającymi się echem ambientowymi gitarami potrafą poruszyć każdą skałę.

Peter Sjardin.

Druga strona trzyma poziom i zaczyna się od bardzo etnicznie brzmiącego numeru „Martin En Peter”, w którym Peter Sjardin gra na flecie przy akompaniamencie psychodelicznych rytmów perkusji Martina van Duinhovena. Flet Petera  nie tylko tu, ale i na całym albumie jest niesamowity gwarantując głęboko estetyczne doznania wszędzie tam, gdzie się pojawia…  Intrygująco zatytułowany „?!” to powolny, nieziemski utwór, w którym bardzo wschodnio brzmiące organy Farfisa opierając się na chwytliwej melodii wyrastają z przestrzennego perkusyjnego rytmu. Zauważmy, że gitara gra durowe akordy, zaś melodia toczy się w tonach molowych. Ciekawie uzyskany kontrast stworzył coś w rodzaju bliskowschodniego nastroju, ale zasadniczo jest to utwór psycho-bluesowy. Moim absolutnym hitem na tym albumie jest najdłuższa, trwająca ponad 10-minut finałowa piosenka „Purple Sky”. Mieszanka kosmicznego rocka, bluesa i psychodelii brzmi urzekająco i fascynująco i jest najwspanialszym stoner rockowym utworem z bluesowym wokalem i perkusyjną solówką w stylu Gingera Bakera. Całość, ze względu na gitarę (wstrząsająca w końcowej części) przywołuje na myśl Jimiego Hendrixa. W każdym bądź razie lepszego brzmienia psychodelicznej gitary niż to trudno było wtedy znaleźć.

Ten album, w którym psychodelia i wczesny rock progresywny pod względem stylu i epoki miesza się ze sobą to pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów gatunku. Choć „Paradise Now” sprzedał się znakomicie, album nie doczekał się kontynuacji. Peter Sjardin oddaje się przyjemnością rock’n’rollowego życia. Z charakterystyczną dla siebie maniakalną energią rzuca się w wir wszelkiego rodzaju innych projektów, w tym w rewolucyjne spektakle teatralne. Wraz z nastaniem lat 70-tych występuje sporadycznie i powoli znika w tle. Wszystko wskazywało na to, że rok 1975 miał być rokiem odrodzenia zespołu Aby przypomnieć światu kim w ogóle była Group 1850 we wrześniu wydali album Live” z archiwalnymi nagraniami koncertowymi z 1969 roku. Jak w przypadku każdego ich występu skupiono się bardziej na improwizowanych jamach niż na prostych rekonstrukcjach materiału z przeszłości, co sprawia, że ​​nagrania są nie lada gratką. Potwierdza to najważniejszy w tym zestawie ponad 15-minutowy „Between 18 And 50 Part VII” ukazując zespół w swym szczytowym okresie. Szkoda jedynie, że bootlegowy zapis nie odpowiada powszechnym standardom dźwiękowym. W późniejszych czasach nagrania te byłyby doskonałymi bonusami każdej płytowej reedycji. Można się więc zastanawiać, czy jako samodzielny album wart jest posiadania.

W czasie gdy krążek „Live” pojawił się w sklepach Peter z częścią swojej starej amsterdamskiej formacji i gośćmi takimi jak Barry Hay (flet) i Hans Dulfer (saksofon) kończył nagrywanie trzeciej i jak się później okazało ostatniej studyjnej płyty „Polyandri”. Materiał w większości został nagrany w styczniu 1974 roku, ale z wielu różnych powodów gotowy produkt ukazał się dużo później, w grudniu 1975.

Front okładki „Polyandri” (1975)

To niezwykle żywotna i wciąż dobrze brzmiąca płyta, na której Sjardinowi udaje się otrząsnąć z lat sześćdziesiątych nie zmieniając przy tym stylu. To wciąż psychodeliczny acid rock z progresywnymi wpływami, ale z wyraźnie odciśniętym własnym piętnem. Pod żadnym względem nie jest to drugie „Agemo’s Trip To Mother Earth”, ani tym bardziej kopia genialnego „Paradise Now”. Fantastyczne połączenie różnych, czasem egzotycznych instrumentów i stylów zapewnia różnorodną i fascynującą, głównie instrumentalną podróż z „mruczącym” językiem holenderskim, mnóstwem saksofonów i całą gamą przedziwnych dźwięków. Jeśli wsłuchać się w nią uważnie usłyszymy kosmonautów i wyjące syreny, dźwięki satelitów i psa Łajkę. Poczujemy lokalne ocieplenie i instrumenty terroru.  Absurdystan to drugie imię tego zespołu. Oczywiście żartuję i mówiąc już całkiem serio „Polyandri” różni się od wcześniejszych płyt nie tylko z faktu, że lato miłości dawno minęło, a sześć lat jakie upłynęły zmieniło wiele w muzyce. Bardziej chodzi mi o skład w jakim została nagrana. Przypomnę, debiutowali jako kwartet. Na drugiej płycie było już  ich pięciu. Teraz to zlepek aż trzynastu(!) instrumentalistów. To konsekwencja zawirowań, które początkowo doprowadziły do ​​połączenia Group 1850  z Orange Upstairs (lub jak kto woli Oranje Boven), z którą nagrali jedną płytę, a nieco później doprowadziło do ostatecznego rozwiązania. Co ciekawe, niezależnie od różnic w składzie jakie odnajdujemy w poszczególnych utworach, album jest bardziej wyrafinowany i zróżnicowany zachowując przy tym ciągłość i wewnętrzną spójność. I choćby za to  czapki z głów!

Tył okładki oryginalnej płyty.

Na płycie znalazło się jedenaście dość krótkich utworów, z których najkrótszy „Flower Garden” trwa ledwie pół minuty, zaś najdłuższy, „Avant Les Pericles” nieco ponad sześć. Moimi faworytami w tym zestawie są cztery, co nie znaczy, że pozostałe wypadają przeciętnie, lub kiepsko. O, nie! „Between Eighteen And Fifty” to pierwszy z tej czwórki, w którym dźwięk w miarę budowania perkusji odbija się mrocznym echem rozświetlanym przez kapitalną, tnącą jak brzytwa gitarę. Szkoda, że rozgrzane do białości struny tak szybko zostały wyciszone. W „Silver Earing” przestrzenne dźwięki syntezatora ustępują miejsca ciężkim bębnom i nie tylko. Pomysłowy wybitny flet i bas tworzą potężną muzykę, a wyczarowany klimat kojarzy mi się z brytyjskim post-psychodelicznym zespołem Ozric Tentacles doprowadzając go do perfekcji na swoich płytach wydawanych w późnych latach 80-tych i dalszych. Świetny numer – mogę słuchać go bez końca! W odlotowym „Patience” dominuje fortepian i gitara chociaż to ta druga w samej końcówce stanie w świetle punktowego reflektora. Doskonała, choć krótka (2:48), rzecz. To samo mogę powiedzieć o dwa razy dłuższym nagraniu „Cage”. Piszczące i pulsujące dźwięki z odgłosem przelewającej się wody cichną, gdy wchodzi niesamowita perkusja. W miarę upływu czasu organy stają się coraz bardziej słyszalne. Dużo w tej prog rockowej kompozycji przestrzeni. Miły ukłon w stronę wczesnych Pink Floyd. Dużo gęściej jest za to w „Pumping Up The Rubber Trees” prowadzonym przez gitarę z pełnym pasji, rzadko pojawiającym się wokalem, Wyróżniłem tutaj cztery nagrania tylko dlatego, że zauroczyły mnie od pierwszego przesłuchania. A przecież równie wspaniały jest też „U.S.S.R. Gossip” z fenomenalnym Hansem Dulferem (ojcem Candy Dulfer) grającym na saksofonie i indonezyjskim perkusistą Nippy Noya na kongach, jazz rockowy  „Avant Les Pericles”, czy utrzymany w duchu King Crimson nieco awangardowy „Thousand Years Before”. Podsumowując jednym zdaniem, znakomita płyta i tak rzadka, że jest cennym przedmiotem w każdej kolekcji.

Graficzna oprawa „Polyandri” po raz kolejny była dość oryginalna: album zamknięty był w plastikowym pudełku z rączką. Tyle, że za tę rączkę chwyciło niewielu nabywców. Wokół nadpobudliwego niegdyś geniusza robi się bardzo cicho. W 1982 roku Peter powrócił z nowym projektem Sjardin’s Terrible Surprise , którego płyta wydana w nakładzie tysiąca egzemplarzy totalnie rozczarowała nawet jego najzagorzalszych fanów. To spowodowało, że Sjardin zaszył się w swoim amsterdamskim apartamencie i na długie lata zniknął z życia publicznego. Przez chwilę wydawało się, że przełamanie wybranej przez siebie izolacji doprowadzi do czegoś więcej. W 2014 roku niespodziewanie pojawił się na targach płytowych w Utrechcie, nawiązał kontakt z byłymi członkami zespołu i menadżerem Hugo Gordijnem. Wyglądało na to, że może dojść do ponownej reaktywacji grupy na jeden, lub kilka występów, a może i nowy album ponieważ Sjardin przez te wszystkie lata dużo komponował. Wszelka nadzieja znikła 16 maja 2015 roku. Niewydolność serca spowodował zawał i zgon artysty.

Wiadomość o śmierci 68-letniego muzyka została zignorowana niemal przez wszystkie główne media – radio, telewizja i gazety przemilczały ten smutny fakt. Niewytłumaczalne i niezrozumiałe stanowisko. Tak jakby twórca jednego z najwspanialszych holenderskich zespołów rockowych nigdy nie istniał. Peter Sjardin był artystą, który całkowicie poszedł własną drogą i zapłacił za to ogromną cenę. Gdy jego talent rozbłysnął, dostarczał muzykę nieporównywalną z tym, co powstawało w tamtym czasie. Jego dziedzictwo należy pielęgnować tu i teraz i w nadchodzących dziesięcioleciach. No to cóż – spotkajmy się w 2050 roku, by Go wciąż wspominać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *