CRAVINKEL „Garden Of Loneliness” (1972)

Na pozór to, co wydaje się zwyczajne okazuje się interesujące i bardzo przyjemne. Myślę, że tak mogło być z albumem „Garden Of Loneliness” mało znanego niemieckiego zespołu CRAVINKEL, który w epoce mógł zostać przeoczony, lub po prostu zignorowany. Wyobrażam sobie tych ludzi, którzy zakładali płytę na talerz i po minucie, lub dwóch zdejmowali ją myśląc, że to nic specjalnego. Tak działo się często wtedy i tak dzieje się dziś. Znam wielu, którzy „prześlizgują” się po całym albumie w kilkadziesiąt sekund, po czym autorytatywnie serwują wyrok: „wart słuchania”, albo „trzymać się z daleka”. Tymczasem wszystkie perełki, diamenciki tudzież inne skarby zazwyczaj tkwią ukryte gdzieś między rowkami. Trzeba mieć dużo cierpliwości, by je „wydłubać”, oswoić i docenić ich piękno.

Front rozkładanej okładki LP. „Cravinkel” (Philips, 1970)

Już ich pierwsza płyta, „Cravinkel”, wydana przez Philipsa w  1970 roku była niedoceniana i niesłusznie zaszufladkowana do country rocka. Album został nagrany w Londynie w studiach IBC, który wyprodukował Rainer Goltermann („nadworny” producent wytwórni) i miał rozkładaną plakatową okładkę. Miałem to szczęście, że  mój serdeczny przyjaciel, którego ojciec był marynarzem i przywoził z Zachodu płyty był w jej posiadaniu, więc mogłem się z nią dość wcześnie zapoznać. Choć kolega twierdził, że jest znakomita szczerze przyznam – nie spieszyło mi się do niej. I bynajmniej nie z powodu kiepskich recenzji, do których wtedy i tak nie mieliśmy dostępu. Mój opór wynikał bardziej z powodu okładki przedstawiającej zespół leniuchujący na stogu siana. Cieszę się, że w końcu jednak to zrobiłem. Co prawda nie jest to tak wybitna i tak zaawansowana pozycja jak następna, ale o wiele lepsza niż się spodziewałem. Wbrew temu co pisali ówcześni recenzenci, ani temu co sugeruje okładka, poza jednym nagraniem nie jest to country. Większa część albumu to krótkie, melodyjne hard rockowe i folkowo-bluesowe kawałki z wyluzowanymi nutami teutońskiej psychodelii z początku lat 70-tych z wyraźnymi wpływami Cream, a także fińskiego Charlies, szwedzkiego November, australijskiego Kahvas Jute z odrobiną Steamhammera ery „Mountains”.

Zespół, założony w 1969 roku w Wilhelmshaven przez gitarzystę i wokalistę Kralle Krawinkela, basistę Rolfa Kaisera, perkusistę George’a Millera i drugiego gitarzystę Klausa George’a Meiera na początku grał muzykę folkową. Aby być bliżej dużych wytwórni płytowych rok później przeniósł się do Hamburga. Było warto, bo szybko otrzymał niezwykle dobrze płatny kontrakt z firmą Philips. Tuż po tym muzycy kupili dom na wsi, w Volkmarst, gdzie w spokoju stworzyli materiał na debiutancki album, a po jego wydaniu ruszyli w trasę koncertową z Frumpy i Spooky Tooth. We wrześniu następnego roku ukazała się druga ich płyta, „Garden Of The Loneliness”, nagrana z tym samym producentem i w tych samych studiach, ale z nowym perkusistą, George Hauptem.

Front okładki płyty „Garden Of Loneliness” (1971)

Psychodeliczna okładka z podobiznami długowłosych członków zespołu wyglądających na twardych i wkurzonych gości jest absolutnym przeciwieństwem zabawnych i wyluzowanych kolesi z debiutu. Sama płyta to zaledwie trzy długie utwory, na które rzucę teraz okiem…

„Sitting In The Forest” zaczyna się łagodnym, melodyjnym wstępem, po czym całkowicie cichnie i powraca do dość mainstreamowego, skocznego wiejskiego rocka z lekkim klimatem Zachodniego Wybrzeża i smaczną, płynną funkową grą instrumentalną. Nie trwa to długo bowiem nastrój głównego nurtu utworu mija i płyniemy dalej w funkowym, podwójnym rytmie gitarowym. Podczas gdy bas wykonuje nad sobą salta chłopcy wspólnie zaczynają podsycać ogień, który wkrótce zapłonie pełną mocą. Jeszcze im się nie spieszy. Nic na siłę… W połowie tego dziesięciominutowego utworu popadają w samozadowolenie i wydaje się, że już z tego nie wyjdą. Na szczęście ktoś (nie ważne kto) dosypał im czegoś do herbaty i dał kopa w cztery litery bowiem całość kończą w znacznie fajniejszym rytmie niż rozpoczęli. Energiczne i pełne hardrockowej pewności siebie gitarowe riffy porywają do finału w stylu połączonych sił The Allman Brothers Band z Hampton Grease Band. Z kolei tytułowy „Garden Of Loneliness” zaczyna się płynnie i funkowo przypominając mi Pete’a Browna i Piblokto i to na tyle dziwacznie, że można się zastanawiać skąd i dlaczego, po czym ześlizguje się w odległe, kompletnie inne poziomy energii. Sporo tu gitar z wah wah i agresywnego wokalu. Ale są też i uspokajające sekwencje z ładnymi pływającymi liniami gitarowymi. Balansując pomiędzy skrajnościami przypomina to igłę rysującą każdą zmianę rytmu i tempa na wykresie w aparacie EKG.  Podsumowując tę pierwszą winylową stronę można powiedzieć, że jest to „zwyczajna” połowa płyty.

„Stoned” to dwudziestominutowe tour de force, które zajęło całą stronę „B” albumu. Z powolnym klimatem narastającym jak bańka lawy prawie gotowa by za moment pęknąć od początku ustala reguły gry. Skwierczy to to od powściągliwego psychodelicznego sosu, który stopniowo ulatnia się tęczowymi strumieniami acidowej gitary. W miarę jak kawałek narasta przesuwając się z jednego miejsca i tempa w drugie napięcie nieustannie rośnie. Jest to umiejscowione gdzieś pomiędzy My Solid Ground, a Hairy Chapter, ale szerzej i nieprzewidywalnie (wiecie o co mi chodzi). Po tej apokaliptycznej gitarowej orgii, mniej więcej w połowie utworu, następuje łagodna przerwa z przyjemnym, folkowym przerywnikiem na gitarze akustycznej, po czym całość ponownie nabiera tempa idąc w zupełnie nowym kierunku. Patrząc z perspektywy czasu wygląda to tak jakby połączyć „End Of The Game” Petera Greena z ciężkim, psychodelicznym prog rockowym klimatem albumu „I Turned To See Whose Voice It Was” Gomorrah. Kosmiczne, wielokanałowe solo na bębnach, po których na moment pojawia się mocny wokal i lawina spadających chrzęszczących dźwięków gitar kończą ten niezwykły kawałek i całą płytę.

Na początku 1972 roku dom w Volkmarst, w którym muzycy mieszkali doszczętnie spłonął. Ogień zniszczył cały ich dobytek. To spowodowało rozpad zespołu. Na początku lat 80-tych Kralle Krawinkel zyskał światową sławę dzięki piosence „Da Da Da”, którą wylansował z zespołem Trio. Pozostali muzycy w latach 70 i 80-tych grali w różnych formacjach, ale żadna nie odniosła sukcesu.

Mimo, że historycznie zespół może kojarzyć się z tak zwanym ruchem krautrockowym, daleko mu do niemieckich dziwadeł i miscytyzmu z lat 70-tych. Zdaję sobie sprawę, że „Garden Of Loneliness” może nie spodoba się szerokiemu gronu odbiorców. Wielu być może polubi tylko jego drugą połowę. Wierzę jednak, że znajdzie się kilku, którym (tak jak mnie) całość przypadnie do gustu. Nie sztuka ekscytować się arcydziełami. Sztuką jest doceniać małe rzeczy i nimi się cieszyć.

Jeden komentarz do “CRAVINKEL „Garden Of Loneliness” (1972)”

  1. Pojawienie się na Twoim blogu dość zapomnianych już albumów niemieckiej formacji Cravinkel mocno mnie zdziwiło. Oba albumu, szczególnie ten pierwszy, nie należą do tych szczególnie wybitnych dzieł muzycznych. Niestety muszę się zgodzić z większością raczej słabych recenzji jakie się pojawiły w odniesieniu do tych płyt. Trudna do zaszufladkowania muzyka. Słuchałem obie płyty wielokrotnie i muszę niestety przyznać, że nie porwała mnie. Mnie po prostu się nie spodobała. Wierzę, że jednak ma swoich wiernych fanów. Faktem jest, że ich drugi album wyraźnie zyskuje w porównaniu do debiutu. Jest bardziej dopracowany i spójny. Na oficjalne wznowienie musiał czekać dopiero do roku 2014. Szkoda, że nie było kontynuacji, ale to dość okrutna historia napisała ten scenariusz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *