Czy leci z nami pilot?! JEFFERSON AIRPLAINE „Bless Its Pointed Head” (1969)

Czasy zapełnionych stadionów, gdzie wrzeszczące dzieci wypluwały płuca u stóp The Beatles i ich dwuminutowych cudów minęły bezpowrotnie po przełomowej trasie koncertowej Boba Dylana z The Band w 1966 rok. Ku zgorszeniu i niezadowoleniu wielu swoje folkowo-akustyczne utwory z epoki „Highway 61 To Revisited” legendarny bard zaczął grać w wersji elektrycznej. Dla jego fanów był to szok, ale działanie Dylana zapoczątkowało erę rocka, a długie granie i rozdzierająca uszy głośność wzmacniaczy stały się normą. Wkrótce wszystkie najważniejsze zespoły końca dekady wskoczyły na tę drogę, co doprowadziło do definiującej ery pojedynczych i podwójnych albumów na żywo z takimi klasykami jak „At Fillmore East” The Allman Brothers Band, „Live/Dead” Grateful Dead, „Absolutely Live” The Doors, czy „Band Of Gypsys” Hendrixa. W tym zacnym towarzystwie wkład Jefferson Airplane i jego wielki „Bless It Pointed Little Head” wydaje się dziwnie niezauważony, a był jednym z najlepszych w tamtym okresie. Airplane byli i pozostają legendą hippisowskiej kontrkultury, która narodziła się w San Francisco w połowie lat sześćdziesiątych. Polityczne, głównie antywojenne teksty często nawiązywane także do przeżyć związanych z zażywaniem narkotyków i środków psychotropowych głęboko poruszały serca i umysły kalifornijskiej młodzieży. Charyzma i uroda wokalistki Grace Slick uczyniły z nich najbardziej przyjaznym medialnie zespołem z Zachodniego Wybrzeża. Jego hity z 1967 roku „Somebody To Love” i „White Rabbit” stały się podstawą i podpisem ówczesnego pokolenia amerykańskich kontestatorów. W szczytowym okresie popularności byli czymś więcej niż hipisami z plakatów wieszanymi w pokojach nastolatków. Ze swym surowym, poszarpanym brzmieniem, któremu nawet Grateful Dead i Quicksilver Messenger Silver nie mogli dorównać byli najmocniej brzmiącym zespołem acidowym we Frisco, a przewagę nad The Doors i Iron Butterfly udowadniali swoimi ponadczasowymi singlowymi hymnami. I „Bless His Pointed Little Head” wydany przez RCA w lutym 1969 roku uchwycił tę przewagę i tę energię.

Autorem reporterskiego, niezbyt ostrego zdjęcia na okładce był Jim Smircich, projektant okładek między innymi dla  Quicksilver Messenger Service. Grace, widząc je po raz pierwszy, z miejsca rozpoznała Casady’ego, który stracił przytomność podczas imprezy w ich wspólnej rezydencji. Parafrazując wiersz awangardowego poety z San Francisco, Philipa Whalena wykrzyknęła: „Why, bless its pointed little head!” (Cóż, pobłogosław jego szpiczastą główkę!), co wywołało salwę śmiechu i jednocześnie stało się tytułem albumu.

Front okładki.

To prawdziwe, nieskrępowane arcydzieło na żywo ukazuje nie tylko talent zespołu do podniosłych melodii, ale także zdolność do improwizowania. Każdy jest tu bohaterem. Każdy wznosi się na szczyty swoich możliwości. Ot, choćby Grace Slick, która jest w fantastycznej formie czego przykładem hitowe „Somebody To Love” gdzie prezentując się niczym szalona piosenkarka gospel z Południa wywraca go na lewą stronę. Z kolei bardzo niedoceniany drugi wokalista, Marty Balin, pokazuje swoją wielkość w ostrej, niemal punkowej wersji „Plastic Fantastic Lover” będącym kolejnym tour de force zainspirowany amerykańskim uzależnieniem od telewizji . Podobne błyskotliwe i mocne momenty muzycy dostarczają w takich hitach jak „The Other Side Of This Life”, „It’s No Secret” i 3/5’s Of A Mile In 10 Seconds”. Ale jak to często bywa najlepsze momenty są wtedy kiedy zespół zrzuca kajdany i podnosi głowę do improwizacji. Zacznijmy jednak od początku przenosząc się w czasie do słynnej nowojorskiej sali Fillmore East And West, na którą powoli wchodzą główni aktorzy tego przedstawienia.

Jefferson Airplane

Na wielkim ekranie wiszącym nad sceną pojawia się krótki klip z klasycznego filmu „King Kong” z 1933 roku z przerośniętym gorylem spadającym z Empire State Building i dramatycznym zawołaniem „O, nie, to nie były samoloty! To piękno zabiło bestię.” Huk powalonej przez zabójczo wściekłe samoloty uciekającej z miejskiej dżungli małpy odbił się echem przez całą salą. Nieświadoma niczego publiczność nie zdawała sobie jeszcze sprawy, że to było preludium czekających ją dużo większych wrażeń.

Po tym krótkim wstępie zespół serwuje dwa utwory ze swojego najbardziej popularnego albumu „Surrealistic Pilow”. W porównaniu z kontrolowanymi aranżacjami studyjnymi  wersje na żywo są tu petardami.  „3/5’s Of A Mile” wybucha w odpowiednio szalonym tempie, sekcja rytmiczna i gitary tańczą szaleńczo kręcąc się na pełnych obrotach niemal przez całe pięć minut. Solówki Jormy Kaukonena wznoszą się chaotycznie nad basową kotwicą Jacka Casady’ego, podczas gdy Spencer Dryden i Paul Kantner utrzymują ostry rytm powiązany niewidzialnymi nićmi. Tymczasem Marty Balin, autor piosenki, warczy i warczy w tekście, w którym opowiada o konieczności pozbycia się ludzi, którzy robiąc nieprzyzwoite rzeczy wprawiają go w osłupienie. Grace Slick nie tworzy z nim duetu. Zwija się i rzuca wokół niego tworząc swój alternatywny wszechświat. „Somebody To Love” nabiera nowego życia, Na albumie i singlu był to uroczysty i porywający hymn Lata Miłości, który pokochały niemal wszystkie stacje radiowe. Tutaj mamy do czynienia z funkowym brzmieniem, a Grace i zespół bawią się rytmem, co pozwala wokalistce krążyć wokół tekstu i wrzucać wersety do przodu i do tyłu, a jeśli tego chce za, lub przed rytmem. Jeśli singiel był mocnym, napędowym rockerem, wersja na żywo dodała mu przestrzeni i pikanterii.

Tył okładki.

Mówiąc o zrzucaniu kajdan miałem na myśli między innymi „Fat Angel”. To cover Donovana. Urodzony w Szkocji piosenkarz i autor tekstów, podobnie jak Airplane szybko przeniósł się ze świata folk rocka w krąg hipisów.  „Fat Angel” pojawił się na jego albumie „Sunshine Superman” w 1966 roku i być może ku zaskoczeniu i radości samej grupy, zamieścił w swoim tekście hołd: „Leć. Samolot Jeffersona dowiezie cię tam na czas.” Odwdzięczając się za ten komplement grupa dodała tę piosenkę do swojego repertuaru, zamieniając ją w siedmiominutową epopeję psycho-dronową, pełną dźwięcznych solówek gitarowych i zaćmionego wokalu Paula Kantnera. Gdy stery Samolotu przechodzą w ręce Jormy Kaukonena (moim zdaniem naprawdę niedocenianego gitarzysty) i wspaniałego basisty Jacka Casady’ego numer płynnie przechodzi w „Rock Me Baby”. W istocie obaj prezentują w nim to, co stanie się w ich późniejszym projekcie pod nazwą Hot Tuna. Kaukonen jest tu oczywiście gwiazdą, wykonując płynne solówki gitarowe, które przypominają Muddy Watersa i Johna Cippolinę z czasów „Happy Trails”. Śpiewany przez niego „Rock Me Baby” zmienił Airplane w hardcorowy zespół bluesowy na siedem błogich minut.

Jorma Kaukonen i Jack Casady

„The Other Side Of This Life” został napisany przez blues folkowego piosenkarza Freda Neila, przyjaciela Kantnera. Co prawda Kantner trzyma się podstawowego tekstu i melodii, ale grupa podkręciła tempo i głośność tworząc znacznie dzikszą wersję. Słychać, że nie tylko marzyła o wizycie na drugą stronę, ale odwiedziła ją i została tam na chwilę. „It’s No Secret” i Plastic Fantastic Lover” to kolejne utwory z ich pierwszych dwóch studyjnych płyt. W porównaniu z oryginałami  melodie ulegają transformacji tworząc podwójną dynamitową dawkę pełnej zespołowej furii. Warto też wspomnieć, że „It’s No Secret” był pierwszą kompozycją Balina dla Airplane i czymś w rodzaju jego znaku firmowego. W tym miejscu kończył się jego okres  artystycznego dojrzewania przechodząc od folkowej piosenki miłosnej do totalnego rocka, a klasyczny kontrapunktowy duet wokalny Balin-Slick ponownie zatoczył koło. Z kolei w „Plastic Fantastic Lover” muzycy będąc w jakimś amoku grają jak opętani, a gniew Balina ostatecznie rozpływa się w szczelnym, zwięzłym i tak dynamicznym jamie jakiego zespół nigdy wcześniej nie grał. Scena Fillmore East zadrżała w posadach dając publiczności całe tony wysokooktanowej muzyki rodząc jednocześnie pytanie, czy w tym Samolocie aby na pewno leci pilot?!

Od lewej: Jack Casady, Marty Balin, Grace Slick.

Ostatnie jedenaście minut oryginalnego albumu to porywający jam zatytułowany „Bear Melt”. Znaczenie tytułu interpretowane jest w zależności od tego, kto o nim mówi. Jedni uważają, że został zainspirowany plastikowym pojemnikiem na miód zostawionym na gorącej kuchence. Inni, że to uhonorowanie dźwiękowca zespołu, Augusta Stanleya III zwanego „Bear”, który potrafił roztapiać najbardziej tępe umysły. Nie nam rozstrzygać kto ma rację. Faktem jest, że „Bear Melt” czerpie nastrój i strukturę z jazzowych utworów Gila Evansa. Pierwsza połowa to domena Grace Slick, która pokazuje kto tu rządzi. Jako wszechstronna i plastyczna wokalistka okazuje się być też doświadczoną jazzową weteranką zmieniając głos z pełną swobodą i luzem. Podczas powolnego, ciężkiego bluesowego riffu zaczyna rapować, a gdy opowiada dziwaczne teksty jej głos wznosi się ku niebu na tle gitarowej burzy Kaukonena. W dalszej części zespół przejmuje kontrolę wypuszczając wściekły, roztapiający umysły jam będący swego rodzaju prekursorem proto-metalu lat 90-tych. Scena Fillmore East And West zadrżała w posadach dając publiczności całe tony wysokooktanowej muzyki rodząc jednocześnie pytanie, czy w tym Samolocie aby na pewno leci pilot?! Na zakończenie jak zawsze sprytna Grace zwróciła się żartem do majaczących fanów: „Teraz możecie ruszyć tyłki”, po czym spokojnie zeszła ze sceny, a za nią zespół. Kiedy płyta dobiegła końca nasunęła mi się myśl, że takim samolotem chętnie bym się przeleciał mimo, że branża lotnicza w tamtych czasach nie była najlepsza…

Jefferson Airplane w Fillmore East (maj 1968)

„Bless It Pointed Little Head” to kwintesencja Jefferson Airplane, ukoronowanie ich kreatywności. To co publiczność usłyszała w Fillmore jest na tym krążku. Nie jest to oczywiście pełny koncert. Ze względu na format płyty winylowej i jej ograniczony czas sporo nagrań zarejestrowanych w dniach 24-26 października 1968 roku zostawili w montażowni. Można mieć tylko nadzieję, że ten materiał nie został zniszczony i pewnego dnia całość zostanie udostępniona. Wydana w epoce oryginalna płyta składała się z dziesięciu utworów, chociaż jeśli usunie się fragment z King Kongiem, który dość dziwnie nazwano „Clergy” i trwający ponad minutę ragtime „Turn Out The Lights” tak naprawdę było ich osiem. Co prawda na kompaktowej reedycji z 2004 roku znalazły się trzy dodatkowe, niepublikowane do tej pory nagrania, ale one tylko zaostrzyły apetyt. W przeciwieństwie do wielu koncertowych albumów ten, bez studyjnych dogrywek i kosmetycznych poprawek jest autentycznym zapisem występu zespołu. Dźwiękowcy z RCA wykonali kawał doskonałej roboty, bo dźwięk na płycie jest niesamowity!

5 komentarzy do “Czy leci z nami pilot?! JEFFERSON AIRPLAINE „Bless Its Pointed Head” (1969)”

  1. Całkiem niedawno, bo 8 maja zmarł jeden z następnych perkusistów zespołu – John Barbata. Wziął udział w nagraniu innego żywca – Thirty Seconds Over Winterland. Później trafił do Jefferson Starship – ale to juz inna (no i mniej ciekawa) bajka.

    1. Straszne jak w ostatnim czasie wykrusza się „pokolenie Woodstock”. I choć życia nikt im nie zwróci pozostawiają po sobie całą masę znakomitej muzyki, po którą tak chętnie wciąż sięgamy.

      1. No i właśnie Zbyszku….. kolejny z „pokolenia Woodstock” odszedł 24 maja. Doug Ingle z Iron Butterfly – ostatni do teraz żyjący muzyk, który zagrał na słynnym „In-A-Gadda-Da-Vida”. Oczywiście na skutek dziwnych zdarzeń panowie na Woodstock nie zagrali i była to raczej duża strata dla widzów. W przeciwieństwie do Dylana miałem w tamtych latach dwa winyle zespołu, w tym właśnie „In-A-Gadda-Da-Vida”, ale w dość mocno zniszczonej, podartej okładce. Ale to i tak dobrze, bo takie „Band of Gypsys” to miałem zupelnie bez okładki. Takie to były czasy.

  2. Co ciekawe to właśnie ta płytka jest moją ulubioną w dyskografii Jeffersonów. I nawet ostatnio ją odswieżałam po długim czasie. Jest to naprawdę petarda ! Brzmią 10 razy lepiej niż na albumach studyjnych – co nie jest wcale dziwne jak na zespoły z tamtych lat.

  3. Dla miłośników talentu wokalnego Grace polecam wysłuchanie zawartości albumu „Grace Slick & Great Society – Collector’s Item From the San Francisco Scene” zawierający zapis ich występów w klubie Matrix w San Francisco w roku 1966. Znajduje się tam szereg utworów znanych z późniejszych występów Grace już pod szyldem Jefferson Airplane, również na omawianym tu albumie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *