Magia wyłania się z popiołów tragedii. Historia płyty „Super Session” (1968)

„Zazwyczaj najlepsze rzeczy dzieją się po godzinach, przez przypadek, kiedy kota nie ma, kiedy księżyc kryje się za chmurą, a wokoło ni żywego ducha…” – to malutki fragment notatki umieszczonej na kopercie wewnętrznej okładki „Super Session”… słowa, które mnie przyciągnęły i wzbudziły uwagę… ale to tylko słowa. To, co znalazłem na płycie wydanej latem 1968 roku było zdumiewające – więcej, niż mogłem sobie wymarzyć! Na mojej prywatnej liście albumów wszech czasów płyta ta niezmiennie plasuje się w ścisłej czołówce.

W swojej prostocie i koncepcji pomysł był genialny. Al Kooper, klawiszowy as sesyjny Boba Dylana, świeżo wyrzucony z grupy Blood Sweat And Tears, która bez jego przewodnictwa wkrótce i tak upadnie, wynajął w Los Angeles na dwa sierpniowe dni studio, by wspólnie z Mikiem Bloomfieldem, który z kolei opuścił swój własny, ambitny Electric Flag, nagrać płytę. Tyle, że zamiast albumu ze zwięzłymi popowymi piosenkami para chciała wykorzystać studio jako platformę do nieformalnego jamowania, które w tamtym okresie zaczynało dominować na scenach, ale nikt nie miał odwagi zrobić tego w studio. Przypomnę, że w tym czasie ani Hendrix ani Clapton, a więc dwaj najbardziej uznani gitarzyści na świecie, w studiu raczej nie przekraczali pięciu minut uwalniając swoje swobodne gitarowe eksploracje jedynie „na żywo”.

Al Kooper

Para poznała się kilka lat wcześniej (nieświadomie zapewniając sobie muzyczną nieśmiertelność) wspierając Boba Dylana na jego genialnym albumie „Highway 61 Revisited”. Kooper, z podłączoną do prądu gitarą czekał wówczas na rozpoczęcie sesji, podczas której miano nagrywać późniejszy hit „Like A Rolling Stone”, gdy pojawił się Bloomfield. W swojej książce „Backstage Passes And Backstabbing Bastards” Al tak wspomina to pierwsze spotkanie: ” Rozgrzewając się zaczął grać na swej gitarze tak niesamowite rzeczy, że rozbolała mnie głowa! Zawstydzony odłączyłem wtyczkę, spakowałem się, wszedłem do sterowni i usiadłem tam, udając reportera z magazynu Sing Out!” Jak wiemy Kooper wykorzystał swoją szansę grając w tym utworze na Hammondzie. Zresztą po raz pierwszy w życiu… Obaj wystąpili także w zespole Dylana na Newport Folk Festival w 1965 roku. To tam Bloomfield i Dylan podkręcając elektryczny jad w „Maggie’s Farm” na zawsze zmienili muzykę folkową, o której znawcy tematu myśleli, że wiedzą o niej wszystko.

Obie sesje wspierali członkowie Electric Flag: Barry Goldberg na klawiszach i Harvey Brooks na basie. Na perkusji grał Eddie Hoh, utalentowany choć nieco zapomniany muzyk, którego (o ironio) słyszały miliony na całym świecie. No dobra, jego perkusję. Po raz pierwszy pojawił się na płycie Donovana na znakomitej płycie „Sunshine Superman” z 1966 roku. Bębnił w „Daydream Believer” zespołu Monkees i wspierał The Mamas And The Papas podczas występu „California Dreaming” w 1967 roku na festiwalu w Monterey Pop. A skoro już mowa o tym przełomowym festiwalu, wszyscy muzycy występujący na albumie „Super Session” zagrali w Monterey – oprócz wspomnianego Hoha, Kooper prowadził jam session, Stills występował z Buffalo Springfield, a Bloomfield, Brooks i Goldberg z Electric Flag.

Pierwszego dnia nagrali znakomitą porcję muzyki, która powstaje tylko wtedy, gdy muzycy/przyjaciele bez presji tworzenia hitów grają swoje. Przynajmniej tak miało się stać, ale takie plany rzadko kończą się pomyślnie. Tego dnia Bloomfield zagrał tak dobrze jak nigdy i wydawało się, że problemy narkotykowe i psychiczne z jakimi borykał się od jakiegoś czasu nie są w stanie go pokonać. Moje ulubione zdjęcie Bloomfielda zrobione podczas nagrania „Super Session” przez Jima Marshalla, na którym siedzący Harvey Brooks czule spogląda na Mike’a jest niezwykle wymowne i w zasadzie mówi wszystko.

Mike leży na podłodze w labiryncie drutów obok zgaszonego, lub po prostu upuszczonego papierosa w kałuży rozlanej kawy i patrzy w dal. Pozornie wyluzowana i podatna pozycja wiele mówi o tym człowieku, o jego ekstremalnej, chronicznej walce z bezsennością i rodzącym się uzależnieniu od narkotyków. Świadczy też także o kreatywności i głębokiej miłości do muzyki, zwłaszcza bluesa. Na czym skupiają się jego oczy? Jaka wizja gitarowej utopi unosi się w jego umyśle? Byłoby fascynujące usłyszeć, co grało mu w tym momencie w duszy i co te frazy dla niego znaczyły. Ten człowiek wyraźnie cierpiał, ale na razie wytrwał, kierując swój ból w muzykę, przekształcając go w coś wibrującego i odkupieńczego – w esencję bluesa. Kilka godzin po zrobieniu tego zdjęcia Bloomfield zemdlał prawdopodobnie z braku snu, a potem wymknął się cicho ze studia zostawiając na stoliku kartkę: „Al, przepraszam. Idę się wyspać…” Koło historii toczyło się dalej. Kooper błyskawicznie zwerbował na jego miejsce Stephena Stillsa. Niedyspozycja Mike’a spowodowała, że były gitarzysta Buffalo Springfield znalazł się w miejscu, w którym miało go nie być… czasami magia wyłania się z popiołów tragedii. W tym miejscu dodam, że Mike zmarł 18 lutego 1981 roku w swoim samochodzie na jednej z ulic San Francisco w wyniku przedawkowania narkotyków. Miał 37 lat. Żal, wielka strata, a zarazem słowa cisnące się do ust: “Heroin, be the death of me” (Lou Reed. The Velvet Underground) pozostaną w sercu na zawsze…

Wchodzący do gry Stills, który na szczęście nie ingerował w dynamikę wyznaczoną przez Koopera i Bloomfielda, wzbogacił całość swoim bardziej południowym stylem. W ostatecznym rozrachunku cichy muzyczny geniusz jakim był Kooper nagrał wybitną płytę z dwoma przyjaciółmi, gitarowymi herosami, z których każdy pokazał swoją wyjątkową osobowość zachowując przy tym jednolite brzmienie.

Front okładki

Tytuł albumu – wymyślony już po jego nagraniu – jest mylący gdyż jak wiemy dwaj wybitni gitarzyści nie grali razem. Część pierwsza, którą można nazwać „The Bloomfield Side”, zaczyna się od „Albert’s Shuffle”, instrumentalnego utworu bluesowego z dużą ilością gitary i ładnie zaaranżowaną sekcją dętą, który w dużym stopniu ukazuje korzenie Bloomfielda. Jego gitara płynie jak miód, nawet gdy kłuje jak rój wściekłych pszczół, a sekcja rytmiczna Brooks/Hoh jest tak solidna, że ​​można na niej zbudować dom. Dodane przez Ala Koopera dęte dodały mu dramatycznego kontrapunktu. To nie przypadek, że ten facet był „wynalazcą” Blood Sweet And Tears… W rhythm and bluesowym standardzie „Stop” (oryginalnie wykonywanym przez Howarda Tate’a) centralne miejsce zajmuje Kooper wykonując inspirowaną soulem grę na organach. Bardzo przyjemnie słucha się też coveru Curtisa Mayfielda „Man’s Temptation”. Co prawda Kooper nie jest wybitnym wokalistą, ale to co robi, robi dobrze, a jego gra na klawiszach i aranżacje są pomysłowe i kolorowe. Dobra passa trwa w ponad dziewięciominutowym „His Holy Modal Majesty” gdzie Bloomfield pozwala sobie na odrobinę szaleństwa pokazując jak wspaniale potrafi wydobyć ze swojej gitary jazzowe dźwięki inspirowane Coltrane’em. Mam wrażenie, że gitarowa solówka jest kontynuacją tej z utworu „East-West” z czasów jego kariery w Paul Butterfield’s Blues Band. Z pewnością zawiera kilka kluczowych trybików, które nadają mu lekki, wschodni charakter. Jednak Bloomfield bez wysiłku przełącza się z nich na frazy bluesowe w rytm basowego rytmu. Z kolei Kooper demonstruje swoje wielkie umiejętności na organach, a długie, bardzo wschodnio brzmiące intro na mało znanym instrumencie klawiszowym ondioline (prekursor syntezatora) jest odlotowe! Panowie z sekcji rytmicznej nie byli gorsi pokazując swą nieocenioną wszechstronność. Stronę kończy kolejny, prosty instrumentalny blues „Really”, który brzmi jak nieco wolniejsza powtórka „Albert’s Shuffle”. W oryginalnej notatce do albumu Michael Thomas słusznie zauważa, że „…Bloomfield nigdy nie grał tak słodko i tak słono, jak podczas bluesowych jamów.” W tych nagraniach potwierdza się, że był jednym z gitarowych herosów białego bluesa lat 60-tych. Swą wyjątkową grą zbliżył się do swych idoli, ale też absorbował wpływy psychodeliczne i hard rockowe bez pójścia na komercyjne ustępstwa. Nawiasem mówiąc trwająca 29 minut i 13 sekund pierwsza strona winylowej płyty jest jedną z najdłuższych w historii muzyki rockowej.

Wewnętrzna koperta, w którą zapakowano płytę.

Część druga płyty, „The Stills Side”, rozpoczyna się coverem „It Takes A Lot To Laugh, It Takes A Train To Cry” Dylana, przekształcając folkowo rockowy standard w znacznie bardziej optymistyczny utwór. I w przeciwieństwie do „Man’s Temptation”, tutaj śpiew Koopera jest w rzeczywistości lepszy od oryginału. Następny w kolejce, centralny punkt albumu, to ponad jedenastominutowy cover „Season Of The Witch” Donovana ze wspomnianej już płyty „Sunshine Superman”. Czerpiąc niespokojny, paranoiczny klimat oryginału i dodając gustowne, ale ekscytujące improwizacje zagrane z fantazją to, obok genialnej wersji „All Along The Watchtower” Hendrixa,  jeden z najlepszych i najbardziej pomysłowych coverów tej dekady! Na szczególną uwagę zasługuje odlotowa (i zaskakująco funkowa) gra Stillsa. Wygląda na to, że znalazł gdzieś pedał wah wah i zaczął z nim eksperymentować. Podoba mi się surowość jego gitarowego brzmienia, ponieważ dodaje autentyczności faktowi, że to był naprawdę jam session, a nie dopracowana płyta rockowa.  Wzajemne oddziaływanie pomiędzy członkami zespołu jest w tej piosence najmocniejsze. Całość wiruje i rozbija się jak fale oceanu na statku, a mimo to pozostaje spójna i ani sekundy nie nudzi przez cały czas trwania. Dla wielu ludzi, którzy myśleli o Stillsie jak potencjalnie utalentowanym gitarzyście, który nigdy w pełni nie pokazał swoich umiejętności zadowalając się tworzeniem wyluzowanej muzyki z Zachodniego Wybrzeża tym nagraniem zostały całkowicie  rozwiane! Instrumenty dęte stanowią świetny dodatek do utworu i byłem zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że dograno je później w studiu w Nowym Jorku, ponieważ brzmią integralnie z aranżacją. Album został wznowiony w 1999 roku z dodatkowym remiksem bez dętych. Zdecydowanie bardziej podoba mi się ta z nimi. Liczy się pierwsze wrażenia.

Stephen Stills.

Stills jeszcze bardziej pokazuje swoją wszechstronność w bluesowym klasyku Willego Cobbsa, „You Don’t Love Me”, Ten zorientowany na riff utwór z serią najbardziej brutalnych przesunięć fazowych jakie kiedykolwiek słyszano zagrany w mocnej psychodelicznej wersji na bank zadowoli fanów Hendrixa i Cream… Instrumentalny „Harvey’s Tune” skomponowany przez Harveya Brooksa to stylowy jazz pop, który zamyka album w cudownie melancholijnym nastroju. Tak jakby basista chciał powiedzieć, że taki album trafia się tylko raz w życiu.

W1968 roku fani byli otwarci na ten rodzaj muzyki – bluesowe i rockowe jammy z piosenkami trwającymi dziesięć i więcej minut minut widać ich pociągały. Album osiągnął 12 miejsce na listach przebojów Billboardu i stał się złotą płytą, pierwszą w historii Koopera. Znamienne, że został wydany w lipcu 1968, dobrym miesiącu, jak na premierę płyt „Music From Big Pink” zespołu The Band, „Waiting For The Sun” The Doors, debiut Creedence Clearwater Revival, „Music In A Doll’s House” Family, „Miles In The Sky” Milesa Davisa (wydany 22 lipca, tego samego dnia, co „Super Session”!), „In Search Of The Lost Chord” zespołu Moody Blues i „Wheels Of Fire” grupy Cream. W tamtych czasach nie można było się pomylić, odwiedzając sklep z płytami.

W przyszłości wielu muzyków realizować będzie podobne projekty, ale żaden nie dorówna chemii, mocy i czystej radości z grania muzyki, którą można usłyszeć tutaj. To nie był album wymyślony i dopieszczany miesiącami w studio. To była spontaniczna, muzyczna sesja. Super sesja.

6 komentarzy do “Magia wyłania się z popiołów tragedii. Historia płyty „Super Session” (1968)”

  1. Bywa, że niekiedy rozmyślam o tamtych latach. O tamtej muzyce, o tamtych ludziach. Jak wspaniale mieli odwiedzając muzyczne sklepy pełne fantastycznych płyt. Jak kupowali płytę wśród podobnych sobie fanów, jak rozmawiali, wymieniali opinie ze sprzedawcą. Dziś tego brakuje, kupujemy płyty często na odległość, przesyłkę dostarcza nam kurier nie mający pojęcia o tamtej muzyce. Trochę zazdroszczę tamtym ludziom, tego jak wychodzili ze sklepu i z płytą pod pachą spieszyli do domu by natychmiast odsłuchać zakupiony, nowiutki album. Żyli tą muzyką, oddychali nią. W pobliskich klubach grały ich uwielbiane zespoły, przez kraj przetaczały się kolejne festiwale pełne ukochanej muzyki. Właśnie te sklepowe półki o których wspominasz musiały robić niesamowite wrażenie – kolorowe okładki pachnące świeżą farbą drukarską, bajecznie kolorowa grafika. I te nazwy, nazwiska, style…. psychodelia, rodzący się hard rock czy rock progresywny. Byli obok, wychowywali się w tym klimacie, w tej atmosferze. Nam została niejako rola spadkobierców tej epoki. Też piękna, ale mimo wszystko nieco brakuje ducha tamtych lat.

    Pozdrawiam Zibi, dziękuję za kolejny znakomity wpis!

    1. Tego ducha odnajduję czasem w małych sklepikach z płytami prowadzonych przez pasjonatów nie patrzących na szybki zysk, mających czas na rozmowę z klientem. Są one zazwyczaj ukryte w bocznych zaułkach, małych uliczkach, z dala od handlowych pasaży, do których trafia się zazwyczaj przez przypadek. Jeśli znajduję takie miejsca chętnie tam wracam, choć i one powoli znikają… Dziękuję Ci za ten piękny, jakże osobisty komentarz.

  2. Wielkie dzięki za przypomnienie tej wspaniałej płyty i muzyki na niej zawartej. Takich „super sesji” w historii muzyki było znacznie więcej. Przypomnę tylko albumy „Howlin’ Wolf, Muddy Waters, Bo Diddley ‎- The Super Super Blues Band (1967-68)” czy „Muddy Waters – The London Muddy Waters Sessions (1972)”. Ma je wszystkie i często do nich wracam. A prezentowany przez Ciebie album mam w wersji Expanded na CD. To dopiero uczta dla ucha i muzycznej duszy. To są moje klimaty. Oby więcej takich albumów.

  3. Dzięki za fantastyczny wpis o równie fantastycznym albumie – prawdziwy balsam na uszy , zwłaszcza ta część z Bloomfieldem . Wielkie wielkie dzięki 😊
    Ps. Mógłbyś podać jakieś informacje na temat tego klawisza prekursora syntezatora , o którym wspominasz w charakterystyce poszczególnych utworów ? Interesują mnie takie antyki , natomiast nie jestem w stanie znaleźć o tym nic w internecie.

    1. Ondioline to monofoniczny prekursor syntezatora analogowego skonstruowany przez francuskiego muzyka Georgesa Jenny’ego w 1939 roku. Choć monofoniczny, Ondioline był w stanie wytworzyć szeroką gamę dźwięków. Jego klawiatura obejmowała trzy oktawy, ale poprzez regulację pokrętła rejestru może było wygenerować do ośmiu oktaw. Co ciekawe, była ona zawieszona na specjalnie zaprojektowanych sprężynach, co umożliwiało osiągnąć efekt naturalnego vibrato, zaś głośność uzyskiwało się za pomocą dźwigni kolanowej. Mam nadzieję, że te informacje choć trochę zaspokoiły Twoją wiedzę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *