Zalążki ILL WIND wykluły się w 1965 roku na prestiżowej uczelni Massachusetts Institute Technology w Cambridge. Zespół założyli jej dwaj studenci: Ken Frankel (biofizyk) i Carey Mann (matematyk). Mimo młodego wieku (obaj dopiero co skończyli 23 lata) byli już doświadczonymi muzykami. Ken grał na gitarze, banjo i harmonijce ustnej w zespołach bluegrassowych w rejonie Zatoki San Francisco z takimi ludźmi jak Jerry Garcia, Robert Hunter i Richard Greene. Z kolei Carey w szkole średniej w Pensylwanii grywał na pianinie w zespole dixielandowym, a na MIT był członkiem bardzo szanowanego zespołu jazzowego zdobywając prestiżową nagrodę dla najlepszego basisty. Początkowo nazywali się The Prophets. Gdy dołączył do nich perkusista David Kinsman, oraz folkowy duet Judy Bradbury And Norm Gan muzyczna scena w tym czasie odeszła od czystej rozrywki R&R i skierowała się w stronę psychodelicznego rocka. Otwarci na nowy kierunek kwintet idealnie wpasował się w jego ramy ze swoją wyjątkową mieszanką acid folku i psychodelii. To wtedy zmienili nazwę na Ill Wind (Chory Wiatr). Rok później ze składu wykruszyła się Judy Bradbury, która w pierwszym okresie działalności pomogła ukształtować brzmienie zespołu. Zastąpiła ją Conny Devanney, wokalistka par excellence o krystalicznie czystym głosie. Ostatnim nabytkiem zespołu był Richard (Zvonar) Criggs, gitarzysta prowadzący, który zajął miejsce Norma Gana.
Byli zgranym kolektywem o wielkich talentach i nieprzeciętnych umiejętnościach, choć na początku przeżyli trudne chwile. Nie mogli znaleźć pracy, bo konsekwentnie odmawiali grania coverów grając własne piosenki, ubierali się zbyt „hipisowsko”, co nie podobało się wielu właścicielom sal i klubów. Na szczęście dużo koncertowali po uczelniach gdzie byli entuzjastycznie przyjmowani przez studencką brać, aż w końcu zostali rezydentami prestiżowej sali widowiskowej Boston Tea Party- odpowiedź Nowej Anglii na rockowe sanktuarium Fillmore West w San Francisco. W 1968 roku grali już z szeroką gamą czołowych muzyków, od Chucka Berry’ego, po The Who włącznie zdobywając coraz większą popularność. Nic zatem dziwnego, że z niecierpliwością czekano na ich debiutancki album. I tu zaczęły się schody, a raczej pech. Po nagraniu kilka demówek dla Capitolu z własnymi kompozycjami, które publiczność przyjmowała entuzjastycznie wydawało się, że los im sprzyja. Niestety, żadne z nagrań nie spodobały się szefom wytwórni, którzy „podziękowali” im za współpracę. Ostatecznie podpisali kontrakt z ABC Records. Na przełomie lutego i marca 1968 roku ABC wynajęła im nowojorskie Mayfair Studios, w którym zarejestrowali materiał na dużą płytę. Przez cztery tygodnie nagrano jedenaście utworów, z których trzy ostatecznie wyrzucono. Album ukazał się w czerwcu tego samego roku w nakładzie 10 tysięcy egzemplarzy i wszystkie okazały się wadliwe! Okazało się, że ostatni utwór na płycie miał przeskok i robił wrażenie jakby płyta się zacięła. Jakby tego było mało zdjęcie tylnej okładki było ciemne, zamazane i praktycznie nieczytelne. Ku rozpaczy fanów i sprzedawców cały nakład został szybko wycofany. Drugie tłoczenie (zaledwie 2,5 tys. kopii) wyeliminowały wady, ale wykute żelazo ostygło i dla zespołu była to musztarda po obiedzie…
Zawsze uważałem, że „Surrealistic Pillow” Jeffersona Airplane, którego jestem zagorzałym fanem ucieleśniał wszystko, co piękne w ruchu hippisowskim. Okazuje się, że Ill Wind z „Flashes” wcale nie jest gorszy. Płyta rozpoczyna się trzema lekkimi utworami w hippisowskim stylu.„Walkin’ And Singin'” ma fajny, wyluzowany klimat folk rockowej ballady z czystym, perlistym głosem Conny Devanney, w której zakochałem się od pierwszej frazy. Siedmiominutowy „People Of The Night” jest bardziej dostojny, wręcz elegijny, ze snującymi się jak dym z kadzidła po katedralnej posadzce solówkami gitarowymi o wschodnim zabarwieniu. Napędzany przez sekcję rytmiczną, która jest wręcz szalona utwór nieustannie nabiera tempa i fizycznej przestrzeni. Nieziemski klimat podkreśla czarujący duet wokalny stworzony przez Conny i Richarda Griggsa. Coś podobnego, tyle że wiele lat później, Lisa Gerrard i Brendan Perry w mistrzowski sposób powtórzą to w Dead Can Dance. To jeden z tych utworów, który wyprzedził swój czas… W „Little Man” zespół brzmi bardziej rockowo, w stylu grup z Zachodniego Wybrzeża. A potem dochodzimy do ponurego „Dark World”, który zapada w pamięć i wtedy naprawdę zaczynamy doświadczać pełnego spektrum psychodelicznej muzyki. To psychodeliczne arcydzieło przeplatane jest rozmytym basem, który nie tylko oddaje, ale także podkreśla jego piękną naturę. Przy okazji dołączę się do ogólnego chóru na temat niezwykłej solówki w tej piosence – idealnej i zagranej w odpowiednim miejscu… Choć uwielbiam płynące wibracje w trzech pierwszych numerach to od „Dark World” aż do ostatniego „Full Cycle” obcujemy z absolutną perfekcją acid rocka. Według mnie wszystkie te kawałki są arcydziełami, a „High Flying Bird” jest poza wszelką konkurencją. Tym nagraniem Ill Wind wysoko zawiesił poprzeczkę dla wielu absolutnie nie do przeskoczenia. Nie ukrywam, że to jedna z moich ulubionych piosenek wszech czasów tamtych lat.
Czasem wydaje mi się, że teksty i pięknie współbrzmiące głosy dwójki wokalistów są tam tylko po to, by zrobić miejsce Kenowi Frankelowi i jego znakomitej grze na gitarze. Wielu przypięło zespołowi etykietę jam bandu, ale według mnie wynikało to z tego, że każdy z jego członków przykładał do muzyki dużą wagę czego przykładem doskonały „Hung Up Chick”– jego bardzo długie instrumentalne zakończenie jest niesamowite! Całość kończy „Full Cycle”, które usłyszałem lata temu nie znając całej płyty. Nagranie zrobiło na mnie piorunujące wrażenie, szczególnie damsko/męski wokal. To jedna z tych piosenek w stylu pogańsko-okultystycznego folku i psychodelicznego rocka, która zwaliła mnie z nóg i coś więcej niż genialny kawałek psychodelii.
Dzięki piosenkom i nastrojom wijącym się w półmroku folk rocka i psychodelii, Ill Wind nieustannie starał się znaleźć swoje miejsce w świecie kontrkultury, który znikał równie szybko jak się formował. To miejsce należało się zespołowi, ale splot różnych zdarzeń i niefortunnych okoliczności sprawił, że w grudniu 1968 roku grupa się rozwiązała. Co prawda w późniejszych latach próbowano ją, w różnych zresztą składach, wskrzesić, ale poza działalnością koncertową nie zaznaczyła swej obecności żadnymi nagraniami. Jedyny ślad jaki po sobie zostawiła to „Flashes” – bez wątpienia jeden z wybitnych psychodelicznych albumów końca lat 60-tych.
Faktyczne świetny album. Mam go już od jakiegoś czasu w wersji Expanded zawierającej bonusowy CD z nagraniami z lat 1966-68.
Mam dokładnie taki sam.