Kilka (nie)oczywistych płyt neo-prog rocka, które mogliście przeoczyć (1984-1996)

Jak wiemy rock progresywny pod koniec lat 70-tych został wyparty przez punk rock, którego celem było udowodnienie (świadomie używam tu skrótu myślowego), że „każdy może grać muzykę”. Sztandarowe zespoły prog rockowe takie jak Genesis, ELP, czy Jethro Tull nazwano dinozaurami, w domyśle „wymarłym gatunkiem mającym się już nigdy nie odrodzić”. Punk dał początek zimnej fali, zaś rock progresywny odrodził się w bardziej prostszej formie z większym użyciem instrumentów elektronicznych, do którego przypisano etykietkę „neo-prog”. Jako wierny fan „starego” prog rocka uwierzyłem w hasło „nalejcie nowe wino w stare butelki” i dałem się ponieść entuzjazmowi. 1985 był szczytowym rokiem dla neo-proga. Na muzycznym firmamencie jasnym blaskiem świecił Marillion w towarzystwie Pallas, IQ, Pendragon, Twelfth Night, Galahad, Solstice, których płyty zacząłem namiętnie słuchać i kupować. W kontekście tamtych czasów ich obecność na listach przebojów była cudownie anomalna, ponieważ rodzaj muzyki, którą grali, ponoć został zesłany na śmietnik historii. Wznosząca się fala popularności nowego gatunku szybko rozlała się po całym niemal świecie, a wraz z nią wiele fantastycznych, (nie)oczywistych płyt mniej znanych grup trafiły na moją półkę dumnie prezentując się obok wyżej wymienionej  „neo-klasyki”. Spośród nich wybrałem kilka, które wytrzymały próbę czasu i do których chętnie wracam.

PABLO „EL ENTERRADOR” (1983)

W 1983 roku, gdy junta wojskowa w Argentynie dobiegła końca, ten czteroosobowy zespół trafnie nazwany Pablo „El  Enterrador” (Pablo „Grabarz”) wydał świetną płytę o tej samej nazwie, po której stał się legendą rocka progresywnego nie tylko w Ameryce Południowej. Płytę znakomitą, opartą na współbrzmieniu dwóch klawiszowców podpartych precyzyjną grą sekcji rytmicznej, w której perkusja gra często z silnym jazz rockowym posmakiem. Gitarowe riffy i solówki Jose Maria Blanca, który jest także głównym wokalistą  doskonale uzupełniają wieloklawiszowe wejścia. Osiem  złożonych kompozycji o bardzo melodyjnych, wyszukanych tematach muzycznych mogą przypominać czołowych przedstawicieli włoskiej sceny lat 70-tych, jak Banco, czy Locanda Delle Fate. Rzecz jasna są to tylko porównania, albowiem latynoska istota Pablo jest zdecydowanie oczywista. Na płycie przeważają fragmenty instrumentalne, zbudowane w oparciu o wiodącą rolę klawiszy i gitary często urozmaicone motywami tradycyjnymi. Bardzo dobry wokal i teksty w języku hiszpańskim podnoszą walory emocjonalne albumu.  Po latach bardzo chętnie wracam do tej na ogół spokojnej i równej  płyty. Nie sposób wyróżnić z niej konkretne utwory, ale pamiętam, że w trakcie pierwszego słuchania moje serce skradł mi słodkie ”Espiritu Esfumado” z cudownym gitarowym finałem, oraz dwa instrumentalne diamenty: „Ilusion En Siete Octavos”, na którym gitary i klawisze wykonują naprawdę wspaniałe solówki, oraz zamykający całą płytę „La Herencia de Pablo” zaczynającym się jak stary, dobry Genesis z potężnym gitarowym crescendo  Jose Maria Blanca. w środku.

MEN OF THE LAKE (1991)

Oprócz znanych zespołów symfonicznych i jazzowych z Włoch, istniało i nadal istnieje kilka pragnących eksplorować bardziej eklektyczną i psychodeliczną stronę rocka progresywnego. Jednym z nich był kwartet Men Of The Lake powstały w 1987 roku. Po nagraniu dwóch kaset demo doczekali się debiutanckiego albumu „Men Of The Lake” wydanego przez wytwórnię Musea w 1991 roku. Byli jedną z pierwszych grup grających tzw. retrospektywnego rocka wyrosłego z fascynacji muzyką progresywną lat 70-tych. Krążek przynosi nostalgiczny wokal, typowe dla tamtych lat masywne brzmienie organów Hammonda w stylu Rare Bird i psychodeliczne, ostre gitary. Muzykę zbudowano  w oparciu o melancholijne, łagodne sekwencje będące przeciwwagą dla energetycznych pasaży a la Procol Harum. Dzięki takim brzmieniom i inspiracjom grupa przypomina wczesny King Crimson, oraz inne brytyjskie zespoły tego okresu jak Raw Material, Nektar, Indian Summer, VDGG, a nawet The Moody Blues. Tak naprawdę album opiera się na piosenkach. I choć nie ma tu miejsca na skomplikowaną grę, czy indywidualne popisy muzyków, zarówno solówki klawiszowe i gitarowe są czystą radością. Moje typy to „The Traveller”, który przez siedem minut ani na moment nie zwalnia tempa, „Rolling Globe” ze żrącymi organami i emocjonalnym refrenem, oraz psychodeliczne „Abele’s Garden” i „Walking Along The Rhine”. Jeśli chodzi o mniej znane włoskie zespoły neo-prog rocka Men Of The Lake to jedno z moich lepszych odkryć.

IN THE LABYRINTH „The Garden Of Mysteries” (1996)

Założony w 1980 roku w Sztokholmie In The Labyrinth (początkowo jako Aladdin’s Lantern) to w zasadzie eksperymentalny projekt muzyczny kierowany przez klawiszowca, Petera Lindhala. Całkiem oryginalna jak na zimną, wietrzną Szwecję, czteroosobowa grupa proponuje fascynujące połączenie muzyki progresywnej z elementami etnicznymi żonglując wszelkimi rodzajami arabskich, afrykańskich i perskich smaków. Płyta została nagrana z iście symfonicznym rozmachem, a instrumentarium jest tak bogate, że przyprawia o (rockowy) zawrót głowy, za którym stoi wspomniany multiinstrumentalista Peter Lindhal. Ten niezwykły muzyk to taka Zosia-Samosia, porównywalny do Mike’a Oldfielda. No bo proszę sobie wyobrazić, że swoje dziesięć palców położył na niezwykłej muzycznej karawanie: melotron, saz (perski instrument strunowy), cytra, różne gitary w tym hiszpańskie, dwunastostrunowe, akustyczne i elektryczne, bas, mandolina, santor zwany indyjską lutnią, pianino, Melodion (zmodyfikowana okaryna), Viola de gamba, barokowy flet poprzeczny i wiele wiele innych nie wspominając o całej masie perkusyjnych „przeszkadzajek”. Projekt okładki i wykonanie też było jego… Sposób w jaki wszystko jest tu zapakowane sprawia, że ​ten wyjątkowy album wyróżniający się na tle innych może spodobać się nie tylko fanom progresywnego brzmienia, ale też przeciętnemu słuchaczowi. Dzieje się tu wiele pod względem mieszania różnych kultur, ale ogólna atmosfera bliskowschodniej, afrykańskiej, arabskiej instrumentacji zmieszane z psychodelicznymi oscylacjami i folkowymi zwrotami szwedzkiej Północy brzmią nad wyraz spójnie i jako produkt końcowy jest kusząco fantastyczny. Można pokusić się o pewne porównania do Dead Can Dance i Petera Gabriela (ze wskazaniem na „Passion”). Podróże do Kongo, delty Nilu i piramid przez te wszystkie trzy, czterominutowe  utwory są bezcenne. Jeśli ktoś jest spragniony świata, jego bogactwa owoców, obrazów i uwodzicielskich rytmów może wybrać się w muzyczną podróż przez te wszystkie baśniowe krainy bez paszportu. Wystarczy usiąść wygodnie w fotelu i przymknąć oczy…

FAIRY „Hesperia” (1994)

Pod tą uroczą nazwą kryje się siedmioosobowa japońska formacja skupiona wokół znanego basisty, Hiroyuki Ishizawy. Płyta zawiera ponad sześćdziesiąt minut zróżnicowanej, świetnej muzyki głównie o symfonicznym charakterze. Brzmienie nagrań między innymi za sprawą dwóch klawiszowców i dwóch gitarzystów jest niezwykle bogate. Zespół utkał wspaniałą dźwiękową tkaninę, której wątek tworzą gitary elektryczne, akustyczne i syntezator gitarowy, oraz cała paleta analogowych i cyfrowych klawiszy, a osnową fenomenalnie pracująca sekcja rytmiczna. Na jej tle wznosi się delikatny i niezwykle czarujący głos Aiko Hiragaki. Nie mniej wielkie wrażenie robią trzy utwory instrumentalne, które za sprawą niesamowitych solówek gitarowych, klawiszowych, a nawet basu o wielkim bogactwie inspiracji stają się prawdziwą ucztą muzyczną. Szkoda, że nagrali tylko ten jeden album, po którym zespół się rozpadł.

NO NAME „The Secret Garden” (1995)

Ten legendarny zespół z Luksemburga założony w 1988 roku w Dudelange grał w stylu nie daleko odbiegającym od Pendragon i Marillion choć z bardziej bombastycznym i symfonicznym brzmieniem. Zadebiutowali w 1993 roku albumem „Zodiac”, a dwa lata późnej wydali fantastycznego następcę, „The Secret Garden”. Chociaż nagrali więcej płyt znam i ma tylko te dwie, z czego w tym drugim zakochałem się swego czasu bez pamięci. Krótko mówiąc „The Secret Garden” to doskonały kawałek neo-progresywnego grania, skupiony wokół wyrafinowanych klawiszy z bardzo melodyjnymi, oryginalnymi melodiami i dramatycznym wokalem śpiewanym głównie po angielsku; są też dwa zaśpiewane po flamandzku i jak na moje ucho brzmią interesująco i egzotycznie. Muzycy wiedzą jak tworzyć długie, ponad dwunastominutowe kompozycje takie jak „Orient Express”, i „A Tale Of Mr. Fogg” prezentując różnorodność tematów, tempa, klimatów i instrumentarium. Z kolei taki „Broken Heart” z powolną melodią katapultując utwór w ciasny, energiczny rock z potężnie kolorowymi frazami muzycznymi potrafi uwieść uszy każdego, nie tylko fana prog rocka.

ILUVATAR „Children” (1995)

Pochodzący z Baltimore kwintet Ilúvatar zaczerpnął swoją nazwę od Eru Ilúvatar, fikcyjnej postaci z książki J.R.R. Tolkiena „Silmarillion”. Nie wiem, czy to przypadek, ale byłoby to świetne odniesienie do opisu muzyki tego amerykańskiego zespołu. „Children” to ich drugi album, jeden z najlepszych jakie wyszły z USA. To jedna z tych pozycji, która zachwyciła mnie od pierwszego przesłuchania. Już sama okładka jest niesamowita i przykuwa uwagę. Brzmienie oparte jest na klawiszach i kojarzy się bardziej z latami 70-tymi, a to za sprawą analogowych instrumentów klawiszowych, w tym organów Hammonda podczas gdy gitara pełni raczej rolę drugoplanową, co nie znaczy, że nieistotną. Wszystko na tym albumie jest perfekcyjne – muzyka, teksty, wokal. Glenn McLaughlin ma świetny, mocny głos barwą przypominający Petera Gabriela. Śpiewa od serca i z pasją. Utwory są spójne, wszystkie znakomite. Sporo tu zmiennych nastrojów i różnych temp. Nie brakuje też energetycznych, mocnych momentów jak np. w otwierającym „Haze”, czy niemal epickim „Late Of Conscience” współgrające z lśniącym i przejmującym „Eye Next To Glass”, czy cudownie łagodnym „Given Away”, Z pewnością puryści progresywnego rocka poszukujący eksperymentów, innowacji i dysonansów będą kręcić nosem, ale dla tych, którzy są otwarci na piękne melodyjne granie płyta sprawi im przyjemność.

NOW „Spheres” (1991)

Dość nieznany szerszej publiczności belgijski zespół, który w swojej pięcioletniej działalności wydał trzy albumy, a potem szybko popadł w zapomnienie. A szkoda. Na swojej drugiej płycie „Spheres” czteroosobowa grupa z kobietą na basie (Véronique Duyckaerts) zaprezentowała technicznie perfekcyjną, wirtuozowską, wyszukaną  muzykę o pięknych melodiach. Można doszukać się tu ostrzejszych fragmentów Rush, w której przeplatają się bardzo dobre klawisze Herve Borbe’a i świetne partie gitary lidera zespołu Vincenta Fisa pełniącego także rolę głównego wokalisty, oraz wpływów Yes z okresu Trevora Rabina z tym, że zespół nie próbuje być ich bladą kopią. Opus magnum płyty to „Converging Universes”, 33-minutowa epicka suita podzielona na siedem części, w którym każdy z muzyków wznosi się na szczyty swoich artystycznych możliwości. Myślę, że każdy fan, nie tylko neo-prog rocka, powinien się z nią zapoznać! Oprócz tego znalazło się tu między innymi miejsce dla przepięknego „Source” z fortepianowym solem jakiego nie powstydziłby się Rick Wakeman, czy prosty „Lost” – nie wszystko w dobrym albumie progresywnym musi być skomplikowane. Finałowy, instrumentalny „Paradox” to kolejny świetny utwór, który ze względu na styl z powodzeniem mógłby być częścią suity „Converging. Universes”.

AFTER CRYING „De Profundis” (1996)

Ten bardzo oryginalny węgierski zespół założony w 1986 roku zaczynał od grania instrumentalnej muzyki kameralnej. Potem przyszła fascynacja brytyjskim rockiem progresywnym ze szczególnym naciskiem na King Crimson, ELP. i Yes. Na pierwszych czterech płytach znalazły się długie utwory mające formę suit łącząc muzykę klasyczną inspirowaną Béla Bartókiem, węgierskim folkiem i prog rockiem, z których ostatnia, „De Profundis”,  jest najlepszym i najdojrzalszym dziełem zespołu. Jednym z najbardziej uderzających elementów ich muzyki to połączenie rockowej gitary elektrycznej z szerokim wachlarzem instrumentów klasycznych (wiolonczela, fagot, tuba, skrzypce, obój, klarnet, flet…), które tworzą specyficzny mroczny, niemal gotycki klimat. Bogate orkiestracje i liczne partie chóralne nadają muzyce całkiem nowy wymiar. Czasami łagodny, prawie kameralny, ciepły i kolorowy, innym razem dziki i szalony. Wiele tu wspaniałych momentów wywołujących mrowienie na plecach. Mam tu na myśli „Stalker”, chyba najwspanialszy utwór w tym zestawie, niesamowity „Stonehenge” z urzekającym solo na wiolonczeli, którego próżno szukać gdzie indziej w muzyce progresywnej, delikatne „De Profundis” z wokalem Tamasa Gorgenyiego, któremu towarzyszy flet i fortepian, czy nostalgiczny „A Világ Végén” z żeńskim wokalem będący kolejną perełką tego niesamowitego wydawnictwa. After Crying łamiąc schematy muzyki progresywnej lat 90-tych osiągnęli na tej płycie muzyczny i artystyczny szczyt. Jej słuchanie wcale nie jest łatwą przejażdżka i być może potrzeba kilku przesłuchań, by docenić jej wielkość. No ale do licha, kto powiedział, że neo-prog to tylko piękne melodie..?

Fascynacja gatunkiem minęła mi tak gdzieś pod sam koniec lat 90-tych. Za wyjątkiem przedstawionych tu płyt teraz miałbym problem z wysłuchaniem niektórych albumów, które polubiłem w tamtym czasie. Myślę, że nie jestem w tym odosobniony i dotyczy to wielu osób, którym początkowy entuzjazm do czegoś nowego po jakimś czasie zgasł. Mówi się, że przyjaciele to ludzie, którzy dotarli do nas  pierwsi. W przypadku muzyki może to być jeszcze bardziej prawdziwe. Na szczęście po oddzieleniu plew od ziarna zostaje nam wyrafinowana esencja, a to czego słuchało się na początku, te albumu, piosenki, pozostają w sercu na zawsze. I to jest piękne.

PS. Neo-progresywne zespoły z tego okresu gościły u mnie nie raz, by wspomnieć pochodzący z Bahrajnu(!) Osiris, belgijski Dragon i Isopoda, francuski Halloween, Minimum Vital, czy szwedzki Par Lindh Project. Mają one swoje oddzielne artykuły, z którymi bez problemu można się zapoznać.

Jeden komentarz do “Kilka (nie)oczywistych płyt neo-prog rocka, które mogliście przeoczyć (1984-1996)”

  1. Masz całkowitą rację przybliżając mniej lub bardziej znane albumy z kręgu neo-prog rocka. To bardzo interesująca muzyka i ma liczne odmiany. Od bardzo symfonicznych po rockowe. Ja wiele lat temu zachwycałem się, i robię to zresztą do dzisiaj, australijską grupą Aragon. W latach 1990 – 93 nagrali trzy fantastyczne albumy (Don’t Bring the Rain, The Meeting, Rocking Horse). Albumy już chyba nieco zapomniane. Jestem przeszczęśliwym posiadaczem tej trójki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *