Odbite światło mrocznej gwiazdy: MIGHTY BABY (1969)

Faworyzowanych przez subkulturę modsów grupa The Action mająca na koncie kilka singli nagranych dla Parlophone. rozpadła się pod koniec 1968 roku. Część jej załogi, gitarzysta Alan King, basista Mike Evans i perkusista Roger Powell szybko złapali wiatr w żagle odpowiadając na wezwanie londyńskich undergroundowców wołających ze sceny „Ogarnij się człowieku, przejdź na progresywność.”  Wkrótce dołączyli do nich pianista Ian Whiteman i były gitarzysta Savoy Brown, Martin Stone. Tak narodził się zespół MIGHTY BABY łącząc progresywną rockową psychodelię z długimi instrumentalnymi partiami klawiszy i pomysłowymi solówkami Stone’a. Z kolei King i Whiteman podzielili się wokalami, a w nowo stworzonym materiale niektórzy dopatrywali się odbicia światła z mrocznej gwiazdy Grateful Dead i Quicksilver Messenger Service. Na żywo byli groźną jednostką i zaczęli krążyć wokół Johna Curda, byłego roadie Action, który po upadku grupy wstał na nogi i założył wytwórnię Head Records. To właśnie on zasugerował zmianę nazwy na Mighty Baby, którą początkowo niechętnie akceptowali.

Od lewej: R. Powell, M. Evans, M. Stone, I. Whiteman, A. King

Warto zauważyć, że amerykańska psychodelia z końca lat 60-tych różniła się od angielskiej i to znacznie. Zespoły zza Oceanu jak Jefferson Airplane, Grateful Dead, The Doors, The United States Of America, lub Quicksilver miały rockowy pazur, przesłanie polityczne i nie stroniły od muzycznych eksperymentów. Potrafiły też tworzyć folkowe harmonie wokalne i akustyczne subtelności. Wzniosłe momenty wychodziły zazwyczaj wtedy, gdy podkręcali głośność do maksimum uwalniając potoki muzycznego ognia na zachwyconą hipisowską publiczność gotową zakończyć wojnę w Wietnamie i przynieść światu miłość. Wadą było to, że większość z nich ugrzęzła w nie zawsze uzasadnionym improwizowaniu, lub braku muzycznej i lirycznej wirtuozerii. Na Wyspach było odwrotnie. Z miękkimi narkotykami i bez wojny angielski psycho prog rock miał tendencję do bycia nieco łagodnym, a nawet pretensjonalnym. Najlepsze momenty zaowocowały fantastycznymi, definiującymi gatunek albumami. „The Piper At The Gates Of Dawn” Pink Floyd, „Disraeli Gears” Cream, „In Search Of The Lost Chord” The Moody Blues, czy „SF Sorrow” The Pretty Things to prawdziwe klasyki przesiąknięte bluesem, folkiem, jazzem, historyczną tradycją i głębią tekstów, do których większość amerykańskich zespołów nawet się nie zbliżyła. Niestety, wiele produkcji z tamtego okresu źle zniosła próbę czasu, zestarzała się i ugrzęzła w bagnie pretensjonalności. Mighty Baby uniknęli wszystkich tych pułapek i w jakiś cudowny sposób udało im się połączyć to, co najlepsze w obu psychodelicznych scenach. Ich piosenki były czymś więcej niż tylko ramami, na których można było zawiesić improwizację, a ta jeśli już się pojawiała była zazwyczaj ustrukturyzowana i pomysłowa, a nie: (a) eksperymentalna, (b) przełomowa, (c) powtarzalna, (d) bezcelowa (niepotrzebne skreślić).

Wydany 7 listopada 1969 roku debiutancki album „Mighty Baby”  uosabiał wszystko to, co było wspaniałe i magiczne w epoce psychodelicznej. Uwagę zwracała też doskonała rozkładana okładka Martina Sharpa (tego od „Disraeli Gears” i „Wheels Of Fire” Cream) z lwem oblewanym krwią. Kolorowe zdjęcia zespołu wewnątrz okładki zrobione przez Keitha Morrisa są nie mniej sugestywne i ponadczasowe.

Front okładki LP „Mighty Baby” (Head Records, 1969)

Mighty Baby często określano brytyjskim Grateful Dead. Błąd. Jedyna rzecz, która ich łączyła to poczucie wokalnej harmonii i podobnie jak Dead używali jej jako sposobu na zrekompensowanie braku rasowego wokalisty. Poza tym płyta „Mighty Baby” to o wiele bardziej uderzający album, całkowicie odmienny niż cokolwiek i kiedykolwiek Grateful Dead wyprodukowali. Album mający ogromną energię, potężną sekcję rytmiczną, która pozwalała na wszelkiego rodzaju interakcje instrumentalne i wokalne z agresywnymi solówkami gitarowymi. Poza tym chyba żaden  z wielkich brytyjskich zespół w tym czasie nie wywołał tylu porównań i tak dużych emocji. Pink Floyd i Soft Machine mieli swoje własne unikalne brzmienia; Caravan posiadał canterbury’owski klimat zbliżony do jazzu; Quintessence śpiewał w azjatyckim stylu; Procol Harum robił pseudo Bacha; wczesny T. Rex był rodzajem acid folku; Edgar Broughton Band w połączeniu z rodzimymi demonaliami miał odgrzewane brzmienie bluesa Beefhearta; Move byli tak naprawdę zespołem singlowym itd… Co prawda teksty utworów nie lśnią tak jak muzyka (poza wspaniałym Sydem na brytyjskiej psychodelicznej scenie nie było zbyt wielu mistrzów), ale patrząc na tamtą epokę, takie tytuły jak „Same Way From The Sun”, „I’m From The Country” i „At A Point Between Fate And Destiny” mają w sobie coś ujmującego.

Nie oznacza to jednak, że longplay nie jest buntowniczy, lub psychodeliczny. Wręcz przeciwnie. Wokalista, saksofonista i klawiszowiec Ian Whiteman był fanem jazzu ze wskazaniem na Johna Coltrane’a i Soft Machine wykazując zainteresowanie muzyką północnoafrykańską i wschodnią dodając do rockowego brzmienia bogate faktury instrumentów dętych i egzotyczne ozdobniki. Potwierdza to pierwszy, mądrze wybrany utwór z tej płyty, „Egyptian Tomb”, będący wspaniałym pokazem jego umiejętności, w którym (mówiąc nieco obrazowo) wkraczamy na terytorium Poszukiwaczy Zaginionej Arki. Ten tripowy, acid rockowy numer z wybuchowym saksofonem wijącym się wokół gitarowych riffów i organowych solówek idealnie oddaje ówczesne brzmienie Zachodniego Wybrzeża. Muzyka przywodzi na myśl egzotyczne obrazy faraonów, sfinksów, piramid i przejażdżkę na wielbłądach przez pustynię w palącym słońcu. Głęboko mistyczny tekst jest jak lustro okładki albumu, w którym odbijają się rozważania na temat starożytnego Egiptu, zagadkowych postaci i rytuałów jego kultury.

Label oryginalnej płyty.

Więcej pełnokrwistego psychodelicznego rocka z potężnym rytmem perkusji w stylu Gingera Bakera i wspaniałymi solówkami gitarowymi mamy w „A Friend You Know But Never See”. Idealny numer do słuchania w hipisowskiej komunie w słoneczny dzień w południowej Kalifornii, lub (jeśli się nie uda) w nocy, przy zgaszonym świetle, gdzie można swobodnie oddać się marzeniu o słońcu, piasku, błękitnym morzu i surfingu gdy za oknem liście są brązowe, a niebo szare i deszczowe… Album nie składa się wyłącznie z rwących galopów. Mamy tu kilka spokojniejszych utworów, które zwalniają tempo, a jednym z nich jest „I’ve Been Down So Long (It Looks Like Up To Me)”. Jego tytuł został zapożyczony z powieści folkowego pieśniarza Richarda Fariña wydanej w kwietniu 1966 roku, która w Stanach wśród undergroundowej publiczności stała się kultowym klasykiem. Nawiasem mówiąc dwa dni po jej publikacji Fariña zginął w wypadku motocyklowym. Joan Baez wstrząśnięta tą tragedią poświęciła mu piosenkę „Sweet Sir Galahad”. Obecność tego numeru i kilku innych, których klimat jest podobny mówi nam, że skok między tym albumem a następnym nie był aż tak duży jak twierdzili niektórzy krytycy i mogłyby do niego pasować… Po takim oddechu gitarzysta podkręcając wzmacniacz na full gotów jest dostarczyć kolejną gorącą gitarową solówkę. I tę dziką, swobodną jazdę z rozpalonymi do białości wibracjami i zapadającą w pamięci melodią muzycy serwują nam w „Same Way From The Sun”, jednym z ewidentnie psychodelicznych utworów zarówno ze względu na tytuł (może i odrobinę banalny, ale co tam..) jak i na złowrogi, niepokojąco brzmiący riff organowy, który go otwiera. Kiedy w połowie utworu zespół odlatuje w niebotyczne rejony improwizacji wypada tylko zazdrość tamtemu pokoleniu, że mogli podziwiać ich na żywo.

Tył okładki.

„House Without Windows” to bez cienia wątpliwości pool position na drugiej stronie longplaya, a logicznym uzasadnieniem umieszczenia go w tym miejscu jest to, że podąża drogą „Egyptian Tomb”. Podobnie jak tamten zawiera przeciwstawne atrybuty łagodnego głosu wypowiadającego mistyczne teksty z instrumentalnym podejściem do dwuakordowego riffu, któremu bliżej do amerykańskiego garażowegp rocka, niż do new age. W miarę jak numer się rozwija organy stają się bardziej wiodące. Choć tekst jest równie dziwny i niepokojący jest to pełnokrwisty rock progresywny napędzany mocnym rytmem z porywającymi solówkami… Ze swoją instrumentacją i harmonijnym wokalem ponad szczyty wielu innych znanych brytyjskich zespołów spod znaku R&B wznosi się „Trails Of A City”, podczas gdy I’m From The Country” okazuje się bardzo, ale to bardzo miłym zaskoczeniem. Jego magiczna linia melodyczna wbija się w pamięć jeszcze przed końcem pierwszej zwrotki, a wspaniałe harmonie, naturalnie brzmiące rytmy cieszą i relaksują do samego końca. Utwór ma przyjemną surowość, jakby był śpiewany przy starym kominku z prawdziwym trzaskającym ogniem. I tylko nie wiem,  czy w kilku miejscach producent Guy Stevens dograł trochę dętych, czy to tylko moja wyobraźnia tak mi podpowiada..?

Zamykający płytę utwór z  jakże typowym dla końca lat 60-tych tytułem  „A Point Between Fate And Destiny” powtarza egzotyczny smak „Egyptain Tomb” i przywodzi na myśl obrazy czerwonego słońca zachodzącego nad jałową pustynią. Muzyka jest mistyczna, niemal nawiedzona i marzycielska, ale też awanturnicza i tak samo dalekosiężna (jeśli nie bardziej) jak wszystko, co w tym samym czasie robili Soft Machine, lub Pink Floyd. Jak dla mnie jest to bliższe temu, co niemiecki Agitation Free zrobi kilka lat później, a to czyni z Mighty Baby rarytasowym ewenementem brytyjskiej sceny tamtych czasów. To także przykład doskonałej muzyki hipisowskiej marzącej o innej rzeczywistości i świetny drogowskaz dla progresywnego rocka, który miał wkrótce nastąpić.

Zdjęcie z promocyjnej sesji zdjęciowej zespołu  z 1969 roku.

Niestety, mimo że Head miał dystrybucję za pośrednictwem Pye Records, (w USA był to Chess) płyta sprzedała się słabiutko. Szkoda, bo w prasie miała kilka dobrych recenzji, a „International Times” stwierdził wprost: „Muzyka ma sto charakterów… Wschodnia, Orientalna, country, folk, rock, blues, pop itd. itd… W tym momencie płyta Mighty Baby jest po prostu NAJLEPSZĄ rzeczą w swojej klasie…” W 1970 roku niemal cały zespół (poza Alanem Kingiem) przeszedł na islam. Wydany w październiku 1971 roku drugi album „A Jug Of Love” odzwierciedlał ich duchową podróż i brzmiał mało podobnie do swojego poprzednika. Opisanie go nie jest łatwe. Przymiotniki takie jak ciepły, luźny, łagodny, leniwy, intymny, refleksyjny… trochę pomagają, ale nie za bardzo. Jakiekolwiek porównania również nie. Wbrew temu, co mówi większość recenzentów uważam, że wcale nie jest zły. Na pewno wymaga kilku przesłuchań zanim naprawdę wciągnie. Ale to temat na kolejną historię…

Kompaktowa reedycja z 1994 roku zawierała pięć dodatkowych utworów, które zostały nagrane jako dema przez Action. Pojawiły się one już wcześniej na mini-albumie Action Speak Louder Than”. Chociaż technicznie rzecz biorąc należą do Action dają pewne pojęcie o tym, na jakim etapie rozwoju muzycznego znajdował się zespół. Wszystkich słucha się znakomicie, choć mnie najbardziej ujął „My Favorite Day”, oraz „Understanding Love”.

Mówiąc o muzycznych wpływach Zachodniego Wybrzeża nie byli osamotnieni. Kolegami w tej materii były m.in. Help Yourself, Man i (w mniejszym stopniu) Quintessence. Nie byli też „dziwakami” pokroju Edgar Broughton, The Deviants, Hawkwind, czy The Pink Fairies. Wbijanie publiczności w glebę nie było w ich programowym DNA. Kluczowe niuanse widoczne były szczególnie na koncertach, których część „pośmiertnie” została wydana na płytach w 2019 i 2023 roku. Jak sami twierdzili studio nagraniowe nie było dobrym miejscem na ich muzykę. Gdyby nastawili się na poklask i komercję uprościliby swoją muzykę i zajęli miejsce gdzieś między Mungo Jerry a The Faces. Ale to nigdy się nie wydarzyło i dlatego byli wyjątkowi. Patrząc z drugiej strony owa wyjątkowość sprawiła, że ich żywotność była krótka. Ich ostatni występ, po którym się rozpadli odbył się 18 listopada 1971 roku w Hammersmith Town Hall z The Pink Fairies.

Album „Mighty Baby” to nie tylko jeden z klejnotów koronnych brytyjskiej sceny psychodelicznej lat 60-tych, ale też prawdziwy kawałek muzycznej psychodelicznej przygody, którą można przeżyć każdego dnia bez względu na porę roku. I nie potrzeba żadnej machiny, by przenieść się w czasie do epoki hipisów i Lata Miłości. Wystarczy położyć płytę na gramofonie, lub włożyć srebrny krążek do odtwarzacza CD, wygodnie usiąść w fotelu i dać się ponieść muzyce.

2 komentarze do “Odbite światło mrocznej gwiazdy: MIGHTY BABY (1969)”

  1. Mighty Baby to faktycznie jeden z fenomenów muzycznych tamtych zwariowanych czasów. Liczne meandry stylów i wszechobecne problemy nagraniowe. Muzyka się jednak broni a co najważniejsze przetrwała do naszych czasów. Muzyki pozostało po nich całkiem sporo. Nie wspominam nawet o ich wcześniejszym wcieleniu (The Action). W roku 2019 jedna z bardziej zasłużonych w tym obszarze wytwórni płytowych (Grapefruit) wydała album, a właściwie to box „At a Point Between Fate and Destiny: The Complete Recordings” zawierający wszystkie dostępne nagrania Mighy Baby, w tym liczne bonusy a przede wszystkim nagrania koncertowe (np. Glastonbury). Ten 6-cio płytowy box (6CD) to prawdziwa uczta dla ucha. A jestem szczęśliwym posiadaczem tego wydawnictwa.

    1. Znam ten boks, bo go też mam. Pierwotnie to on miał być bohaterem tego artykułu, ale ostatecznie zdecydowałem się omówić jedynie ich pierwszą (genialną) płytę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *