Wiedza o muzykach, którzy nazwali swój zespół SOHO ORANGE dość długo skrywały gęste mgły czasu. I choć o samej grupie wciąż mamy szczątkowe informacje, to dziś wiemy chociaż, kto ją tworzyli. A byli to: wokalista Alan McDade, gitarzysta Brian Cairns, basista Alex Gow i perkusista Ian Cochrane. Ten wciąż nieznany niestety zespół, który wcześniej nazywał się Ad Lib pochodził ze Szkocji, konkretnie z Glasgow i grał bardzo ciężkiego, mrocznego rocka z akustycznymi wstawkami.

Soho Orange to kolejny przykład krótkiego istnienia zespołu i (o ironio!) synonim kultowego albumu wśród wielu kolekcjonerów, którego… nie było. W epoce nagrali jedynie demo i to było w zasadzie wszystko, co po sobie zostawili. Godzinna sesja odbyła w Falkirk, niewielkim mieście w środkowej Szkocji w Central Scotland Studios pod okiem inżyniera dźwięku, Jima Westa pełniącego również obowiązki menadżera grupy. Był on też właścicielem małej niezależnej wytwórni płytowej West mającą pod swoimi skrzydłami dwie inne, odkryte po latach grupy, Bodkin i Tentacle. Przez blisko dwie dekady sądzono, że taśmy z nagraniami bezpowrotnie zaginęły, lub (co gorsze) zostały skasowane. Na całe szczęście pod koniec lat 80-tych znaleziono je ukryte w starej szopie na terenie wiejskiej szkockiej posiadłości skąd trafiły do Düsseldorfu. Specjalizujące się w cyfrowym masteringu tamtejsze OK Studio przekazało oczyszczony materiał nowo powstałej niemieckiej wytwórni Witch And Warlock specjalizującą się w kolekcjonerskich reedycjach takich rarytasów jak Diabolus, The Litter, Tonton Macoute, German Oak… Wiele z nich pochodziło ze starych płyt winylowych, acetatów i nagrań demo o różnej jakości. Szkoda, że większość wydawana była bez zgody twórców. Jak ognia unikam tego typu produktów, ale gdy ją kupowałem byłem kompletnie nieświadomy, że to pirat. Liczyła się muzyka, a ta od pierwszej do ostatniej minuty zwaliła mnie z nóg. No i ta okładka wyglądająca jak kadr z filmu Johna Boormana „Deliverance” z 1972 roku z Jonem Voightem i Burtem Reynoldsem, który, nawiasem mówiąc, miałem ogromną przyjemność obejrzeć sobie po raz kolejny i to dość niedawno…

Sześć długich mrocznych, a w zasadzie atmosferycznych utworów na płycie łącząc dzikość wczesnych Budgie z mistycznym ostrzem Led Zeppelin powala wiele uznanych albumów proto-metalowych. Te utwory są tak doskonałe jak tylko może być doskonały brytyjski ciężki rock wczesnych lat 70-tych. To główny powód dla którego ten krążek znajduje się wśród moich ulubionych albumów wszech czasów w kategorii „mało znane „. Czuję te same wibracje i tę samą kojącą ciemność, które zapewniali mi Wicked Lady, Bulbous Creation, Bodkin, Iron Claw, Dark… Nie mam pojęcia, co słyszą inni, ale każdy artysta, który potrafi mocno namieszać w głowie jest dla mnie genialny. Absolutny kawał ponurego, oszałamiającego szkockiego rocka z częstymi zmianami tempa i psychodelicznymi teksturami rozdzieranymi przez twarde bluesowe riffy. Takie podejście wyprzedzało nieco tamte czasy. Jedno jest pewne. Tej płyty należy słuchać bardzo głośno, choć lojalnie uprzedzam – przy maksymalnej mocy ta muzyka zdolna jest wypruć wam membrany z głośników i spalić wasze wzmacniacze.
Na początku krótkie instrumentalne intro, a tuż potem prawdziwa eksplozja wszystkich instrumentów. Tak zaczyna się „King Of The Road”, bardzo interesujący numer ze zmienną prędkością. Twarda gitara i bezlitosny ogień perkusyjny mile torturują uszy podczas gdy talerze wstrząsają umysłem. Ta piosenka daje nam wszystko – oprócz litości!! Ciekawe, ile perkusyjnych membran roztrzaskało się na kawałki podczas tej jednej sesji..? Ciężki, mocno napędzający dźwięk i wyjątkowe duety wokalne ma do zaoferowania „Mississippi Tales”, które płynnie zmienia się w „The Wish – Tears„. Niepokojące uczucie coraz bardziej narasta, a upiorne zdesperowane wokale ściskają za serce i krtań, do których na zakończenie dołączają mocne bębny. Ten ponad 10-minutowy antywojenny epos pokazuje najbardziej szanowane oblicze zespołu.

O ile te trzy pierwsze kawałki są świetne, to następna trójka jest absolutnie WSPANIAŁA. „Freedom Callin” to kolejny antywojenny kawałek cieszący się progresywną kombinacją prowadzący nas do jednego z najbardziej znaczącego crescendo albumu między innymi dzięki szybkiej gitarowej solówce i wyjątkowo szalonemu wokalowi. Krótkie perkusyjne solo stanowi preludium do ekstatycznego zakończenia. I teraz uwaga – jeśli ktoś słucha tego na słuchawkach niech zadba o swoje bębenki, bo może więcej nic już nie usłyszeć. Co prawda łagodniejsze gitary i delikatny wokal rozpoczynające „Dream Queen” czarują psychodelicznym klimatem, ale kiedy wokalista znajdzie swoją Królową, gitary, bas i perkusja ostro zaatakują. Z kolei „Nightmare” to bardzo mocny utwór, który rozwala membrany głośników (bez rekompensaty!). Dobry wokal i maksymalna moc to masakra dla uszu, a może i dla reszty ciała. Uważajmy przy tym na sąsiada. Jeśli przypadkiem ma pod ręką siekierę lub piłę łańcuchową może urządzić niezłą jatkę, tym bardziej, że w środku nagrania gitarowe solo przypomina „Marsz żałobny” Chopina i to może być Omen..! Bardziej innowacyjne części można dostrzec w złożonym schemacie dynamicznego motywu jakim jest „Seven Faces”. Być może najbardziej zmieniająca się i najdziwniejsza kompozycja warta większego zainteresowania.
Ten wspaniały hard rockowy kiler nawet jeśli nie jest arcydziełem zapewnia radość i nostalgię związaną z podróżą do wczesnych lat 70-tych, która wciąż wyłania z anonimowości wiele zapomnianych dzieł. A te jak widać nie kończą się, więc i ja też nie kończę. Kolejne pozycje już wkrótce!
W końcu doczekaliśmy się prawdziwego rarytasu. Soho Orange to legendarny zespół. Należy do licznych, a może nielicznych, zespołów tamtych czasów, którym „za życia” niewiele się udało. A to muzyka komuś nie odpowiadała, a to problemy techniczne czy personalne. Jak ktoś miał szczęście i wszedł do studia to zarejestrowany materiał nie zyskiwał uznania i taśmy wędrowały do archiwów albo co gorsza bezpowrotnie ginęły. Te taśmy na szczęście nie zaginęły, ale na nagrania musieliśmy sporo czekać. W przypadku Soho Orange jest jednak dość dziwna sytuacja. Na rynku egzystują dwa albumy. Jeden „Soho Orange”, który jak napisałeś jest chyba nagraniem pirackim i drugi „King of the Road”, wydany w roku 2021 przez Seelie Court, jest tym oficjalnym. Co dziwne poza jednym utworem „King of the Road”, który jest na obu albumach, zestaw pozostałych utworów jest kompletnie inny. Mam oba albumy i je sobie odsłuchałem. Oba są ciekawe choć wyraźnie się różnią. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nagrania z obu płyt pochodziły z sesji nagraniowych (było ich kilka) w studio Falkirk w roku 1971. Z informacji zawartych na obu albumach wynika, że producentem obu albumów był … Jim West.
To drugie, oficjalne wydanie, ma też inną okładkę, ale to normalne skoro oryginalnej płyty nigdy nie było. Dzięki za komentarz.
A w kwestii muzycznej masakry piłą mechaniczną to bardzo podobne problemy miał inny przedstawiciel „ciężkiego” grania. Podobnie jak Soho Orange i podobnie jak oni nie było mu dane nagrać płyty. Mówię o amerykańskiej grupie Sudden Death. To miał być amerykański Black Sabbath i …. był. Mieli olbrzymie problemy by wejść do sal klubowych ze względu na mocno podkręcone wzmacniacze. Byli po prostu zbyt głośni dla lokalnych fanów. Podczas jednego z ich występów usłyszał ich manager Blue Cheer i zaproponował wejście do studia nagraniowego. Sesja trwała 6 godzin i zarejestrowane zostało sporo materiału a był to rok 1972. To miało być tylko promocyjne demo, którym chcieli zainteresować wydawców. Cóż z tego, bo nie udało im się namówić żadnej wytwórni na wydanie tego albumu. Taśmy powędrowały więc do magazynu, by w roku 1995 zostać odkryte przez Rockadelic i wydane jako „Suddenly …. To ciężkie granie i faktycznie blisko im do Black Sabbath.
Dzięki za przypomnienie o Sudden Death.. 🙂 jakie to dziwne ze czasem niektóre super zespoły nie miały nawet deka szczęścia, choć muzycznie często wcale nie odstawały od znanych gigantów.