Ciemna strona ciężkiej psychodelii. BULBOUS CREATION „You Wan’t Remember Dying” (1971)

Mimo upływu lat wciąż istnieje wiele tajemnic wokół zespołów, które w pierwszych latach 70-tych na muzycznym firmamencie pojawiły się jak Supernowa, zabłysnęły wydając jeden lub dwa albumy po czym ślad po nich zaginął. Jednym z nich był Bulbous Creation będący w tej samej lidze co Jerusalem, Suck, Weed, Fresh Blueberry Pancake, Orang-Utan i niezliczona ilość innych, równie  znakomitych artefaktów.

Ze względu na surowe, brudne i mroczne brzmienie przepuszczone przez filtr psychodelii, bluesa i ciężkiego rocka uznaje się go za zespół kultowy, szczególnie w kręgach szalonych łowców ciężkich rarytasów lat 60-tych i 70-tych. Ich teksty poruszają tematy, które w tamtym czasie były postrzegane jako tabu: satanizm, wojna w Wietnamie, ekologia, seksualność, wyzwolenie kobiet, twarde narkotyki… W istocie można powiedzieć, że byli jedną z tych grup reprezentujących mentalność post hipisowską wywodzącą się z undergroundu początku lat 70-tych a więc nihilizm, mroczność i mnóstwo radykalizmu.

Bulbous Creation (1970)

Bulbous Creation zostało założone przez basistę Jima „Bugsa” Wine’a przy wyraźnym wsparciu gitarzysty, wokalisty i autora tekstów Paula Parkinsona, którzy dorastali w małym miasteczku Prairie Village, około dziesięciu mil od Kansas City. W czasach licealnych grali razem w kilku amatorskich grupach; Wine na basie, Parkinson na gitarze prowadzącej. W 1966 roku Wine wstąpił do wojska i ich drogi na jakiś czas się rozeszły. Trzy lata później, po wydaleniu z armii, Wine osiedlił się w Kansas City i powrócił do muzyki myśląc o założeniu zespołu Ogłoszenie w lokalnej gazecie połączyło go z utalentowanym gitarzystą Alanem Lewisem i zdolnym perkusistą Chuckiem Horstmannem. Jednak zespół potrzebował wzmocnienia w kwestii pisania własnych numerów. Któregoś dnia w jednym z centrów handlowych Wine wpadł na Parkinsona i zaproponował mu dołączenie do grupy. Poprosił go także, by wniósł swoje kompozycje i pomysły do tego nad czym już pracowali. Pozostała jeszcze kwestia nazwy. Lewis naciskał, aby nazwać się krótko, na przykład Bulbous, co nie spodobało się jego kolegom, ale gdy ktoś zasugerował dodać do tego słowo Creation, zgodzili się na nową nazwę. Dodam jeszcze, że nieoficjalnie piątym członkiem zespołu był klawiszowiec Lynne Wenner, który wspomagał ich na koncertach.

Od samego początku Bulbous Creation byli zjawiskiem undergroundowym grając wyłącznie oryginalny materiał, co utrudniało im rezerwowanie występów w klubach Kansas City. W 1971 roku wspólnymi siłami zebrali wystarczającą kwotę pieniędzy, którą zainwestowali w jednodniową sesję nagraniową w Cavern Sound w Independence,  gdzie za jednym podejściem nagrali osiem utworów, co wystarczyło na pełnometrażowy album. Jednak zanim zespół zebrał kolejne pieniądze na wydanie płyty Parkinson opuścił kolegów wybierając karierę solową. Tuż po nim odszedł Horstmann, a Wine i Lewis z nowymi muzykami: gitarzystą Rogerem Sewellem, perkusistą Tommy Wardem i wokalistą Wayne’em Austinem. przerobili combo na zespół o nazwie Creation.

W 1994 roku kolekcjoner i archiwista Rich Haupt natknął się na kopię sesji i nieautoryzowaną wersję wydał rok później na płycie winylowej w swojej wytwórni Rockadelic Records. Ta skromna wersja dzięki potężnej, doomowej muzyce i ekspresyjnym tekstom zyskała kultową reputację. Rak krtani odebrał życie Alanowi Lewisowi w 1998 roku, a w 2001 roku Paul Parkinson przegrał walkę z białaczką, na którą cierpiał od lat. Szkoda, że nie doczekali się oficjalnego wydania płyty o jakże wymownym tytule „You Won’t Remember Dying” („Nie będziesz pamiętał śmierci”). Obaj mieli jedynie egzemplarze Rockadelic

Prawo do nagrań nabyła bardzo szanowana przez kolekcjonerów wytwórnia reedycyjna z Chicago, Numero Group, która opublikowała je w 2014 roku pod wspomnianym już wyżej tytułem. Nawiasem mówiąc ta sama wytwórnia umieściła jedno nagranie Bulbous Creation („End Of The Page”) na składankowym albumie „Local Customs: Cavern Sound” zawierającym zbiór naprawdę rzadkich utworów z tamtej epoki.

Front okładki albumu  „You Wan’t Remember Dying” (2014)

„You Wan’t Remember Dying” to zasadniczo album z gatunku hard rockowej psychodelii zawierający także elementy bluesa, folku i rocka garażowego. Produkcja jest surowa (co jest raczej zrozumiałe) mająca zimny piwniczny klimat. Brzmienie grupy jest ponure, makabryczne, mroczne, złowrogie, pesymistyczne i nihilistyczne, czyli krótko mówiąc było dokładnym przeciwieństwem koncepcji psychodelii, z której korzystała większość ówczesnych grup chcących podkreślić kolorowe i pozytywne aspekty lizergicznych podróży, Tymczasem Bulbous Creation zapraszają nas w podróż pełną chorobliwych obrazów o wojnie w Wietnamie, dniu Sądu Ostatecznego, katastrofach ekologicznych, twardych narkotykach i satanistycznych rytuałach. Z drugiej strony w ich muzyce można usłyszeć wpływy Ten Years After, 13th Floor Elevators, Quicksilver Messenger Service, Grateful Dead, Jimi Hendrixa, Black Sabbath, choć ze względu na czas i miejsce powstania słychać też echa Arrogance, Stonehenge, Pentagram, Josefus, Fraction, czy Bolder Damn… Głos wokalisty Paula Parkinsona momentami bardzo przypomina erę grunge’u, nie mówiąc już o tym, że jego ciemny baryton pełen jest niewypowiedzianej złości i pasji. Gitara Lewisa z basem Wine’a jako kotwicą dla większości materiału może swobodnie wędrować przez mroczniejszy fuzz utrzymywany w ruchu poprzez swingujące bębny Horstmanna, a organiczny styl lo-fi tylko dodaje im trwałego uroku.

Album otwiera się utworem „End Of The Page” poruszającym się w najciemniejszych i najbardziej melancholijnych wodach psycho folku, z ekologicznym tekstem o mocnym przesłaniu. I choć w czasie gdy ta piosenka powstała brzmiało to jak science fiction i moralistyczna fantazja hipisów dziś jest rzeczywistością dotykająca nas wszystkich. W odróżnieniu od pozostałych utworów ten jest klimatyczny, nieco eteryczny i zrelaksowany. I jeden z najlepszych… „Have A Good Time” to nic innego jak cover Ten Years After „Sugar The Road” tyle, że Bulbous Creation wykonują to w bardzo oryginalny i odmienny sposób z mistrzowską grą na gitarze i głosem bardzo przypominającym Chrisa Cornella (Soundgarden), Scotta Weilanda (Stone Temple Pilots) i Layne’a Staleya (Alice In Chains). Może to zwykły zbieg okoliczności, ale jestem ciekawy czy oni kiedykolwiek słyszeli te nagrania..? Tekst utworu opowiada o nastolatce, której chłopak radzi, aby zbuntowała się wobec despotycznego szefa i żyła po swojemu. Co ciekawe, Alvin Lee brzmiał w tej piosence o wiele bardziej feministycznie i szczerze niż wszyscy ci liberalni klauni, którzy głoszą nienawiść do kobiet i nie tylko do nich…

Kompaktowa reedycja płyty wytwórni Grupa Numero z 2021 roku.

Wydawałoby się, że „Satan” opowiada o księciu ciemności, ale wbrew pozorom tekst nie jest tak satanistyczny, jak sugeruje tytuł. Ba! Można powiedzieć, że jest nawet w połowie katolicki, lub coś w tym stylu ponieważ mówi o wokaliście próbującym uciec od chamuco (hiszp. diabeł) nawiedzającego go w snach i niedającego mu spokoju. Muzyka jest bardzo mroczna, z minimalnymi zniekształceniami i gitarowymi riffami, których mógłby pozazdrościć każdy wykonawca doom metalu. Pragnę zauważyć, że solówki gitarowe mają klimat Stacy Sutherlanda, więc nie mam wątpliwości, że załoga Bulbous Creation chociaż raz słuchała płyt 13th Floor Elevators (żart). Mówiąc zaś poważnie jest to godny oryginał kultowej etykiety rocka! Kolejny numer, „Fever Machine Man”, kontynuuje tę samą tradycję wolnych i mrocznych riffów, choć tym razem z większymi przesterami i w towarzystwie organów dających lekki posmak Uriah Heep. Głos też brzmi nieco inaczej stąd wielu uważa, że ​​współpracowało tu dwóch różnych wokalistów. W rzeczywistości jest to ten sam Paul Parkinson tyle, że śpiewający w wyższych rejestrach i bardziej udręczonym głosem. Tekst opowiada o żołnierzach zamieniających się w maszyny zabijające wszystko, co staje im na drodze…

Tył okładki.

Mroczny jak mało który „Let’s Go To The Sea” to mój kandydat na arcydzieło tego albumu. W tym miejscu proszę, abyście zapomnieli o podróbkach eksperymentalnych płyt typu „Tardo Pede In Magiam Versus” włoskiej grupy Jacula, którą sam twórca i lider zespołu, Antonio Bartoccetti nazwał „młodzieńczym błędem”. To muzyka, której zdecydowanie nie radzę słuchać we wczesnych godzinach porannych ze względu na jej makabryczne i ponure brzmienie. Dopiero teraz rozumiem, dlaczego grafik tak chętnie umieścił tyle szkieletów na okładce. Moim skromnym zdaniem jest to jeden z najbardziej przerażających i makabrycznych utworów jakie kiedykolwiek powstały w tamtym czasie. To także świetny przykład, jak tripy po LSD mogą stać się przerażającym przeżyciem. Warto też zwrócić uwagę, że Alan Lewis brzmi tu jak złowrogi bliźniak Stacy Sutherlanda używając pogłosów bardzo podobnych do tych, których teksański gitarzysta użył na płycie „Bull Of The Woods” z 1969 roku. Jest to również piosenka, w której dopatruję się podobieństwa z grupą Stonehenge, która w tym samym 1971  roku wydała singiel „The Inferno” z dźwiękiem prawie tak samo ciemnym (przepraszam za redundancję, ale nie mogłem się powstrzymać).

Gitarzysta Alan Lewis.

Z kolei „Hooked” zaczyna się riffem podobnym do „Kingdom Come” Sir Lorda Baltimore’a , ale mroczniejszym, prawie tak, jakby grał go sam Tony Iommi. I właśnie w tym miejscu grupa brzmi najbardziej rozdzierająco ponieważ jest to historia o byłym ćpunie, który z został zamknięty w ośrodku odwykowym, przechodził efekt „zimnego indyka” i jedyne, czego teraz pragnie to umrzeć przy swojej matce… „Under The Black Sun” powraca do nieco moralistycznych wątków. Tym razem tekst opowiada o Sądzie Ostatecznym i grzesznikach stających przed obliczem Stwórcy. Chrześcijańska idea miesza się tu z pogańską symboliką (tytułowe Czarne Słońce) reprezentowaną przez starożytne germańskie ludy i… niemieckich nazistów. Muzyka ma raczej sabbathowy akcent, ale z bluesowymi solówkami. Album kończy się znakomitą wersją Stormy Monday”, bluesowego klasyka T-Bone Walkera, w którym odbija się zarówno brzmienie San Francisco jak i brzmienie Teksasu. Słyszę tu też echa 13th Floor Elevators, tym razem z pierwszej płyty, co uznaję za dodatkowy plus.

Płyta „You Wan’t Remember Dying” przesiąknięta surowym, ciężkim, ziemistym i złowieszczym klimatem, dla którego wielu próbujących uchwycić ducha tej epoki oddałoby życie, to jedna z najlepszych i najbardziej autentycznych reprezentacji ciężkiej psychodelii dająca wyobrażenie czym ona naprawdę jest. Absolutnie obligatoryjna pozycja dla miłośników gatunku, oraz dla tych, którzy chcą zrozumieć jej fenomen.

Jeden komentarz do “Ciemna strona ciężkiej psychodelii. BULBOUS CREATION „You Wan’t Remember Dying” (1971)”

  1. Podpisuję się obiema rękami pod tym wszystkim co opowiedziałeś o tym niezwykłym zjawisku jakim był Bulbous Creation. To wspaniała muzyka. Album od wielu lat jest w mojej kolekcji w zremasterowanej wersji na CD wydanej w roku 2011 przez wytwórnię O-Music.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *