Kariera urodzonego w Glasgow Alexa Harveya rozpoczęła się w latach 50-tych, kiedy wygrał konkurs na szkocką odpowiedź Tommy’ego Steele’a, gwiazdy rock and rolla i pierwszego idola angielskich nastolatek. Porzucając szkołę w wieku 15 lat Alex zaczął żyć na własny rachunek pracując jako roznosiciel gazet, pomywacz okien, listonosz, cieśla, sprzedawca, asystent tresera lwów. Proszę mi wierzyć, tych zajęć było dużo, dużo więcej… Kochał też śpiewać. W połowie lat 60-tych wydał dwa udane bluesowe krążki (oba w Polydor): „Alex Harvey And His Soul Band” i album zatytułowany po prostu „The Blues”. Oba świetnie sprzedały się w Niemczech i warte są odnalezienia… W maju 1972 roku jego brat, Les Harvey, gitarzysta i podpora szkockiej grupy Stone The Crows podczas występu został śmiertelnie porażony prądem nieuziemionym mikrofonem. To tragiczne zdarzenie skłoniło Alexa do przemyślenia pewnych rzeczy. Łącząc siły z lokalnymi muzykami z progresywnego Tear Gas: Zal’em Cleminsonem (gitara), Chrisem Glenem (bas), Tedem McKenną (perkusja), oraz nie będącym w Tear Gas kuzynem tego ostatniego, Hugh McKenną (klawisze) szybko stali się lokalną sensacją nomen omen nazywająca się The Sensational Alex Harvey Band. Myli się każdy kto uważa, że byli odpowiedzią Glasgow na szalejący wtedy glam rock. W SAHB, jak ich w skrócie nazywano, niewiele było „glamour”.
Koncerty na żywo, który przyniosły im w Wielkiej Brytanii większe wpływy kasowe niż wielu zespołom, którym powiodło się w sprzedaży detalicznej były teatralne do niespotykanego dotąd ekstremum. Zal, ubrany w zielono-żółty kombinezon, nosił makijaż klauna Harlequina; muskularny Chris z solidnym mulletem ubierał ciemnoniebieski strój przypominający kostium superbohatera, a Alex wyglądał jak typ faceta z przerwą między zębami zdolny rozkwasić nos i rozwalić szczękę każdemu kto usiadł na jego stołku w jego ulubionym pubie. Podczas gdy amerykański odpowiednik Harveya, Alice Cooper, był tylko wymyśloną postacią Vincenta Furniera, na scenie Alex był aktorem o rozdwojonej osobowości odgrywając każdą piosenkę tak, jakby była sztuką samą w sobie za każdym razem grana z nową obsadą. Wszczynał wzajemne walki z tłumem odgrywając dziwaczne postaci: mordercę z nadmuchiwaną lalką, prywatnego detektywa, Jezusa w pieluchach, przestępcę w skórzanej kurtce, Adolfa Hitlera, a w przypadku piosenki „Vambo Marble Eye” z płyty „Next” ulicznego bohatera z komiksu Marvela malującego sprayem „VAMBO ROOLS” na ceglanych ścianach miejskich slumsów. Bay City Rollers to oni nie byli. Nawiasem mówiąc, jeśli kiedyś zastanawialiście się kto zapoczątkował punkową i hip-hopową sztukę graffiti macie gotową odpowiedź… Zespół miał wiele twarzy. Oprócz tego, że mieli potężne brzmienie byli wyjątkowi. Byli ciężcy, brudni, szaleni, bluesowi, odważni, cholernie fantastyczni i grali na pozór prostego rock and rolla. Ten zespół był śmiertelnie poważny, nawet gdy wydawał się śmieszny.
Dzięki niezapomnianym występom krytycy ich uwielbiali, a oni coraz bardziej nawiązywali wyjątkową więź ze swoimi fanami. Rzecz jasna duża część tej lojalności stanowiła niepowtarzalna osobowość frontmana, któremu obce było samouwielbienie i samozadowolenie i który daleki był od tego, by podążać drogą gwiazd rocka kąpiących się w szampanie i uzależnionych od kokainy. Harvey przyciągał fanów w Wielkiej Brytanii i daleko poza nią. Iggy Pop, sam będący brawurowym wykonawcą na żywo, był zaskoczony jego scenicznymi i ekstrawaganckimi wybrykami. Z kolei Nick Cave twierdzi, że był on inspiracją dla The Birthday Party. Za każdym razem gdy grali w Glasgow oddawali mu hołd. SAHB wywarł też wpływ na AC/DC, szczególnie na swojego rodaka, Bona Scotta. Nietrudno dostrzec korelację między tymi dwoma zespołami, oba szczycące się lubieżnymi frontmanami i rozbrajająco kinetycznymi gitarzystami.
W wywiadach z tamtego okresu Harvey przewidział nadejście nowej fali, która retrospektywnie brzmiała bardzo podobnie do punk rocka. „Nie zdziwię się jeśli za chwilę jakiś młody chłopak wymyśli coś, co wystraszy nas wszystkich” – informował Charlesa Shaara Murraya w kwietniowym numerze „NME” z 1975 roku dodając: „Jeśli nie w tym roku, to może w przyszłym…” Podczas upalnego lata 1976 roku Paul Simonon z The Clash, Rat Scabies z The Damned, Johnny Rotten i Glen Matlock z The Sex Pistols, odegrało ważną rolę w spełnieniu przepowiedni człowieka, który później został nazwany „Ojcem Chrzestnym brytyjskiego punku”.
Po trzech studyjnych albumach zespołu, debiutanckim i moim zdaniem niedocenianym „Framed” (1972), fantastycznym „Next” (1973) i znakomitym „The Impossible Dream” (1974) przyszedł czas na oczekiwany przez wszystkich krążek koncertowy, który został nagrany w Hammersmith Odeon 24 maja 1975 roku. To była ostatnia noc ich brytyjskiej trasy. Płyta „Live” wydana przez Vertigo ukazała się trzy miesiące później wzbudzając zachwyt zarówno recenzentów jak i fanów, co nie zawsze szło w parze. Nie ma się zresztą czemu dziwić, SAHB był w tym czasie w szczytowej formie. Przymknijmy oczy i przenieśmy się w czasie, gdzie stojąc tuż pod sceną przyciśnięci do barierki każdy odegrany utwór łącznie ze zmianą kostiumów będzie miał miejsce w naszej wyobraźni. Na scenę wjeżdżają kotły, brzęczą talerze, rozbrzmiewają fanfary. Gdy zza kotary wychodzą muzycy tłum szaleje. Czas zacząć przedstawienie.
Wchodzą pierwsze, hipnotyczne dźwięki Faith Healer”, który pojawił się na ich drugim albumie w 1973 roku – roku narodzin Josha Homme’a z Queens Of The Stone Age (kolejny fan grupy) i rok przed „The Lamb Lies Down On Broadway” Genesis . Punktowy reflektor włączający się równocześnie z gitarowym riffem skierowany jest na Alexa, który stojąc z wyciągniętymi rękami w pozie zombie ze wzrokiem utkwionym w dal wciela się w tytułowego Uzdrowiciela Wiary. „Pozwól mi położyć na tobie ręce” – krzyczy w stronę tłumu, w przeciwieństwie do wersji studyjnej, gdzie pyta „Czy mogę na tobie położyć ręce?”, Tym razem to nie pytanie. To rozkaz. On szuka zdesperowanych osób gotowych mu uwierzyć. On jest zbawieniem, on przyniesie wieczne życie. Tę moc perswazji zespół podkreśla wirującymi gitarami i klawiszami wspieranymi przez dudniący rytm. To ciężki SAHB…
Początek „Tomahawk Kid” niespodziewanie zaczyna się jazzowo w stylu Steely Dan, ale nie dajmy się zwieść. Załoga Alexa to prawdziwi i bezwzględni piraci jakich znajdziemy w mojej ukochanej książce z dzieciństwa „Wyspa skarbów” Roberta Louisa Stevensona. Jestem pewien, że przed zaśpiewanie tego numeru Alex na bank jadł kości umrzyków popijając rumem. Mówiąc poważnie to jeden z najbardziej dramatycznych, a jednocześnie lekkich numerów zespołu, punkt kulminacyjny albumu „The Impossible Dream”, Gdy gitara Zala Cleminsona gra grzmiący riff, a jego koledzy z zespołu jednocząc się wykrzykując „jo ho ho” Harvey recytuje opowieść, która mogła (przynajmniej tak twierdzi we wstępie) być inspirowana Stevensonem, ale która szybko ucieka w zupełnie inne rejony. Pełen werwy Kid będący skrzyżowaniem Dennisa Rozrabiaki i Krzysia z „Kubusia Puchatka” widzi życie pirata jako romantyczną zabawę. „Bądźmy odważni, mój kapitanie, a ja potrzymam twoją włochatą dłoń”, błaga Kid, by po chwili zmienić zdanie, które mnie totalnie rozwala „Zapomnijmy o skarbie, możemy pobawić się w piasku”. Jakież to urocze i słodkie. Nie mniej całość przeplata się z naprawdę ciężkim, pełnym napięcia refrenem podkreślonym hałaśliwie atakującą ciężką gitarą.
„Vambo” to plemienny potwór glam rocka. Podczas tego numeru Alex, ubrany w skórę, malował graffiti na ich charakterystycznym ceglanym tle, a później je niszczył. Ten wzbudzający strach utwór narodził się w slumsach na przedmieściach Glasgow, w ciemnych zakamarkach niebezpiecznych ulic, gdzie on i jego brat spędzili dzieciństwo. Ale Vambo jest tu, więc nic złego nie może się przydarzyć. Owa wyimaginowana postać to ktoś pomiędzy Świętym Mikołajem i Kapitanem Marvelem – zawsze można na niego liczyć. Ta wersja przewyższa studyjną. Jest zdecydowanie lepsza, a gitarowe solo Cleminsona jest niesamowite i jak dla mnie mogłoby trwać znacznie dłużej. Nie mogę pojąć dlaczego ten wspaniały gość jest tak bardzo niedoceniany. To naprawdę genialny, oryginalny i utalentowany gitarzysta z łatwością poruszający się w różnych stylach muzycznych. Jego gra jest cudowna, a solówki, czasem krótkie, nabierają rozmachu aż po wybuchowe zakończenia. I to on najbardziej błyszczy mi w tym utworze. Zresztą nie tylko w tym.
Druga strona oryginalnej płyty rozpoczyna się oszałamiającym utworem „Give My Compliments To The Chef” z niewydanego jeszcze albumu „Tomorrow Belongs To Me”. Mam wrażenie, że składa się on jakby z dwóch połówek i gdyby cały utwór był drugą połową byłby to najlepszy kawałek na płycie. Zaczyna się od powolnego, falującego gitarowego solo, ale wraz ze wzrostem tempa Clemison i Glen zapewniają mu szybki, niebezpieczny nurt stopniowo stający się falą przypływu gotową zniszczyć wszystko na swojej drodze. Tym razem Alex nie odgrywa żadnej postaci, ale nie byłby sobą gdyby w tekście nie przemycił kilka trafnych myśli jak ta: „Armia Zbawienia prosi, ale nikt nie myśli o dawaniu” lub ta: „Wiesz, chciałbym zobaczyć wczoraj tak, jak widzę jutro„, które bardzo mi się podobają.
Przebój Toma Jonesa „Delilah” opowiadający tragiczną historię zazdrosnego męża, który posądził swoją ukochaną żonę o zdradę i ją zabił był hitem SAHB. Klasyczna komiksowa opowieść utrzymany w rytmie walca buja od pierwszego do ostatniego dźwięku i długo zostaje w pamięci. To też idealny numer dla Alexa, ponieważ w głębi duszy jest bluesmanem, lubi grać niezrozumianych, niesłusznie skazanych, dobrych facetów, którzy zrobili kilka złych rzeczy, ale nie mieli takiego zamiaru. Aby cały pokaz zadziałał Harvey potrzebuje żeby tłum w to uwierzył. Pada na kolana błagając o wybaczenie zanim go zamkną. Oni to uwielbiają i… wybaczają. On ma publiczność w kieszeni. Są w całkowitej interakcji. Alex rozmawia z nimi hojnie, bawi się, grając skazańca w swoich szaro-żółtych pasiastych ubraniach, oczekując reakcji widzów i odpowiedzi na jego pytania. Zabawa zabawą, ale udaje mu się również przepisać szereg emocji, od przerażenia jakie wywołał na początku koncertu w „Faith Healer” po prześladowanego i przestraszonego skazańca w „Framed”, który koncert zamyka. „Framed” to w zasadzie SAHB blues z ciężkimi liniami basowymi płynnie przesuwającymi się przez uwodzicielskie zagrywki Zala, który po raz kolejny zachwyca. Jego sposób grania jest ekscytujący; jakby leciał nisko, jakby był głosem Alexa, który tym razem gra samego siebie i wciąż zachowuje się jak wyjący wilk. Z ręką na Biblii upiera się, że „został wrobiony” i musisz mu uwierzyć, że tak jest. Swego czasu na YouTube dostępna była 15-minutowa, rewelacyjna wersja tego utworu z 1974 roku z Agora Balroom w Cleveland. Nieco krótsza („tylko” 10-minut) z tego samego roku z Norwegii daje przedsmak tego, co wydarzyło się w Stanach.
Przedstawienie powoli się kończy, ale Alex dalej żartuje z tłumem. Są jak na haju. Energia w Hammersmith Odeon tej nocy wycieka z głośników ściekając po ścianach. Dysząc pyta tłum, czy mu wierzą, czy nie. Sprawdza, po której są stronie. Po jego, czy po stronie zespołu? Kiedy decydują, że są po stronie zespołu, ryczy „TEN KONCERT JEST ODWOŁANY!” Tłum gra razem z nim, ale po chwili, gdy pyta „Czy mi wierzycie?”, odnosi się wrażenie, że nie tylko pyta czy wierzą w Alexandra niewinność, ale że wierzą w Harveya jako wykonawcę. Interakcja między nim a fanami jest cudowna. Widzieli go już milion razy. To jak msza. Wiedzą, co powiedzieć w odpowiednich miejscach, kiedy wstać, a kiedy usiąść. Kiedy zespół kończy występ typowym bluesowym outro tłum domaga się więcej i więcej, ale radość tamtej nocy gaśnie wraz z wygaszanymi światłami i punktowym reflektorem.
Płyta „Live” pokazuje zespół w najlepszym jego wydaniu. Wspaniała aura, którą stworzyli wokół siebie naprawdę ożywa. Podczas gdy muzycy malują scenerię Harvey zmieniając maski staje się narratorem. Ważne było dla niego, aby publiczność uwierzyła w jego postacie, jego zespół, jego muzykę i przede wszystkim w niego – Alexa Harveya. Od „Faith Healer” do „Framed” wszystko kręci się wokół zaufania. Nawet jeśli w swej nazwie zespół ma słowo SENSACYJNY uwierzcie mu. To zespół, któremu można zaufać. Alex Harvey zmarł siedem lat później na zawał serca. W rock and rollu wszystko co umiera kiedyś powraca. On nie musi. On tu jest i będzie. Uwierzcie mi.
Bay City Rollers wcale tacy grzeczni nie byli. Pamiętam, jak wiele lat temu kupiłem i czytałem od deski do deski Encyklopedię Muzyki Popularnej (lata siedemdziesiąte, tom I, do dziś stoi na półce) i tam w haśle o Bay City Rollers zburzono idylliczny wizerunek grupy z barwnych plakatów dla nastolatek. To na marginesie, zespół nigdy nie należał do moich ulubieńców. A co do Cleminsona….. może szkoda, że jego współpraca z Nazareth trwała tak krótko. Gdyby bylo inaczej, mielibyśmy okazę zobaczyć go na scenie. Widziałem Nazareth na Rock Arenie w 1984 roku, ale wtedy Zala już dawno nie było w zespole.
Alex Harvey … muzyk, showman, wizjoner. Jak to często bywa w przypadku takich postaci odszedł za wcześnie. Nie jestem fanem glam rocka, choć i tu mam kilka wyjątków. Harveyowi przypięto łatkę glamrockera, choć to nie do końca słuszne. Mnie zdecydowanie bardziej podobają się jego wcześniejsze bardziej bluesowe albumy (Framed, Next). Mam wydaną w 2002 roku kompilację tych dwóch świetnych albumów na jednym CD. Harvey to jednak „zwierzę” koncertowe. Jego koncerty to wielkie spektakle muzyczno-teatralne. Porównywany niekiedy do Alice Coopera czy Kiss, ale on nie dał się ponieść tandecie scenicznej Coopera czy Kiss. Twój wpis poświęciłeś głównie jednej płycie „Live”. Jest to zapis jednego z koncertów UK Tour. Moim zdaniem równie ciekawe, a może ciekawsze były jego koncerty w USA. Dostępny jest wspaniały dwupłytowy album z zapisem jego dwóch koncertów (Dallas i Cleveland). Szczególnie unikatowy jest ten drugi koncert na którym Alex wykonał 16-minutową wersję utworu „Anthem”. Wersja studyjna z albumu „The Impossible Dream” ma tylko 7 minut. Dla tego właśnie utworu można dać się pokroić w cienkie paski. Takiego Alexa nigdzie się nie znajdzie:
https://www.youtube.com/watch?v=HWxtjDmTcCg
Ta wokaliza wbija w podłogę ….