Bez względu na porę roku i dnia zawsze chętnie sięgam po naleśniki (zwijane!) szczególnie jeśli są z dżemem wiśniowym, truskawkowym, lub jagodami. Uwielbiam. Ale czy można poważnie potraktować zespół, który nazywał się Fresh Blueberry Pancake..? Jeśli o mnie chodzi zdecydowanie odpowiem: TAK! Szczególnie, jeśli przypomnę sobie emocje i moje podekscytowanie, gdy w styczniu 2023 roku wytwórnia Ancient Grease Records po raz pierwszy OFICJALNIE wydała płytę tego jednego z najcięższych undergoundowych zespołów z Pittsburgha. Tak na marginesie, cały nakład rozszedł się na pniu w ciągu kilku tygodni! Ja od lat mam nieoficjalną wersję CD wytwórni Shadoks, jedyną dostępną, wydaną na początku XXI wieku, którą przechowuję jak relikwię.
Cała historia zaczęła się pod koniec lat sześćdziesiątych kiedy to gitarzysta John Behrens, wokalista i basista Tony Impavido, oraz perkusista Geoff Reidell będąc pod wrażeniem muzyki Cream założyli własną grupę. Mieli wówczas po 16-17 lat. Nazwa zespołu powstała w sali prób. Padały przeróżne propozycje i sugestie. Nic im nie pasowało. Jeden z przyjaciół, który z nimi przebywał odebrał pudełko naleśników, na boku którego był przepis na „świeże naleśniki z jagodami”. Pomyśleli, że skoro na rynku działały już takie grupy jak The Strawberry Alarm Clock i The Marshmallow Steamshovel, to Fresh Blueberry Pancake będzie dla nich całkiem dobrą nazwą.
Większość zespołów, które interesowały się cięższym brzmieniem słuchało Cream, The Jimi Hendrix Experience, Blue Cheer… Nasza trójka nie była wyjątkiem. Zaczynali od coverów Steppenwolf, Cream, Iron Butterfly by ostatecznie zacząć pisać własny materiał. W morzu lokalnych kapel takie power tria w tym czasie praktycznie nie istniały. Ich elektryzujące występy bardzo różniły się od garażowego grania, więc szybko ugruntowali status wyjątkowego zespołu. Zadebiutowali w piwnicy kościoła metodystów brawurowo wykonując słynne „In-A-Gadda-Da-Vida”, a potem koncertowali w całym mieście wliczając w to szkolne boiska i sale gimnastyczne, parki publiczne, kluby młodzieżowe, parkingi centrów handlowych. Pozytywne reakcje na ich muzykę było sygnałem, by nagrać demo i zainteresować nim potencjalne wytwórnie płytowe. Jesienią 1970 roku weszli do studia G&C Recording, którym zarządzał Glen Campbell (zbieżność imienia i nazwiska z amerykańskim gitarzystą i piosenkarzem country przypadkowa). Na sesję wybrano dziewięć utworów, które ich zdaniem najlepiej reprezentowały wszechstronność zespołu. Całość została nagrana w jednym podejściu bez dogrywania i postprodukcji; mówiąc prościej, był to studyjny zapis występu „na żywo”. Biorąc pod uwagę, że w sesję zainwestowano skromną sumę pieniędzy do tego z Campbellem nie mającym żadnego doświadczenia w nagrywaniu ciężkich zespołów brzmienie i jakość dźwięku okazała się znakomita. Z tego materiału wytłoczono zaledwie 54 kopie (!) z czego pierwsze 11 zapakowane w zwykłe białe koperty wysłano w celach promocyjnych do stacji radiowych. Kolejne 43 egzemplarze mające prostą, białą okładkę z jaskrawo pomarańczową naklejką z napisem „Fresh Blueberry Pancake – Heavy” muzycy rozdali najbliższej rodzinie i przyjaciołom. Chociaż demo nie miało oficjalnego tytułu, z powodu słowa „heavy” umieszczonego pod nazwą zespołu przyjęło się je tak tytułować.
Mimo, że żadna ze stacji radiowych nie zaryzykowała grania ich utworów trio konsekwentnie szło swoją drogą. Niewiele później odezwał się do nich producent z Nowego Jorku reprezentujący dużą wytwórnię płytową, któremu spodobała się kompozycja „Clown On Rope” i którą chciał wydać na singlu. W Pittsburghu spędził z nimi trochę czasu, a potem zabrał ich do siebie. Podpisanie kontraktu i wydanie małej płytki było na wyciągnięcie ręki. Pech dopadł ich dzień przed podpisaniem ostatecznej umowy; John Behrens miał poważny wypadek motocyklowy, który wykluczył go z grania na rok. Kiedy wyzdrowiał, producent powołując się na zmieniające się trendy muzyczne i rosnące ceny zrezygnował z wydania singla. Wycofał się też z obiecanego kontraktu płytowego. Chociaż był to poważny cios nie przestali koncertować i pisać nowe piosenki. Skrócili nazwę do Pancake, ale i pod nią nic nie nagrali. W 1974 roku trio rozpadło się, a cudem zachowane demo wciąż krąży wśród kolekcjonerów. W czerwcu 2010 roku oryginał był najlepiej sprzedającym się winylem na eBayu. Sprzedano go za 7 000 dolarów pokonując płyty The Beatles, The Rolling Stones, Boba Dylana i The Doors! Mało tego. W 2019 roku dostępne były dwa oryginalne LP „Heavy”. Jeden na japońskim eBayu sprzedany został za 8 819,97 dolarów, drugi na Discogs za równe 10 000!
Po raz pierwszy cały materiał pojawił się na płycie winylowej i CD w 2001 roku, którą wydał Shadoks Music. Ta niemiecka wytwórnia specjalizująca się w reedycjach rzadkiej muzyki psychodelicznej i undergroundowej w wielu przypadkach robiła to (niestety) bez zgody i wiedzy artystów. Tak jest i w tym przypadku, No, ale wtedy zapotrzebowanie na tego typu rarytasy było ogromne. Takie rzeczy jak już wychodziły łapało się w powietrzu i nie zwracało uwagi, czy to „pirat”, czy „legal”., tym bardziej, że o oryginale można było zapomnieć. Szkoda tylko, że „komiksowa” grafika okładki na jaką postawiła wytwórnia kompletnie nie oddaje charakteru muzyki zespołu. A ta jest wysokiej klasy, zarówno pod względem jakości nagrania, jak i pod względem kompozytorskim.
Zespół ma bardzo ładne brzmienie ze świetną gitarą prowadzącą i fajną pracą organów przywodzącą na myśl wczesny Zeppelin, Grand Funk, czy MC5. W tych dziewięciu utworach o różnych stylach muzycy z niebywałą łatwością potrafią opanować chrupiący acid rock w stylu Blue Cheer, bluesowy psycho rock, melodyjne nuty folk rocka i jazzu. Ale kiedy chcą mocno przywalić nie owijają w bawełnę. Czuć, że dużo nasłuchali się nie tylko Cream, Iron Butterfly. czy Hendrixa. Wszystko brzmi świetnie, kołysze jak bestia, oraz (co ważne) jest doskonale wykonane. Gitara Johna Behrensa jest głośna i gotycka, Geoff Rydell jak na perkusistę ma szeroką, artystyczną wyobraźnię, a gra na basie Tony’ego Impavido jest po prostu znakomita i nie jestem w stanie ocenić, czy lepszy z niego basista, czy wokalista.
Już początkowe akordy „Hessles”, który brzmi jak „Politician” Cream robią wrażenie. To tu znajdziemy jedne z najcięższych riffów połączone z wokalnym atakiem w stylu Grace Slick wyrzucającym z siebie buntowniczy, punkowy tekst. Tymczasem drugi utwór, „Being In Town” jest jakby z innego świata przenosząc energię i klimat w spokojne, jazzowe rejony. Banalny tekst o poczuciu wolności jakie daje nam wydawanie zarobionych pieniędzy i podziwianie pięknych kobiet może być nieco denerwujący, ale w obliczu cudnych nut kto by tam zawracał sobie nim głowę. Tym bardziej, że zaraz po tym dostajemy to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli najcięższy numer tego zestawu, „Clown On A Rope”. Ten zespołowy jam z ciężkim riffem w najlepszym wydaniu jaki można sobie wymarzyć sprawia, że chce się z rozkoszy zacisnąć zęby aż do bólu. Gdyby nagrał go Black Sabbath pewnie zarobiłby na nim niezłą kasę. Ze względu na ciężar gatunkowy można uznać go za prekursora heavy metalu. Pamiętajmy, to był rok 1970 i chyba nie było w tym przypadku, że album nazywał się „Heavy”… Hiperaktywna harmonijka ustna w „Bad Boy Turns Good” nadaje piosence klimat wiejskiego rocka, zaś „I Call Him Lord” uderza w nutę religijną (przynajmniej w tekście). Jest to być może najkrótsza znana mi piosenka skłonna nawrócić niejednego ateistę na chrześcijańską drogę. Tym razem całe show kradnie Impavido na swym basie.
Kolejnym hitem okazuje się „Down On The Farm” z domieszką Savoy Brown ze świetną (po raz kolejny zresztą) harmonijką. Jego luźny klimat podkreśla sentymentalny i prosty tekst o czasie spędzonym na farmie przy boku ukochanej kobiety. Z kolei genialny „Where’s The Sun” opowiada o tęsknocie za słońcem osoby zamkniętej w ciemnym pomieszczeniu. Gatunkowo nie jest to najcięższy utwór, ale jego kalifornijski klimat za każdym razem powala mnie na łopatki… „Sleep Bound” z historią człowieka pragnącego zaznać chwili spokoju i wyciszenia przed szaleństwem tego świata powraca do jazzowego nastroju . Album kończy się nagraniem „Stranded”, który jest równie ciężki, co stonowany. Podobnie jak „Hassles” i „Clown On A Rope” wyróżnia się mocarnym riffem, sfuzzowaną bluesową gitarą i namiętnym wokalem.
Chociaż płyta nie jest koncepcyjnym arcydziełem jak niektóre zaskakujące rarytasy z prywatnych wydawnictw i tak zachwyca. Szczególnie po wielokrotnym przesłuchaniu. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że to tylko demo każdy utwór jest tu zwycięzcą. Być może to jeden z tych ostatnich tak mało znanych i rzadko wznawianych, ciężkich psychomonsterów, o którym absolutnie nie wolno nam zapomnieć.
Ooo dziękuję za ten post 🙏🙏 jest to też jeden z tych albumów, które są ze mną najdłużej i od nich się w sumie u mnie „zaczęło” 🙂
Z przyjemnością czytam, później uważnie słucham a na końcu stwierdzam, że o muzyce wiem… niewiele. Cieszę się, że mam doskonałe źródło rzetelnych informacji. Pozdrawiam serdecznie
Ja z kolei ilekroć już sądzę, że nic w muzyce tej mnie nie zaskoczy i że praktycznie już wszystko ogarniam, to wyskakuje coś takiego, że znów jestem w punkcie wyjścia – że dalej mało wiem i mało znam. I to jest najlepsze 😊Pozdrawiam.