Wiele brytyjskich zespołów na przełomie lat 60/70 z komercyjnego punktu widzenia uznało za korzystne oddawanie hołdu indyjskiej muzyce, a nawet jej duchowość. Zamiast gitary w jednym utworze włączali drona lub sitar, plądrowali panteony hinduizmu w poszukiwaniu dzieł sztuki. Quintessence byli inni. Byli czymś prawdziwym i wyjątkowym. W ciągu kilku tygodni od powstania (kwiecień 1969 roku) stali się sensacją przekazywaną pocztą pantoflową. Chris Blackwell i Muff Winwood z Island Records wpadli na próbę z książeczką czekową i gwarancją wolności artystycznej. Na scenie koncertowej brylowali przez trzy lata i, patrząc wstecz, byli ostatnim wielkim „hurrra!” lat sześćdziesiątych. W połowie 1972 roku, po czterech albumach i dwóch singlach, pierwotna szóstka muzyków podzieliła się na dwa odłamy. Jako Quintessence i Kala nagrali po albumie po czym popadli w zapomnienie tak szybko, jak się pojawili.
Quintessence był produktem londyńskiej bohemy Ladbroke Grove. Mówiąc bardziej obrazowo była to świadoma, żywa wersja Greenwich Village angielskiej kontrkultury, gdzie mieszkali Hawkwind, Pink Fairies, Skin Alley, Cochise, Quiver, Steamhammer, Third Ear Band i Tyrannosaurus Rex, gdzie tuż za rogiem komuna Mighty Baby przyjęła sufizm. Owa undergroundowa scena była salą porodową dla rodzącej się muzyki progresywnej, jaką znamy dzisiaj. Nie wszyscy członkowie zespołu byli Anglikami. Ron „Raja Ram” Rothfield, urodzony w Melbourne w rodzinie żydowskiej, najpierw uczył się gry na skrzypcach, ale zmienił je na flet zdobywając dyplom muzycznej uczelni. W 1965 roku przeprowadził się do Nowego Jorku i studiował jazz u Lenniego Tristano za dolara za minutę (warto było!) i występował z amerykańskim basistą Richardem „Shambhu Babaji” Vaughanem. W marcu 1969 roku obaj osiedlili się w Ladbroke Grove. Kilka ulic dalej mieszkał Phil „Shiva”Jones, który jako dziecko odkrył (jakby z poprzedniego życia) pieśni religijne Afroamerykanów. W rodzinnym Sydney stał się nastoletnią gwiazdą blues rockowego Unknown Blues. Po wydaniu pięciu singli porzucił zespół i wyruszył do Anglii, kraju swoich przodków (ojciec miał walijskie pochodzenie) podążając za marzeniami o duchowym guru. W kwietniu Raja Ram zamieścili ogłoszenie w „Melody Maker” w rubryce „Poszukiwani muzycy”, na które odpowiedziało dwieście osób. Spośród nich wybrano kanadyjskiego perkusistę, byłego członka Junior’s Eyes, Jake’a Miltona, 16-letniego geniusza gitary z Mauritiusu, Alana Morsterta i jedynego Brytyjczyka, Dave’a Codlinga, byłego nauczyciela sztuki w Leeds grającego na gitarze rytmicznej. Cała szóstka zamieszkała razem w domu przy Oxford Gardens, który wkrótce stał się miejscem spotkań muzyków, poetów, „kolorowych ptaków”. To tu wprowadził się ich duchowy nauczyciel, Swami Ambikananda, który prowadził ich w uniwersalnej wierze i nadał niektórym z nich nowe imiona.
Swój pierwszy koncert zagrali (podobnie jak Hawkwind Zoo) w kościele All Saints przy Portobello Road dzięki przyjaznemu wikariuszowi, gdzie czterysta dusz stłoczyło się dzięki poczcie pantoflowej. W czerwcu pojawili się na plakatach (jako Shiva And The Quintessence) i w byłej lokomotywowni Camden Roundhouse dali kilka charytatywnych występów. Ich wczesne brzmienie łączyło elementy psycho rocka, jazzu i bluesa z indyjskimi raga w prawdziwie progresywnym stylu. To było New Age zanim New Age zostało wymyślone. Kiedy pierwszy raz ich usłyszałem byłem już nieco obyty z indyjskimi wpływami w rocku. Moja fascynacja zaczęła się od beatlesowskiego „Sierżanta Pieprza”, a konkretnie od indyjskiego podejścia w „Within You Without You” (dopiero później dowiedziałem się, że jest tu mniej Indii, a więcej Harrisona), czego konsekwencją było podnoszeniu igły gramofonu i ponownym jej opuszczaniu w tym samym miejscu. I tak przez kilka godzin. Bez przerwy. Ku rozpaczy moich sąsiadów… Inne albumy, choćby takie jak „In Search Of The Lost Chord” The Moody Blues, czy wczesne płyty Incredible String Band zawierały sitar, ale zwykle traktowano go jak egzotyczny model gitary. Co prawda nie potrafiłem do końca zrozumieć rytmów ani skali indyjskiej muzyki, ale wiedziałem, że jest w tym coś niezwykłego, wykwintnego. I pewnie dlatego utwory Quintessence takie jak „Shiva’s Chant” czy „High On Mount Kailash” tak bardzo mnie pociągały.
Kontrakt z wytwórnią Island i studio dało zespołowi swobodę eksplorowania łagodniejszego, bardziej lirycznego podejścia, a jamy, które były siłą ich występów ograniczono do ściśle zaaranżowanych piosenek. Bardzo fajnie. Tyle, że żadna płyta studyjna nie odzwierciedlała atmosfery ich występów i rzeczywistego kunsztu muzycznego. Szczęśliwi, którym dane było w epoce przeżyć ich koncerty tym bardziej, że wszelkie nadzieje na płytę „live” prysły, gdy zespół został rozwiązany. Pozostały jedynie relacje naocznych świadków i wyobrażenia jak magiczne musiały to być chwile.
Wydawało się, że po tak długim czasie nie było szans, by coś w tej materii się zmieniło. A jednak cud się zdarzył! Prawie czterdzieści lat później londyńska wytwórnia Hux Records wskrzesiła tego samego dnia (12 października 2009 roku) dwa niewiarygodne koncerty na kompaktowych płytach: „Cosmic Energy (Live At St Pancras 1970)”, oraz „Infinite Love (Live At Queen Elizabeth Hall 1971)”. Obie, zarejestrowane przez Island, ujawniają bardzo wyrafinowane i bogate brzmienie. Częściowo była to ewolucja muzyczna, częściowo techniczna: mieli monitory, lepsze nagłośnienie, nie mówiąc już o tym, że Island miał teraz 16-ścieżkowy mobilny sprzęt. Aby docenić magię zespołu na żywo, a szczególnie Phila Jonesa jako wokalistę i motywatora tłumu te dwa tytuły są nierozłącznymi i absolutnie obowiązkowymi pozycjami. Nieco przekornie zacznę od tej drugiej (podwójnej) płyty nagranej 30 maja 1971 roku, która moim zdaniem jest arcydziełem!
Samo słuchanie Quintessence nigdy nie było tym, o co chodziło; to był zespół, którego po prostu trzeba było doświadczyć „na żywo”. Ich koncerty były niesamowitym przeżyciem. Ze świecami, pokazami świateł, zasłonami, kadzidłami, z hipnotycznymi rytmami i improwizacjami w stylu „Dead/Alive” Grateful Dead podkreślone wzniosłym śpiewem Shiva Jonesa, z wyjącą i wspaniale unoszącą się gitarą Allana, świetną sekcją rytmiczną i tańczącym Raja Ram’em ze swym fletem. Wszystkie te składniki łączyły się w spójną całość działając na zmysły przenosząc słuchaczy w zupełnie inne sfery. Koncert z „Infinite Love” jest fenomenalny. Zespół był naprawdę w swej szczytowej formie. W tamtym czasie recenzenci twierdzili, że obok Pink Floyd był to „najlepszy zespół na świecie grający na żywo”. I bez wątpienia tacy byli łącząc wirtuozerię i mistyczny zapał jak nikt inny. Do perfekcji opanowali długie improwizacje, w których jedna sekcja płynnie przechodziła w drugą, a wzniosłość i piękno stopniowo narastały sięgając szczytów ekstazy. Partie fletu i gitary są niesamowite, psychodeliczne jamy przywodzą na myśl najlepsze utwory wspomnianego już tutaj Grateful Dead i czasami odnoszę wrażenie, że to naprawdę kontynuacja amerykańskiej sceny psychodelicznej z unikalnym indo-progresywnym akcentem. Set lista zawiera utwory znane ze studyjnych albumów (poza „Meditations), w tym arcydzieło – eponimiczny „Dive Deep” w dwóch eksplodujących wersjach, w których ostatnia, zamykająca płytę, trwa 24 minuty, gdzie wersja studyjna trwa zaledwie 5 minut! A już włączenie oszałamiającej wersji „Wonders Of The Universe” w wyścigu do gwiazd podnosi ten koncert na niebotycznie wysoki poziom. Nie zamierzam recenzować poszczególnych utworów (kilka z nich powtarza się zresztą na obu koncertach), ponieważ nie ma takiej potrzeby. Ten zespół albo się kocha, albo odrzuca traktując go jako grupę pretensjonalnych kpiarzy, którzy wciskają własną odmianę pseudo-religijnych bzdur. Ja ich uwielbiam. To jeden z moich ulubionych zespołów wszech czasów, a cała jego magia jest tu, na tej właśnie płycie. Ktokolwiek w Hux Records opanował ten podwójny dysk zasługuje na szacunek i medal – to naprawdę praca wykonana z miłości. Jakość dźwięku jest absolutnie krystalicznie czysta, a dołączona do płyty 36-stronicowa książeczka jest arcyciekawa i wielce pouczająca.
Równie zdumiewający jak „Infinite Love” jest „Cosmic Energy” chociaż niektórzy twierdzą, że jakość dźwięku na tej płycie nie jest aż tak dobra. Mnie osobiście to nie przeszkadza i podoba się równie mocno. Zresztą gdybym nie słyszał najpierw koncertu z 1971 roku prawdopodobnie nawet nie zauważyłbym różnicy w jakości dźwięku. Ten występ miał miejsce rok wcześniej, 3 marca w St. Pancras Town Hall w Londynie. Utwory, które zdecydowanie sprawiają, że jest to pozycja obligatoryjna, to 20-minutowa „Giants Suite”, sporo od niej krótszy „Twilight Zones”, cudownie kosmiczny „Sea Of Immortality”, czy też znakomity 15-minutowy „Jesus, Buddha, Moses, Gauranga”. Wśród bonusów trwających łącznie 38 minut(!), które pochodzą z koncertu z Queen Elizabeth Hall, a nie znalazły się na „Infinite Love” wyróżniłbym „Freedom” (14 minut) trochę przypominający mi Jethro Tull i końcowy, jakże uroczy „Giants (Reprise)”. Co niektórzy nazywają tę płytę wydawnictwem bliźniaczym, bo słucha się jej tak samo wybornie jak „Infinite…” Ale to właśnie tu najbardziej słychać jak inaczej można zinterpretować utwór grając go na żywo.
Chyba to nie przypadek, że okładki obu płyt zdobią zdjęcia odległych galaktyk, albowiem Quintessence swoimi dźwiękami wykracza daleko poza naszą Ziemię sięgając gwiezdnych sfer. Jego muzyka to także hołd dla ezoterycznego piękna. A piękno tkwi nie tylko w Kosmosie, ale i w nas. Trzeba je tylko w sobie odnaleźć.
W skarbcu wytwórni Island znajduje się kilka innych, ciekawych i niepublikowanych tytułów: „No Masters” z listopada’69 ; „Do”, „Green To Red/Red To Green” i „Tree Of Life” z lutego; „Marwa” z lipca (wymyślny utwór, który, jak wspomina producent John Barham, sam go napisał) i „Witchseason” z sierpnia (wszystkie z1970 roku); „Sri Ranakkuhna” – tu data nieznana; a także wersje dwóch utworów, które później ponownie zostały nagrane dla RCA: „Wonders Of The Universe” i „You Never Stay The Same”. Dodajmy do tego liczne alternatywne ujęcia materiału z trzech albumów zespołu dla Island, w tym niepublikowaną koncertową wersję „Wonders Of The Universe” z Queen Elizabeth Hall (wymaga cyfrowej naprawy basu) i to, co wydaje się być brakującą połową koncertu St Pancras – taśmę z owymi nagraniami odnalezionymi już po wydaniu płyt przez Hux Records. O ile wytwórnia uzyska do nich prawa (skomplikowane rozmowy ciągną się niestety od kilku lat) być może czeka nas jeszcze jeden wystawny album Quintessence. Czekam na niego z wielką niecierpliwością.
Ogromnie się cieszę, że na łamy Twojego bloga trafiło niezwykłe zjawisko muzyczne jakim był Quintessence. Od dawna zaliczany jest do moich ulubionych zespołów. Działał dość krótko, ale pozostawił po sobie niezwykłą muzykę, szczególnie w wersjach koncertowych. Sposób w jaki zespół się rozpadł stawia nieco cienia na ich karierze. W myśl starego powiedzenia, że jak nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniądze. W ich przypadku poszło właśnie o „kasę”. Quintessence jak wiadomo zagrał setki koncertów i festiwali w całej Europie. Odrzucili jednak umowę płytową wynegocjowaną przez Chrisa Blackwella z Island Records, co spowodowało, że nie zagrali na koncercie w Carnegie Hall w Nowym Jorku zaplanowanym na początek 1972 roku ani nie odbyli trasy koncertowej po USA, ponieważ czterech członków zespołu chciało większej zaliczki pieniężnej. To rozczarowało Blackwella i wyrzucił zespół z wytwórni płytowej. Quintessence podpisało więc kontrakt z RCA i nagrało jeden album wyłącznie z Jonesem i Devem. W odpowiedzi Raja Ram niespodziewanie „wyrzucił” obu muzyków zaraz po wydaniu tego albumu. Jones i Dev utworzyli więc krótkotrwały zespół o nazwie Kala. Nota bene warto zwrócić uwagę na ten nieco zapomniany album. W roku 2010 wytwórnia Hux wydała na CD album kompilacyjny „After Quintessence: The Complete Kala Recordings” zawierający wszystko to co udało się znaleźć, w tym rzadkie nagrania koncertowe i bonusy. To bardzo ciekawy album z muzyką, w której nie ma już tej mistycznej atmosfery Q, ale wciąż jest bardzo interesująca. Polecam.