GYPSY „Gypsy” (1970); „In The Garden” (1971)

W latach 60-tych Whisky A-Go-Go mieszczące się przy  8901 Sunset Blvd w Clark, w West Hollywood, stało się głównym miejscem spotkań muzyków i hipsterów. Było na tyle modne, że uwieczniono je w filmie „Absolwent” z 1967 roku, kiedy to Benjamin grany przez Dustina Hoffmana wybiega z tego przybytku. Pierwszą sensacją, która wyszła z klubu wkrótce po jego otwarciu (styczeń 1964 roku) był Johnny Rivers i to właśnie wtedy klub zapoczątkował cały „trend” polegający na tym, że dziewczyna w mini spódniczce tańczyła nad tłumem w klatce. W jakiś sposób Whisky stało się fajnym miejscem dla mniej i bardziej znanych zespołów, w tym także dla pochodzącego z Minneapolis kwintetu GYPSY, który grał tu niemal ze wszystkimi jacy się pojawiali przez cały 1969 rok. Ale zanim to nastąpiło cofnę się nieco w czasie.

Ciekawą postacią w zespole był znakomity gitarzysta James Johnson. Był też świetnym autorem piosenek. Wystarczy wspomnieć, że Ray Charles, jak i Guitar Slim nagrali jego piosenkę „Too Hard To Love You”, a The Fifth Dimension umieścił jego dwa utwory na albumie „Earthbound”. Johnson dorastał w Waterloo w stanie Iowa i przeprowadził się do Minneapolis w 1954 roku w wieku 12 lat. Niedługo potem pierwsza fala rock and rolla dotarła do miasta i odmieniła jego życie. Pierwszą gitarę wziął do ręki w wieku 15 lat. W 1964 roku założył garażowy zespół The Underbeats w składzie które znaleźli się między innymi James „Owl” Walsh (org, voc) i Enrico Rosenbaum (g. voc). Do 1968 roku nagrali osiem singli spośród których „Footstompin’,” „Annie Do The Dog” i „Book Of Love” stały się lokalnymi hitami. Byli jedną z kilku lokalnych grup wybranych do supportowania Beatlesów 21 sierpnia 1965 roku na Met Stadium w Bloomington. W holu na rozgrzewkę zagrali kilka swoich piosenek. Gdy skończyli zza drzwi wyłonił się Ringo Starr, pogratulował im „występu” i rzucił: „Do zobaczenia później koledzy”. Niestety promotorzy trasy nie pozwolili ani im ani żadnemu innemu wykonawcy wystąpić na scenie przed liverpoolską czwórką, a historyjka stała się anegdotą opowiadaną przez lata. Rok później Johnson został powołany do armii i wysłany do Wietnamu gdzie przebywał przez półtora roku. Po powrocie przekonał Rosenbauma i Walsha do przeprowadzki do Los Angeles. Gdy dołączyli do nich perkusista James Epstein i basista Doni Larson odeszli od grania popowych piosenek i rozwinęli brzmienie na bardziej progresywny, jazzowy rock. Zmienili też nazwę na Gypsy. W klubie Whisky A Go Go Johnson poznał wiele znanych osób. Można powiedzieć, że znał każdego kto tam wystąpił, od Randy Meisnera z The Eagles po Jimi Hendrixa (rok później Hendrix spytał Johnsona czy nie gniewa się, że swój nowy zespół nazwał Band Of Gypsys). Skromny muzyk nie obnosił się z tym. Przeciwnie. Martha Raye, popularna aktorka komediowa i piosenkarka była jego przyjaciółką, o czym wiedzieli jedynie najbliżsi. Tuż obok mieszkali Leno i Rosemary LaBianca, do których wpadał na herbatkę i którzy zostali zamordowani przez bandę Mansona 9 sierpnia 1969 roku…

Popularność jaką zespół zyskał wśród młodzieży zwróciła uwagę kilku wytwórni płytowych, z których najpoważniejsze oferty złożyli im Atlantic Records i początkujący Metromedia Productions. Wybrali tę drugą. Dlaczego..? Mając sporo autorskiego materiału właściciel firmy zgodził się wydać go na podwójnym albumie na co Atlantic nie do końca pomysł aprobował. Całość została nagrana  w Devonshire Studios w North Hollywood i wydana w sierpniu 1970 roku pod tytułem „Gypsy” z piękną okładką, reprodukcją obrazu „Zodiaque” czeskiego artysty Alfonsa Muchy żyjącego na przełomie XIX i XX wieku.

Front okładki podwójnego albumu „Gypsy” (1970)

Powiedzieć, że to dobry album to jakby nic nie powiedzieć.  Jest lata świetlne poza typowymi debiutami wyprzedzając konkurencję o kilka lat. Kansas i Styx będą stąpać po tym samym gruncie pół dekady później, ale bardziej pretensjonalnie. Pamiętam szum jaki wywołała debiutancka płyta Boston. Gypsy nigdy takiego nie miał. A zasługiwał na to bardziej niż oni, czy ktokolwiek inny w tym czasie. Nieskazitelne harmonie wokalne, harmoniczna gra na gitarze w (chyba) skali eolskiej były po prostu genialne. Wszystkie piosenki opowiadały historię, a historie były cudowne. Album poznałem z kasety przywiezionej przez „wujka z Ameryki” mojego kolegi, który odstąpił mi ją za free twierdząc, że to nie jego klimaty. Później przekonywałem do niego wszystkich moich przyjaciół. Wielu do dziś mi za to dziękuje.

Wnętrze rozkładanej okładki.

Grupa mogła skończyć na Zachodnim Wybrzeżu z brzmieniem „z domieszką jazzu”, ale była zespołem z Minnesoty. Ten ich debiut to klasyczny rock w najlepszej formie absolutnego piękna prowadzący nas przez paletę bogatych obrazów. Nie ma tu utworu, do którego nie chce się wracać i wielokrotnie odtwarzać! Większość muzyki została skomponowana i napisana przez Enrico Rosenbauma, który co prawda nie był wirtuozem gitary, ale miał swój styl płynnie łącząc jazz, delikatną psychodelię i odrobinę funku, co nadało każdemu numerowi bardzo amerykańskie brzmienie. Zresztą praca zespołu jest tak imponująca, że ​​trudno wyróżnić konkretnego muzyka chociaż gra na klawiszach Jamesa Walsha (głównie Hammond B3) jest szczególnie pomysłowa. Pierwsza płyta zawiera żywą, solidną muzykę z dużą ilością instrumentów perkusyjnych, za co odpowiada zaproszony do studia Preston Epps grający na bongosach. Nie chcę szczegółowo omawiać każdej kompozycji, ale o kilku parę słów powiem. Niektórzy mówią, że utwór „Gypsy Queen (Part I & Part II”, który otwiera tę płytę to standard na miarę muzycznego Oskara. Ładna melodia napędzana płonącą gitarą Johnsona i organami Walsha z nutą latynoskiej perkusji oraz wokalnymi harmoniami to wzorcowy przykład progresywnego popu, który powala! Wydany na singlu stał się w Stanach ich największym hitem. Nawet gdyby go nie było na tym albumie to i tak pozostałe numery sprawiają, że warto go mieć! „The Third Eye”, „Man of Reason” i „I Was So Young” są solidne, energetyczne, z dużą ilością soulu i porywających rytmów, a „Dream If You Can” to  już czysta kwintesencja miękkiej psychodelii wczesnych lat 70-tych. Złowieszcze intro z melotronem w „Decisions” przypomina King Crimson z tego okresu. Wokale w stylu Paula Kantnera zapadają w pamięć, ale to melodyjne, naprawdę niesamowite solo gitarowe kradnie show. W końcówce powraca niepokój z intro, pojawia się kojący wokal i chrupiący riff gitarowy. Ależ to jest numer!

Tył okładki.

„The Vision” z drugiej płyty to kolejny ukryty klejnot mający kilka rzeczy na swoją korzyść. Po pierwsze: oszałamiająca gitara slide Johnsona podkreślona latynoską perkusją. Po drugie: fascynujący głos Walsha – brzmi jak najlepsza wersja Stephena Stillsa. Po trzecie: opiera się to na bardzo delikatnym wokalu z elegancką i smaczną grą na pianinie i tekstem o tym, że mężczyźni są sobie równi. Moim zdaniem to jeden z najlepszych utworów na drugim krążku choć zespół, niczym wytrawny gracz w pokera, prawie na sam koniec gry wyciąga asa z rękawa. Mam tu na myśli 11-minutową suitę „Dead And Gone” gdzie wszyscy dają popis swoich wielkich możliwości. Jest to najbardziej eklektyczny utwór na tym albumie obejmujący i folk i rockową psychodelię i progres, a nawet pop. Ja go uwielbiam! Co ciekawe, pomimo swej długości często był grany w stacjach radiowych. W komercyjnych czasach jakie mamy obecnie trudno to sobie wyobrazić, ale ja z tego byłbym bardzo zadowolony. Album kończy „Tomorrow Is The Last To Be Heard” z odpowiednio wykorzystaną orkiestracją robiącą (po raz kolejny zresztą) wielkie wrażenie. Kościelne organy Walsha nadały otwarciu posmak Uriah Heep, ale ja ten utwór kocham za fantastyczne solo gitarowe jakie się tam pojawiło! Zresztą co ja mówię – kocham nie tylko to solo, ale wszystko co jest na tych dwóch płytach. Płytach jakby specjalnie stworzonych dla mnie (przepraszam za swój egoizm).

Drugi album, „In The Garden”, wydany w sierpniu 1971 roku, a  wyprodukowanym przez Clarka Burroughsa przyniósł dwie zmiany personalne. Nowym perkusistą został Bill Lordan, a basistą Willie Weeks. Wcześniej za udział w nagraniach podziękował im Preston Epps, którego zastąpił były perkusista Blues Image, Joe Lala. Czy w muzyce Gypsy coś się zmieniło? Moim zdaniem niewiele. Zniknęły co prawda aranżacje smyczkowe, ale to wciąż bardzo interesujący i wysoce atrakcyjny proto-prog z większą ilością organów i bardziej psychodelicznym brzmieniem gitary, a charakterystyczną dla grupy infleksyjną perkusję, oraz brzmienie ocierające się o world music zastąpiono bardziej bezpośrednim, ciężkim rockowym klimatem.

Gypsy „In The Garden” (1971)

Obrazowo mówiąc muzyka na tym albumie jest mniej awanturnicza niż na debiucie, ale co się dziwić skoro płyta trwa zaledwie 37 minut, a jej jedną trzecią wypełnia czysty w swej postaci prog rockowy „As Far As You Can See (As Much As You Can Feel)”. Ten wybitny utwór z kilkoma zmianami tempa i nastroju wypełniony ciężkimi organami i lekko przesterowaną gitarą brzmi rewelacyjnie, a 12 minut z sekundami upływa jak z bicza strzelił! Z kolei „Around You” otwierający płytę ma latynoski smak charakterystyczny dla grupy Santana, zaś „Reach Out Your Hand” przypomina mi południowy rock Allman Brothers. Szkoda, że zniknęły gdzieś piękne harmonie wokalne z pierwszego albumu. Na szczęście zespół wskrzesił je w ich najpiękniejszej, dwuczęściowej piosence „Here In The Garden” i myślę, że Crosby Stills And Nash jeśli ją słyszeli na pewno je docenili. W ten sielankowy nastrój wdarło się perkusyjne solo ukazujące kunszt Lordana, który wkrótce nawiąże ścisłą współpracę z Robinem Trowerem. Blues rockowa ballada „Blind Man” pozwala odkryć jak silny głos miał Rosenbaum mogący w każdej chwili zastąpić Walsha. „Time Will Make It Better” to kolejny utwór z fortepianem, który zamyka płytę. Była to kompozycja (jedna z dwóch) napisana przez Walsha z optymistycznym tekstem i choć na tle całości wydaje się jakby nieco zagubiona w sumie jest ładna.

Label oryginalnej płyty.

Gdyby zespół zaczął karierę w dużej wytwórni, a nie w niskobudżetowej Metromedii, której brakowało doświadczenia w promowaniu swoich wydawnictw, mógłby odnieść wielki sukces. W porównaniu do większości albumów z tego okresu, dwie pierwsze płyty Gypsy nic nie straciły ze swej oryginalności i świeżości, a ich słuchanie wciąż sprawia mi wielką przyjemność.

Po wydaniu „In The Garden” grupa przeszła pod skrzydła RCA, dla której nagrała dwie kolejne, pop rockowe, płyty: „Antithesis” (72) i „Unlock The Gates” (73), którym (mówiąc delikatnie) brakowało iskry poprzedników. Rozpadli się wkrótce po wydaniu tej ostatniej będąc ofiarami zmieniających się czasów i gasnącego zaangażowania w tworzeniu bardziej ambitnego materiału. Co prawda Walsh w różnych wcieleniach próbował przywrócić do życia zespół pod nazwą The James Walsh Gypsy Band, ale był to łabędzi śpiew. Z oryginalnego składu do Największej Orkiestry Świata odeszło już trzech podstawowych „Cyganów”. Enrico Rosenbaum zmarł 10 września 1979 roku; Jim Johnson dokonał swego żywota w hospicjum (rak krtani) 26 wrześnie 2019 przeżywszy 76 lat; James „Owl” Walsh zmarł w szpitalu w Minneapolis (niewydolność serca) 4 marca 2023 mając 74 lata.

I jeszcze jedno. Grupa nie ma nic wspólnego z brytyjskim zespołem o tej samej nazwie założonym w 1968 roku, który nagrał dwa albumy dla wytwórni United Artists w Wielkiej Brytanii.

3 komentarze do “GYPSY „Gypsy” (1970); „In The Garden” (1971)”

  1. Dziękuję Ci bardzo za ten artykuł, tak przeze mnie oczekiwany 😍
    Nie jesteś jedyny, także dla mnie muzyka tego zespołu jest skrojona wprost idealnie – nie wyobrażam sobie nie odsłuchać obu tych albumów, gdy potrzebuję odpocząć czy wejść w sielski nastrój przed snem. Samo piękno!

    1. Ten mój „egoizm” to oczywiście żart – muzyka jest dla wszystkich. Mam wielką satysfakcję i radość jeśli coś co mi się podoba, podoba się innym. Czuję w Tobie ogromną wrażliwość i jest mi niezmiernie miło, że mam tak wierną Czytelniczkę. Z zamiarem napisania tego tekstu nosiłem się od dawna, ale na przeszkodzie zawsze było jakieś „ale”. Nie ukrywam, że jeden z Twoich komentarzy przy okazji innego artykułu zdopingował mnie, by w końcu go napisać. I za to chcę Ci bardzo podziękować! 😊

  2. Gypsy, o której tak barwnie opowiedziałeś, nazywana jest też American Gypsy. W tym samym czasie (pierwsza połowa lat 70-tych) w szerokiej przestrzeni muzycznej istniała też inna grupa o tej samej nazwie. Egzystowanie zespołów używających tej samej nazwy było w tamtych czasach dość częste (np. cztery grupy znane pod nazwą Kaleidoscope). Ta Gypsy, w odróżnieniu od American Gypsy, nazywany była English Gypsy. W roku 1971 wydała świetny album będący mieszaniną rocka i folku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *