Rok 1970 był świetny zarówno dla hard rocka jak i proto metalu. Dwa najbardziej oczywiste wydawnictwa tamtych miesięcy to „In Rock” Deep Purple i debiut Black Sabbath. Po drugiej stronie Atlantyku też się zaczynało gotować. W żyłach niektórych muzyków z Nowego Jorku płynęło sporo acidowej energii, co słychać na płycie „Kingdom Come” brooklyńskiego zespołu Sir Lord Baltimore, czy też w mrocznym, heavy rockowym albumie-monolicie Blue Öyster Cult z Long Island wydanym dwa lata później.
Wróćmy jednak do roku 1970. Młody, bardzo utalentowany pianista Billy Joel (tak, TEN Billy Joel, autor hitów „Piano Man” i „Uptown Girl”, wtedy występujący pod swym prawdziwym imieniem, William) i szalony perkusista Jonathan Small również wyczuli nową wibrację. Poprzednie combo, w którym grali, The Hassles, nie spełniło ich oczekiwań i po wydaniu drugiej płyty w połowie 1969 roku zostało rozwiązane. Od tego momentu większość wolnego czasu spędzili na słuchaniu Led Zeppelin, Blue Cheer, Iron Buttefly, Deep Purple… To wtedy postanowili zmienić styl, muzykę i założyli hard rockowy duet ATTILA nazwany na cześć sławnego i okrutnego wodza Hunów, który w V wieku podbił Europę tworząc krótkotrwałe, ale rozległe imperium sięgające od Wschodu, aż do bram Rzymu.

Ich unikalne podejście do formatu hard rocka polegało na tym, że planowali działać bez gitarzysty. Chcąc stworzyć dużo cięższe brzmienie niż mieli razem wzięci Black Sabbath, Led Zeppelin i Deep Purple podłączyli elektryczne organy do gitarowych wzmacniaczy i masywnego zestawu kolumn Marshalla. Wyszła z tego prawdziwie porażająca ściana dźwięku jakiej nikt nie miał. „Chcieliśmy zaatakować i zniszczyć świat za pomocą wzmacniaczy” – wyznał z pewną dozą humoru Joel w wywiadzie udzielonym Danowi Neerowi w 1985 roku dodając: „Attila, który splądrował Italię i Galię mordując po drodze wielu niewinnych ludzi w żadnym wypadku nie był dla nas bohaterem. Był inspiracją. Przynajmniej tak to widziałem wtedy, mając 19 lat.” Joel, oprócz tego, że był także głównym wokalistą zajmował się również partiami basowymi robiąc to w stylu Raya Manzarka z The Doors.
Gigantyczny dźwięk płynący ze sceny zwalał z nóg (dosłownie!) przybyłą na ich występy publiczność. Były przypadki, że stojącym najbliżej sceny ludziom z uszu lała się krew. Wyglądało to dość makabrycznie. Pomimo, a może właśnie z powodu tej sonicznej rzezi Attila podpisał kontrakt płytowy z Epic Records, mający w swej stajni Jeffa Becka, Sly And The Family Stone i wiele innych muzycznych gigantów. Nagrana w studiach Columbia płyta „Attila” ukazała się dokładnie 27 lipca 1970 roku. Na okładce widzimy długowłosych muzyków w strojach Hunów z futer, napierśników i kolczug otoczonych zwierzęcymi tuszami wiszącymi na hakach z łańcuchami. Zdjęcie, zrobione w magazynie-chłodni w New Jersey, zapowiadało prawdziwą rzeź niewiniątek.

Niestety świat nie był na to przygotowany. Krytycy prawdopodobnie nierozumiejący intencji duetu nie pozostawili na nim suchej nitki. Pastwili się nad muzyką i nad jej twórcami. Recenzent serwisu Allmusic nazwał go nawet „najgorszym albumem w historii rock’n’rolla.” Ktoś inny stanowczo stwierdził, że „w muzyce rockowej jest wiele złych pomysłów, ale żaden nie dorównuje głupocie Attila.” Auć. Kolejny „kwiatek”: „Jeśli tego nie znasz posłuchaj dla jaj, a pękniesz ze śmiechu.” Halo! Czy aby na pewno mówimy o tym samym albumie..? Po tak miażdżących opiniach załamany Billy Joel chcąc odebrać sobie życie wypił butelkę pasty do czyszczenia mebli. Na szczęście skończyło się to biegunką i płukaniem żołądka. Ponoć później biegał po całym Nowym Jorku wykupując ze sklepów płyty, chcąc je zniszczyć. Myślę, że gdyby to była prawda i tak nie zdołałby odzyskać całego nakładu; Epic dystrybuował je nie tylko w USA i Kanadzie, ale także w Europie i dalekiej Japonii.
Przyznam, że kompletnie nie rozumiem negatywnego szumu jaki towarzyszył jej wydaniu. Całość zawiera osiem sążnistych utworów, w których Billy Joel wali jednymi z najbardziej potężnie brzmiącymi organowymi riffami z fuzzem jakie w życiu słyszałem uzupełniając je wybuchowymi solówkami. Powiedzieć, że jest on „pierwotnym bogiem organów Hammonda” zdolnym powalić na kolana samego Jona Lorda to jak nic nie powiedzieć. Fakt, pod względem finezji może i nie dorównuje Lordowi, ale z pewnością przewyższa go nieokiełznaną punkową dzikością. Mało tego. Joel nie potrzebuje obok siebie żadnego Blackmore’a, ani Glovera. Jego Hammond B-3 w fenomenalny sposób zastępuje gitarę solową (podstawa każdego hard rockowego zespołu) i bas, których braku kompletnie się tu nie odczuwa. Podobnie jest z Jonem Small’em; choć nie ma zręczności Iana Paice’a jest bardziej nieobliczalnym bębniarzem ciągnącym w stronę jazzu i którego mogę słuchać godzinami. A! I coś jeszcze. „Attila” to jedna z tych płyt, którą należy słuchać GŁOŚNO. Przy normalnym poziomie nie będziecie w stanie cieszyć się apokaliptycznie brzmiącymi organami, które są tu sercem muzyki. Uwierzcie mi.

Orzeźwiający, ciężki organowy riff lubieżnie łaskoczący trzewia otwiera utwór „Wonder Woman”. Gdy Billy wali w klawisze jak opętany histerycznie wykrzykując „Wonder woman! You have got me in a spin! Jesus Christ, I can’t believe the shape I’m in!” dreszcz przechodzi mi przez cały kręgosłup. Jego hiper aktywna gra na organach imitująca gitarę heavymetalową przetworzona przez głośne i zniekształcone wzmacniacze zdolna jest zwalić z nóg nie tylko dorosłego faceta.. Czysta ekstaza! Utrzymane w średnim tempie funkowe „California Flash” mające pewne podobieństwo do późniejszej twórczości Joela nie do końca wpisuje się w proto-metalowy kierunek, ale daje chwilę wytchnienia. Opowieść o rock and rollowcu, który doprowadza tłum do szaleństwa rozbierając się na scenie do naga wnosi pewną dawkę humoru tak rzadko pokazywaną przez ciężkie zespoły. Z kolei „Revenge Is Sweet” z kolejnym potężnym riffem organowym, prawie tak dobrym jak ten w „Wonder Woman” pod względem tekstowym jest moim ulubionym kawałkiem z pierwszej strony płyty. Billy śpiewa o tym jak ludzie go wyzywali, traktowali jak przegranego, ale gdy zrozumiał swoje przeznaczenie wiedział, że to on będzie śmiał się ostatni. Pod koniec nagrania z punkowym zacięciem krzyczy: „Teraz odwracam się do was i mogę plunąć na tych, którzy mnie wyzywali. Jestem Feniksem odradzającym się z płomieni.” Przeczucie..? Po ogromnej krytyce albumu, który stał się komercyjną katastrofą wokalista faktycznie odrodził się tym razem w nowej, pop rockowej formule choć od tragedii dzielił go krok… Pierwszą stronę zamyka ośmiominutowy, genialnie zatytułowany utwór instrumentalny „Amplifier Fire”, składający się z dwóch części, przy którym moje bębenki zawsze eksplodują. Pierwsza część, „Godzilla”, to ekscytujący jazz rockowy wamp będący przygrywką dla części drugiej zatytułowanej „March Of The Huns”. To jeden z mrożących momentów albumu. Billy wali tu surowy, ultra ciężki organowy riff zdolny zawstydzić heavymetalową gitarę podczas gdy Jon wystukując marszowy rytm prowadzi barbarzyńskich Hunów na okrutną wojnę przy akompaniamencie bezsłownej pieśni bojowej. Ciekawe, że brzmi to jak surowa, oparta na organach wersja „Supertzar” Black Sabbath. Tyle, że Sabbath osiągnie to terytorium pięć lat później na płycie „Sabotage”.

Druga strona rozpoczyna się zapierającym dech w piersiach „Rollin’ Home” i jest to jeden z najlepszych momentów płyty. Strukturalnie podobny do „Wonder Woman” porusza temat prostego, ale jakże uniwersalnego dramatu mężczyzny wracającego do domu po ciężkim dniu z jedną myślą w głowie: pójście do łóżka ze swoją kobietą. Od czasu „I Can’t Control Myself” Troggsów jest to prawdopodobnie najbardziej szczere i dosadne wyjaśnienie męskiego popędu seksualnego jaki pojawił się w muzyce rockowej tamtych lat. Na dodatek wszystko to jest dostarczane w intensywnym, napędzanym amfetaminą zwariowanym rytmie, od którego w głowie się może zakręcić. Pozostałe numery też nie są złe. Psychodeliczny „Tear This Castle Down” przypomina wczesny Deep Purple. Tak na marginesie: nie każdy zespół rockowy z organami aspirował do tego, żeby nimi być (to samo dotyczy fletów i Jethro Tull), więc na miłość boską drodzy recenzenci przestańcie z tymi porównaniami. Swoją drogą ciekawe, czy Budgie nie zasugerowało się wersem “You have let them twist your mind and cut off all your hair!” („Pozwoliłeś im wykręcić swój umysł i obciąć wszystkie włosy!”) kiedy rok później napisali „Rape Of The Locks”… Mnóstwo ciężkich riffów dostajemy w „Holy Moses” tak jakby Attila miał za chwilę przejąć władzę nad całym światem udowadniając przy tym (zresztą po raz kolejny), że na organach można zrobić to równie efektownie jak na gitarze. No i Billy Joel wokalnie wymiata tu jak Robert Plant. Wszystko to zmierza do punktu kulminacyjnego, czyli do instrumentalnego „Brain Invasion” (niezły tytuł!), który brzmi jak progresywna złożona i dłuższa wersja pierwszej części „Amplifier Fire”. Fantastyczne zakończenie, po którym chce się zagrać płytę raz jeszcze.
Mając tylko organy i perkusję Attila był bliski pokonania wiele ówczesnych ciężkich zespołów rockowych. Ten jedyny album wcale nie jest najgorszą płytą jaka kiedykolwiek powstała nawet jeśli sam Joel zrobił niewiele, by rozwiać tę opinię. Jego współpraca ze Small’em rozpadła się wkrótce po tym, gdy Bill zaczął romansować z jego żoną, którą ostatecznie poślubił. Mimo to obaj panowie przez długie lata żyli w zgodnej przyjaźni. „Attila” został wznowiony przez CBS Records w1985roku. Wydano go również we Włoszech i Nowej Zelandii sygnowany imieniem i nazwiskiem klawiszowca pod tytułem „California Flash”, ale bez utworu „Holy Moses”. W 2005 roku ukazał się box Billy Joela zatytułowany „My Lives”, na którym znalazło się nagranie „Amplifier Fire”. Czyżby po latach piosenkarz jednak przekonał się do niego..?
Niestety nie przekonałeś mnie do tego albumu. Jak na moje subtelne ucho jest zbyt toporny, choć ma też ciekawsze momenty. Zdecydowanie lepiej mi się słucha innego, bardziej znanego duetu (hammond+perkusja) czyli Hardin & York. No ale to wszystko kwestia gustu.