Pod koniec 1971 roku w Plymouth gitarzysta Rodney Harrison wcześniej grający w Bulldog Breed u boku przyszłego lidera T2, oraz dwaj byli członkowie Stonehouse, wokalista James Smith i perkusista Ian Snow założyli zespół Asgard. Swoim folkowo-psychodelicznym brzmieniem przyciągnęli do siebie basistę Dave’a Cooka, skrzypka Petera Orgila i drugiego wokalistę Teda Bartletta. Inspiracją nazwy była starożytna mitologia nordycka, a Asgærd był siedzibą tamtejszych bogów. Zresztą początkowo posługiwali się oryginalną pisownią, w której dwie samogłoski (a i e) były ze sobą „sklejone” (æ). Ten łaciński dyftong został jednak szybko przez nich porzucony. Trochę szkoda, bo jak się okazuje istniało kilka kapel o tej samej nazwie (nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale także w Stanach i Francji), a ta wyróżniałaby się na ich tle.
Zespół bardzo szybko zwrócił uwagę Gerry’ego Hoffa, głównego producenta wytwórni Threshold Records, należącej do The Moody Blues. Byli jednymi z pierwszych, którzy podpisali z nią kontrakt. Sesje nagraniowe do ich płyty odbyły się w studiach Threshold i Decca. Hoff wyprodukował większość pierwszej strony, zaś drugą powierzył producentowi Tony’emu Clarke’owi, którego wspomógł klawiszowiec The Moody Blues, Mike Pinder. Piękna grafika zdobiąca płytę „In The Realm Of Asgard” była dziełem studia projektowego Flying Colours. Tęcza zbudowana z cegieł jest szczytem wieży. Po rozłożeniu okładki jej dolna część ukazuje trawiasty trawnik, bezlistne drzewa, gigantyczne węże, czarne bestie i rycerzy w zbrojach strzegących czerwonej ścieżki prowadzącej do Asgardu. W środku umieszczono teksty utworów i czarno-białe zdjęcia muzyków wykonane w studio przez Chrisa Parkera.


Kiedy odkrywam mało znany album z epickim tytułem i jeszcze bardziej epicką okładką często sama muzyka mnie rozczarowuje. Ta płyta swego czasu długo nie schodziła z mego odtwarzacza i do dziś chętnie do niej wracam. Grupie udało się połączyć tradycyjny, momentami ciężki rock progresywny z nordyckimi odniesieniami lirycznymi nie czyniąc go ani tandetnym, ani też pseudo ambitnym. Zachowując swą oryginalność Asgard stworzył album z doskonałymi i pomysłowymi, choć krótkimi jak na ten gatunek utworami trwającymi od trzech do pięciu minut. Nie ma tu żadnego mellotronu, ani Hammonda. Poza gitarą i basem wszystkie inne dźwięki nadające tej muzyce barwę są tworzone przez skrzypce elektryczne i to w czasach, gdy ten instrument nie był tak rozpowszechniony w muzyce progresywnej jak dzisiaj. Dwaj prowadzący wokaliści, Bartlet i Smith zręcznie wykorzystywali chwytający za gardło śpiew polifoniczny, ale nie czynili tego nachalnie.
Już pierwsze (tytułowe) nagranie z cudownymi płaczącymi skrzypcami i wypełniające przestrzeń harmoniami wokalnymi dają niezłe pojęcie o ich umiejętnościach. Dodatkowo jego wagę podnosi zachwycająca historia boga piorunów, Thora, szukającego miłości w nieśmiertelnym królestwie swojego ojca, Odyna. Świetna rzecz! A skoro mowa o słowach muszę przyznać, że mroczne, groźne, potężne i wypełnione złowieszczą aurą literackie teksty Rodneya Harrisona są przemyślane czego brakuje wielu zespołom rocka progresywnego. Reszta albumu wcale nie odstaje od poziomu „In The Realm…”. Znakomite harmonie wokalne w stylu CSNY zachwycają w „Austin Osmanspare” (wyobraźcie sobie Raya Daviesa i The Kinks zanurzających palce w progresywnym basenie, a poczujecie jego angielski smak), a także w „Lorraine”, Ładny gitarowy riff Harrissona rozpoczyna „Friends”, najbardziej komercyjny (w jak najlepszym tego słowa znaczeniu) utwór na płycie. I choć gitara prowadzi go od samego początku to energetyczna linia basowa Cooka jest tajną bronią tego numeru.

Koniecznie wyróżnić muszę też „Children Of A New Born Age” i jego kontynuację, „Time”. W tym pierwszym niech nikogo nie zwiodą początkowe nuty brzmiące jak jedna z wielu piosenek The Moody Blues, gdyż potem piosenka idzie swoim własnym torem. Jest w tym może trochę komercyjnego, ale jakże uroczego popu, co przełożyło się na fakt, że nagranie trafiło na singiel. Z kolei drugi to powrót rockowego ataku i zaiste imponujący jest to powrót. Zamykający płytę „Starquest” przypominający space rocka z gitarowym fuzzem Harrisona (ach jaka szkoda, że na całym albumie jest go tak mało) został zbudowany na jazzowym klimacie, którego bym się tu nie spodziewał. Bardzo fajne zakończenia albumu, którego nie psuje mi nawet banalny tekst o ludziach, którzy najpierw zniszczyli Ziemię, a potem szukali dla siebie innego miejsca w Kosmosie.
Jedyną wadą tego wydawnictwa jest to, że trwa zbyt krótko. Chociaż… Bywa, że mały kawałek tortu smakuje bardziej, niż cały. Myślę, że ten album śmiało można postawić obok płyt zespołów takich jak Camel, Cressida, czy wczesny Uriah Heep. Po jego wydaniu grupa się rozpadła. Podobno Harrison odbył później kilka sesji z The Moody Blues, ale nigdy nie pojawił się na ich płytach.
O proszę, I pomyśleć, że wróciłam całkiem niedawno do tego albumu po chyba 5 latach, bo przypomniało mi się właśnie „In the Realm of Asgaerd” – który najbardziej lubię gdyż jest baaardzo uriah heepowy:) reszta albumu? Nie porwała mnie teraz zbytnio, ale to nie znaczy, że mój odbiór nie zmieni się po kolejnym odsłuchu – już często tak bywało.
Dzięki za kolejny arcyciekawy wpis, czekam na moich dalszych ulubieńców, i nie tylko, bo zawsze niecierpliwie sprawdzam koło piątku czy nie pojawiło się coś nowego:)Fantastyczna skarbnica wiedzy o muzycznej archeologii i to po polsku.
Dzięki. A o Twoich propozycjach pamiętam. Cierpliwości 😊
Nie poganiam 🙂 zresztą dużo częściej trafia się tu post o czymś co znam i lubię, więc żaden problem – zaglądanie tutaj to trochę jak rozpakowywanie prezentu spod choinki, tak czy siak 🙂