Nieznana klasyka proto-metalu. STONE GARDEN (1969-1971)

O ja naiwny myślałem, że proto-metalowe kapele zamierzchłej epoki mam już opanowane, ale ci goście uświadomili mi, że nadal trzymam rękę w nocniku. Spotkanie z ich nagraniami z jednej strony odurzyło mnie bardziej niż zapach kadzideł, na które jestem uczulony, z drugiej uzależniło jak narkotyk. Hard rock, psychodelia, acid rock, proto-metal… jak zwał tak zwał… zagrany z niebywałą precyzją w ich wykonaniu jest zabójczy! Nie wierzycie? Zapraszam więc do mojej kapsuły czasu, by przenieść się za Ocean w muzyczne lata zwane „Złotym Wiekiem”. Zapinamy pasy i lecimy…

Mieszkający od urodzenia w Lewiston w stanie Idaho Paul Speer razem ze swymi braćmi, Garym i Nealem w połowie lat 60-tych założyli zespół Three Dimensions. Pochodzili z muzykalnej rodziny, a że ich ojciec miał smykałkę do majsterkowania zbudował im kolumny głośnikowe i wzmacniacz ze starego radia. Grając popularne przeboje przedsiębiorczy bracia (wtedy jeszcze nastolatkowie) załatwili sobie w rodzinnym mieście koncerty, za które dostawali pieniądze. Niedługo potem zatrudnili chłopaka z tej samej ulicy, kolegę Paula ze szkoły średniej, Dana Merrella jako pełnoetatowego basistę i zmienili nazwę na Knights Of Sound. Wtedy też dokonali profesjonalnego nagrania piosenki „The World Is Coming To An End”, która później znalazła się na płytowych reedycjach zespołu. Regularne koncerty w Lewiston zwróciły uwagę menedżera Dona Tunnella i to on, po zobaczeniu pewnego plakatu, zaproponował zmianę nazwy na Stone Garden. To był rok 1967, czas pełnego rozkwitu psychodelii. Muzycy zaczęli zapuszczać długie włosy, zamienili angielskie ubrania z Carnaby Street na kurtki Nehru, a popowe przeboje zastąpili utworami The Doors, Cream, The Jimi Hendrix Experience, The Rolling Stones.

Kwartet Stone Garden

Dwa lata później Stone Garden był gotowy do wzięcia udziału w sesji nagraniowej. Jeden z przyjaciół posiadający w piwnicy skromne studio pomógł im zarejestrować kilka kawałków z czego dwa: „Oceans Inside Me” i „Stop My Thinking”, zostały wydane na singlu przez małą, niezależną wytwórnię z Los Angeles, Angelus Records. Zespół promował go na koncertach. Ze względu na to, że wszyscy nadal uczyli się w szkołach odbywały się one w weekendy. Mimo niskiego nakładu (300 sztuk) płytka zyskała znaczną popularność dzięki lokalnemu radiu, a w szczególności jego DJ-a, Chrisa Adamsa. To on załatwił im sesję w profesjonalnym studiu nagraniowym w Vancouver gdzie nagrali sporo materiału, z którego miał powstać album. Z niewiadomych przyczyn płyta nigdy się nie ukazała. Rok później zespół poszedł w rozsypkę. I kiedy wydawało się, że to koniec tej historii przypadek sprawił, że większość tych nagrań ujrzała światło dzienne w 1998 roku dzięki wytwórni Rockadelic.

Okładka singla „Stop My Thinking” (1969)

Rich Haupt, właściciel wytwórni dostał w swoje ręce kopię singla „Stop My Thinking”. Bardzo spodobała mu się piosenka „Oceans Inside Me” ze strony „B”. Jakimś cudem nawiązał kontakt z Paulem Speer’em, który zachował większość taśm nagranych w latach 1969-1971. Haupt oczyścił je z szumów i po konsultacji z Paulem wybrał dziesięć, które zostały umieszczone na winylowej płycie „Stone Garden”. Nawiasem mówiąc, wytwórnia Gear Fab Records dwa lata później wydała wersję CD, a w 2008 roku Shadow Kingdom wypuścił kolejną z dodatkowymi utworami, których nie było na longplayu Rockadelic. Materiał zawarty na albumie to mieszanka nagrań na żywo, nagrań studyjnych i domowych. Paul Speer: „Kiedy moi rodzice wyjeżdżali z miasta, zamieniałem nasz salon w studio i dokumentowałem nasze oryginalne utwory. Naprawdę cieszę się, że poświęciłem wtedy na to czas.”

Front okładki płyty „Stone Garden” wydany przez Rockadelic (1998)

Z chrupiącego i mocno zniekształconego mocnego akordu, który rozpoczyna album czuć, że będzie to smaczna proto-metalowa uczta. O ile „Oceans Inside Of Me” nie jest typowo metalowym numerem z pewnością skłania się ku ciężkiemu rockowi. Wokalista Russ Pratt, który na krótko dołączył do zespołu w 1969 roku, miał gruby, niski głos nadający się do śpiewania soulu, ale jeśli była potrzeba brzmiał bardzo rockowo. Barwą głosu przypomina mi Mike’a Pinerę z Iron Butterfly, którego można usłyszeć na albumie „Metamorphosis” z 1970 roku. „Oceans…” ma również interesującą część po refrenie. Mam tu na myśli masywną, „ołowianą” gitarę, która w psychodelicznym rocku tamtych lat w takiej właśnie odsłonie zaczynała się dopiero pojawiać. Z kolei bas brzmi jakby miał na sobie płaskie struny, co dodaje utworowi ciepła i odrobiny soulu. Czapki z głów! „It’s A Beautiful Day” brzmi lirycznie niczym hipisowska piosenka zanurzona w astralnych wodach. Co prawda nastrój jest mniej ciężki, ale gitarowy przester i mocarna sekcja rytmiczna podtrzymują klimat poprzednika… „The World Is Coming To An End” to pierwsze studyjne nagranie zespołu z 1965 roku, przed przyjęciem nazwy Stone Garden. Ten rarytas brzmi jak zapowiedź nadchodzącego doomu. Wokal jest czysty, ma wyższy rejestr niż u Russ Pratt’a więc podejrzewam, że należał do jednego z braci Speer (stawiam na Gary’ego).  Szkoda, że na tle muzyki został on cicho zmiksowany. To jeden z tych nielicznych numerów, w którym słyszymy czystą, bez żadnych zniekształceń gitarę elektryczną. Jak na swoje czasy ta muzyka wciąż się broni.

Stone Garden na plenerowym koncercie.

„Bastard” zaczyna się od dziwnych „prymitywnych” krzyków, a gdy muzyka zaczyna się rozwijać wracamy do rockowej gitary z fuzz boxem. Technicznie brzmi to jak nagranie „live” zarejestrowane na amatorskim sprzęcie. I faktycznie. Notatki na okładce wskazują, że zespół często nagrywał swoje występy i tak jest w tym przypadku. Mimo kilku małych potknięć ten naprawdę świetny kawałek ma wielki potencjał. Dla mnie bomba!  „Da Da Da Da Da” to hipisowski utwór z ciężkimi gitarami. Tytuł dla zmyłki, ale słucha się go wybornie. Tuż po nim pojawia się pierwszy bluesowy numer na tej płycie. Jeśli ktoś kojarzy „Trouble” Iana Gilana to „Stop My Thinking” jest w tym stylu. Prawdopodobnie taśma-matka już nie istnieje, gdyż wszystkie trzaski i skrecze jakie tu słychać pochodzą z bezpośrednio przegranego singla. Szkoda, że smakowite gitarowe solo w jego końcówce  tak szybko się kończy. Za to  „Assembly Line” zabiera nas na najcięższe terytorium, z prawie doomowymi akordami i bardziej pomysłową strukturą utworu. Obok „Oceans…” jest to jak dotąd najlepszy przykład proto-metalu na albumie poprzedzający Black Sabbath!

Tył okładki.

Hard rockowe brzmienie kontynuowane jest w ponad 8-minutowym jamie „Woodstick” z dodanym Hammondem. Można w tym miejscu pokusić się o porównanie z Vanilla Fudge. Unikając soulowego brzmienia muzyka Stone Garden trzyma się agresywnego rocka opartego na ciężkiej gitarze. Po tak dużej dawce mocnego uderzenia zespół oferuje nam amerykańskiego country rocka. „San Francisco Policeman Blues” to rzecz o biednym chłopaku, który został aresztowany za posiadanie odrobiny marihuany. To oczywiście pełen ironii komentarz podszyty odrobiną humoru na temat tego, kogo i za co wsadza się do więzienia. Nie jest to ciężki utwór, ale słucha się go z przyjemnością. Na zakończenie dostajemy raz jeszcze „Oceans Inside Of Me”, ale tym razem wersję singlową, w której słychać Johna Purvance’a na saksofonie. I chociaż nadal emanuje z niego energia, nie porywa tak jak ponownie nagrany w Vancouver na prośbę lokalnego radiowego DJ’a, który ich uwielbiał.

I w tym momencie powinienem zakończyć tę recenzję gdyby nie to, że jej kompaktowa reedycja z 2008 roku zawiera dodatkowo pięć znakomitych nagrań trwających ponad 30 minut! Nie darowałbym sobie gdybym o nich tu nie wspomniał.

Paul Speer na scenie.
Pierwszy z nich to „Grayworld Forest”, kolejny jam na żywo z organami Hammonda i porywającym gitarowym solo. Muszę powiedzieć, że jest ono lepsze niż wiele ciężkich psychodelicznych solówek jakie znam z tamtych lat. Jest płynne, bez potknięć i błędów, które zdarzają się wielu wykonawcom, także tym uznanym. Przy okazji inżynier dźwięku popisał się kreatywnością manipulując taśmą, a to zatrzymując, a to uruchamiając ją między solówką gitarową, a organową. Na początku wydaje się, że ten zamierzony efekt brzmi jak błąd, staje się nawet irytujący, ale gdy muzyka przyspiesza robi wrażenie, oj robi!  „Life Is Getting Harder” to następny czysto gitarowy utwór z odrobiną jazzowej perkusji, basu, harmoniami wokalnymi skłaniającymi się ku soulowym emocjom z bogatymi akordami Hammonda, przesterowaną gitarą i jej solówkami… „Day To Day” brzmi bardziej w stylu lat 70-tych zostawiając za sobą ciężkie akordy i przestery, ale wciąż z wyeksponowaną gitarą. Muzyczna struktura staje się bardziej złożona, każda część starannie wkomponowana, a całość trwająca nieco ponad sześć minut pozbawiona jest improwizowanego nudnego przeciągania. Jak widać ci goście nie byli żółtodziobami, a ich muzyka była na równi z dużo bardziej uznanymi zespołami zachodnioamerykańskimi…  „I Am Nothing” przenosi nas z powrotem do psychodelicznej krainy. Ten ponad ośmiominutowy kawałek buduje się wolniej i bez zbytniego pośpiechu z celowo powolnymi i stłumionymi wokalnymi harmoniami . Po zbudowaniu odpowiedniego napięcia następuje eksplozja z większą ilością gitarowych solówek z organowym podkładem. Mocna rzecz! Ostatni z bonusów, instrumentalny „Stainless Steel” zaczyna się bardzo ładnym i łagodnym rockowym riffem, po czym włącza się druga gitara. Akordy i proste nuty zamieniają się miejscami, a blues rockowy gitarowy styl z podciąganiem strun tworzy zrelaksowane brzmienie przypominające mi The Black Crowes i Blue Öyster Cult.

Jako fan ciężkiego psychodelicznego brzmienia i proto-metalu z przełomu lat 60 i 70-tych uważam, że ta muzyka jest łatwa do przyswojenia. Oczywiście, to nie jest heavy metal jak go rozumiemy dzisiaj – jak mógłby nim być? – ale jest tu mnóstwo przesterowanych mocnych akordów, bardzo kompetentne solówki, profesjonalna sekcja rytmiczna, a także bogate organy Hammonda. Jeśli ktoś, tak jak ja, lubi brzmienie ciężkiego rocka tamtych lat ten album prawdopodobnie przypadnie mu do gustu.

10 komentarzy do “Nieznana klasyka proto-metalu. STONE GARDEN (1969-1971)”

  1. Zespół który umknął także i mi. Wielka szkoda że nie wydano w epoce oficjalnego krążka.. To mogło być coś..
    Dzięki za ten wpis 🙂

  2. Mnie z kolei ten niewątpliwy rarytas nie umknął. Kilka lat temu miałem okazję wysłuchać tej muzyki. Wtedy album należał do trudno dostępnych. Dzięki za przypomnienie. Z pewnością do niego wrócę, bo to prawdziwy skarb. Co do określenia „proto-metal” to może ono być nieco mylące. Ja osobiście jestem za bardziej „klasyczną” wersją czyli „heavy progressive”. Jak to często bywa w odniesieniu do starych rarytasów nie było im dane wydać tego albumu „za życia”, ale współcześni szperacze archiwów wydobyli na światło dzienne i ten album. Pozostając w oparach „proto-metalu” polecam amerykański Back Jack. Ich jedyny album nagrany w roku 1974 musiał czekać aż do roku 2024 by można go było podziwiać.

    1. Panie Januszu…..
      Zauważyłem, że niemal pod każdym artykułem stara się Pan przypiąć łatkę Autorowi tej strony. Przyznaję, że czyniąc to pod płaszczykiem pozornej uprzejmości. A to nie te płyty wybrał, a to nie wspomniał o innych. A to nie opisał jakiegoś wykonawcy (a przecież powinien według Pana), a to przykleił innemu łatkę zespołu „nieznanego”. A tym razem użył niewłaściwej nazwy stylu muzycznego, bo przecież jedynie słuszną nazwą jest ta używana przez Pana. Proszę jednak pozwolić Autorowi tej strony decydować o jej zawartości. A najlepiej – jak to już słusznie ktoś zauważył – proszę założyć własną stronę i realizować wypowiadane tu uwagi już pod własnym szyldem. Bo czynione tu są po prostu niesmaczne.

  3. Panie Sławku,
    Doceniam i szanuję Pana opinię w sprawie moich wpisów na tym blogu. Możemy, i tak jest z pewnością, się różnic w ocenie poszczególnych albumów, ale muzyka tak już ma, że zawsze podlega subiektywnej ocenie. Takie blogi jak ten są w końcu dla każdego. Zarówno dla tych, którzy dopiero poznają pewne nurty muzyczne jak i dla starych „wycierusów” muzycznych, za którego po części się uważam. Mam prawo do swojego zdania. Nigdy nie ingerowałem i nie chciałbym ingerować w plany jego założyciela. Lista oczekujących na pokazanie tu albumów jest zapewne długa i niejeden z nich, nawet mnie, jeszcze wprawi z autentyczne zdumienie i zachwyt. Nie tylko ja dodaje swoje sugestie. Wiem, że inni czytelnicy tego bloga również to w przeszłości robili. Wszystkie wpisy czytam z dużym zainteresowaniem. Zapewniam Pana, że będę jednak co jakiś czas coś tam komentował, ale będę się starał uszanować innych czytelników tego bloga, również Pana.

    1. Panie Januszu!
      Oczywiście, że mamy prawo do własnej oceny płyt, tyle tylko, że mój wpis zupełnie NIE TEGO dotyczył. A kontynuując tę uboczną myśl dodam, że sam też nie zawsze zgadzam się z oceną wystawioną przez Autora tej strony. Chętnie też o tym porozmawiam na łamach bloga, ale….. ALE proszę zrezygnować z tej ciągłej chęci pouczania Autora co jest dobre, właściwe, a co nie. Zwyczajnie proszę zrezygnować z mentorskiego tonu komentarzy, wygłaszanych z pozycji wszechwiedzącego, encyklopedycznego omnibusa w tonacji „ja wiem najlepiej”’.

      Jestem chyba trzecią osobą, która w ostatnim czasie zwraca na to uwagę, więc jak Pan widzi moje odczucia nie są odosobnione. A mam nieodparte wrażenie, że kolejną osobą może być Autor tego bloga, któremu może być zwyczajnie przykro i to też proszę wziąć pod rozwagę, formułując kolejne komentarze. A uprzedzając ewentualny zarzut…. Nie! Nie konsultowałem tego z Autorem bloga, nie znamy się nawet osobiście. A pisząc, że inni również zamieszczają komentarze i sugestie oczywiście ma Pan rację. Tyle, że tym INNYM nikt nie zwraca uwagi. A jedynie Panu, więc coś chyba jest na rzeczy. Proszę więc przy następnej okazji – która zapewne już w piątek – zastanowić się nad ewentualnym artykułowaniem kolejnych mentorskich uwag pod adresem Autora. Cieszy mnie więc zapewnienie, że będzie Pan starał się uszanować innych czytelników, ale proszę przede wszystkim szanować AUTORA, a nie poprawiać i strofować Go jak uczniaka przy każdej okazji. Zapewniam, że odbiór Pana wpisów będzie zdecydowanie bardziej przyjazny. Pozdrawiam.

  4. Brawo Sławku, ależ żeś mu odpisał!
    Takich moralizatorów, guru i muzycznych kaznodziejów trzeba prawidłowo stawiać do pionu, bo zawsze w irytujący sposób wszystko lepiej wiedzą.

    Zbyszku, nie przejmuj się docinkami i do przodu! Więcej heavy-rocka 🙂

  5. Wielce szanowni Oponenci. Jeśli sądzicie, że takimi wpisami sprawicie, że się zniechęcę to obawiam się, że nie przyniesie to pożądanego efektu. Odrobinę szacunku do innego osądu. Mam chyba prawo mieć swoje zdanie. Niezwykła muzyka, która jest pokazywania na tym niezwykłym blogu towarzyszy mi już blisko 50 lat i przez ten czas wyrobiłem sobie własny jej osąd. Prowadzenie takiego blogu to niezwykle wymagająca praca do której trzeba mieć wiele serca, pasji i czasu i za to Panu Zbyszkowi bardzo, bardzo dziękuję. Niech to robi nadal. Będę jednak od czasu do czasu dodawał swoje wpisy. O ile miałbym coś napisać, bo nie zawsze tak jest. Postaram się uszanować zdanie innych, ale nikt nie ma prawa zakładać mi knebla. Bardzo często wiem więcej niż to co zostało tu napisane. Uważam, że inni miłośnicy tej muzyki z pewnością chcieli by to wiedzieć. Chętnie podejmę polemikę. Przynajmniej mam cywilną odwagę podpisać się z imienia i nazwiska.

  6. Panie Januszu!
    Tym wpisem utwierdził mnie Pan w przekonaniu, że z mojego komentarza NIE ZROZUMIAŁ PAN NIC….. ABSOLUTNIE NIC. Przykre to…. ale zachęcam do jego ponownego przeczytania i choć minimalnej próby jego zrozumienia.

    1. Tak też zrobię. Proszę mi jednak wierzyć nie chcę chodzić „po prąd”. Zależy mi na dobrych, a przynajmniej poprawnych, relacjach z innymi czytelnikami blogu. Proszę i mnie choć trochę zrozumieć a wszystko się ułoży. Pozdrawiam serdecznie.

      1. A da się tu zablokować Pana Janusza podobnie jak na platformie „X”. Popsuł mi całą przyjemność czytania/słuchania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *