Kiszone ogórki, męczennicy i kowboje. WALLY: „Wally” (1974); „Valley Garden” (1975).

Miłośnikom rocka progresywnego trudno dziś uwierzyć, że taki zespół jak Wally założony przez wokalistę i gitarzystę Roya Webera w 1971 roku w kurorcie Harrogate  (Yorkshire) na północy Anglii mógł zostać w epoce niezauważony. Fakt, obfitość i niezliczona liczba zespołów przewijających się wówczas przez planetę oznaczała, że przy tak dużej podaży i popycie nie marnowano czasu na dyskusje kogo wspierać, a komu dać wolną drogę. Jednym poszczęściło się bardziej, innym mniej, lub w ogóle. Początki sekstetu przypominają historie tym, którym się poszczęściło. Przynajmniej na początku. Jak mało który ten zespół potrafił perfekcyjnie wykonać każdą rzecz jaka wpadła mu w ręce. Roy Webber przyznał, że był zafascynowany zespołami The Eagles, The Byrds i Joni Mitchell, basista i gitarzysta Paul Middleton kochał bluesa i inspirował się Robertem Johnsonem, a skrzypek Pete Sage był prawdziwym dzieckiem sceny folkowej. Czy z takiego połączenia mogło się wykluć coś fascynującego..?

Sekstet Wally.

Wally narodził się w piwnicy domu Webbera, do której często zaglądał Middleton chcący grać wyłącznie bluesa, podczas gdy Roy szukał członków do zespołu country & western. „Konflikt” interesów został zażegnany, gdy dołączyli do nich kolejni muzycy. Nazwa grupy wzięła się od… ogórków kiszonych potocznie nazywanych „wallies”, którymi zajadał się ich pierwszy gitarzysta, Jim Slade. Początkowo uznawali to za  żart, ale kiedy przyszło im zadebiutować w Cotton Castle w Harrogate, a do głowy nie przychodził żaden inny pomysł kości zostały rzucone. Tuż potem wyruszyli w długą trasę po całej Anglii grając głównie w lokalnych pubach. Rok później wylądowali w samym centrum Londynu występując u boku Cockney Rebel. Tam zobaczył ich Rick Wakeman. Zachwycony tym co usłyszał i co zobaczył obiecał, że w przyszłości mogą liczyć na jego pomoc. I słowa dotrzymał. Tymczasem muzycy wzięli udział w konkursie amatorskich zespołów zorganizowanym przez magazyn muzyczny „Melody Maker” pod nazwą „New Act”.  Stawka była wysoka – zwycięzca otrzymywał w nagrodę pięćset funtów, oraz profesjonalną sesję nagraniową z możliwością wydania albumu. Wally dotarli do finału, ale przegrali w zorientowanym na Yes zespołem Druid (nawet wokalista przypominał Jona Andersona), co dobitnie słychać na dwóch (skądinąd fajnych) albumach „Toward The Sun” (1975) i „Fluid Druid” (1976). Mimo, że nie wygrali zwrócili uwagę jednego z jurorów, Boba Harrisa, gospodarza popularnego programu muzycznego Old Gray Whistle Test nadawanego przez Telewizję BBC2. Harris zapewnił im kontrakt z wytwórnią Atlantic Records. Z perspektywy czasu Webber przyznał, że błędem było dołączenie do dużej firmy tak wcześnie. Ale kto mógłby odrzucić kontrakt, który dawał perspektywę kariery w Ameryce..?

We wrześniu 1974 roku ukazał się album firmowany nazwą zespołu, którego producentem byli Harris i… Rick Wakeman.

Front okładki debiutanckiej płyty (1974)

Na przestrzeni lat wiele gatunków muzycznych łączyło się z rockiem: jazz, blues, funk, folk, psychodelia, symfonic, progresja… Takie kombinacje wydają się dziś naturalne i cieszą się dużą popularnością. Z drugiej strony są też inne, które niechętnie są akceptowane. Jednym z takich przykładów to połączenie rocka progresywnego z muzyką country. Trzeba przyznać, że nie jest to „naturalne”.  Wszak trudno sobie wyobrazić małżeństwo między ELP i Merle’em Haggardem. Ale jak się bardziej wgłębić tak nie jest. W rzeczywistości tę ścieżkę eksplorowali już inni nieustraszeni muzycy, jak choćby pierwszy zespół Laurie Wisefielda, Home. Zanim dołączył do Wishbone Ash Wisefield przeszedł od wiejskiego albumu „Pause For A Hoarse Horse” do absolutnie progresywnego „The Alchemist”.  Nie zapominajmy, że Cressida jako jedna z pierwszych przetarła szlak w tej dziedzinie, a Steve Howe w Yes już w 1972 roku użył „hawajskiej” gitary w „And You And I”, a później powtórzył to w „The Gates Of Delirium”. Tak więc Wally, przynajmniej na tym albumie, faktycznie potrafił sprawić, by te dwa bardzo różne gatunki współgrały ze sobą i zasadniczo wyszło im to rewelacyjnie. Nie dajmy się zwieść, że to album popowy  ponieważ potrafią grać długie, rozbudowane improwizacje i takiemu na przykład Gentle Giant mogą dać popalić. Bo właśnie wtedy, gdy myślimy, że brzmią jak country, wkracza jazz fusion tour de force i wiedzą, jak zatrzymać się zanim zrobi się nudno,

Album pokazuje, że muzycy mieli dużo do opowiedzenia. Gitara hawajska Paula Middletona i skrzypce Pete’a Sage’a odpowiadają za brzmienie faktycznie przypominające country, ale muzyka zawiera również elementy irlandzkiej muzyki folkowej nie mówiąc o genialnym wokalu. W stosunku do drugiej płyty, o której za chwilę, na debiucie są bliżej zespołu folkowego niż symfonicznego. Użycie melotronu, organów Hammonda i fisharmonii oszukało co niektórych ludzi, ponieważ jedynym utworem, który zbliża się do rocka progresywnego, jest czternastominutowy To The Urban Man” zawierający mocne psychodeliczne efekty dźwiękowe i rozmyte warstwy gitarowe. To samo możne też powiedzieć o The Martyr”, który otwiera płytę. Skomponowany przez klawiszowca Paula Gerretta jest jednym z wielu utworów o Joannie d’Arc, ale jedynym ośmiominutowym epikiem jaki znam. To instrumentalny lot wyobraźni płynnie balansujący między prog rockiem, a popem. Elementy salonowego klasycyzmu (fortepian, klawesyn, elektryczne skrzypce) i gitarowe, wyrafinowane progresje Pete’a Cowskera  tworzą fantastyczny pejzaż melodyczny. Następujący po nim „I Just Wanna Be A Cowboy” jest swego rodzaju nostalgiczną i wzruszającą balladą country, tyle że nie amerykańską lecz angielską w stylu Yorkshire.

Tył okładki płyty „Wally”.

Refleksyjny „What To Do” rozbrzmiewa miękkimi, elegijnymi falami. Niezwykle dobrze zaprojektowany przypomina stylem poszczególne utwory z albumu „Beyond The Beyond” grupy Fantasy wydanego w tym samym czasie (pisałem już o nim wcześniej). Smutek i piękno mglistego wybrzeża morskiego łączą się tutaj z pełnym emocji śpiewem Roya Webbera. Krótka etiuda „Sunday Walking Lady” to piękna ballada i pozdrowienie poddanych Jej Królewskiej Mości dla rówieśników z kalifornijskiego Zachodniego Wybrzeża: żartobliwa gra na skrzypcach połączona z rytmicznym echem, bez artystycznej nadętej powagi. Miejsce na „poważne rozważania” przychodzą we wspomnianym już „To The Urban Man”. Żywiołowość jego introspektywnej części jest rekompensowana przez nastrojowe fragmenty (smyczki, plus mellotron, plus gitara hawajska z długim solo), które wybrzmiewają w jego centralnej części. W ostatnim nagraniu, „Your Own Way” zespół obdarowuje nas przyjemnymi dla ucha rytmami, dźwięcznymi akustycznymi ozdobnikami i umiejętną aranżacją orkiestrową, stworzoną przez profesjonalny duet producentów, którzy wykonali kawał dobrej roboty. Kompaktowa reedycja z 2012 roku zawiera trzy dodatkowe nagrania: dwa nieznane utwory studyjne, Yes I Would” i „Right By Me” (rozbrajający hołd dla Davida Crosby’ego, który nie wiedzieć czemu został pominięty na oryginalnej płycie), oraz wersję live „Your Own Way”. Brzmią znakomicie i bardzo dobrze wpisują się w albumowy flow.

Jeśli niektórym debiut wydawał się na pierwszy rzut oka czymś w rodzaju zlepku różnych stylów, których środek ciężkości znajdował się w granicach symfonicznego rocka progresywnego jego następca, Valley Gardens” wydany w lipcu 1975 roku był bardziej spójny.

Wally „Valley Garden” (1975)

Elementy folkowe i country stopiły się z melodyjnym podłożem rocka progresywnego; zespół znalazł własne, niepowtarzalne brzmienie. Częściowo było to spowodowane zmianą w składzie (klawiszowca Paula Gerretta zastąpił Nick Glennie-Smith), co doprowadziło do bardziej progresywnego brzmienia zespołu. Nie bez wpływu była też wspólna trasa z Yes po USA, Japonii i Wielkiej Brytanii jaką odbyli tuż po wydaniu debiutu. Na całym albumie bas brzmi bardzo podobnie do Chrisa Squire’a, a partie syntezatorów do Ricka Wakemana, którymi można się cieszyć w mocnym utworze tytułowym, czy wypełniającym całą stronę „B” oryginalnej płyty epickim The Reason Why”

Cztery utwory. Każdy ma swoją własną twarz i kolor. Punktem wyjścia jest niezwykle atrakcyjny numer tytułowy. Dłuższe intro, które brzmi jakby mogło pochodzić od Yes to wspaniałe połączenie harmonii syntezatora i mooga, hawajskiej gitary Paula Middletona i elektrycznej gitary Roya Webbera. Dźwięk szybko zmienia się jednak w gitarową melodię, która brzmi jak Dick Dale (amerykański pionier surf rocka) zmieszany z Pink Floyd. Ten niesamowicie obiecujący instrumentalny początek łączy style wielu zespołów nie wydając się przy tym klonem żadnego z nich. Kiedy wchodzi wokal, utwór nabiera jeszcze bardziej floydowskiego brzmienia, z leniwym przekazem i kosmicznymi gitarami, które są idealne dla Pink Floyd ery „Dark Side Of The Moon”. Około szóstej minuty utwór ponownie zmienia biegi wprowadzając trochę brzmienia country-proga, które sprawiło, że ich debiutancki album brzmiał tak wyjątkowo. Tym znakomitym otwarciem, które mile mnie zaskoczyło, zespół bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę dla reszty albumu… Miłośnicy romantycznych ballad znajdą w „Nez Percé” melodyjne akordy fortepianowe, chórki w wykonaniu afroamerykańskiej diwy Madeline Bell i odgrywające bardzo ważną rolę ekspresyjne partie skrzypiec. Pod tą na pozór niepozorną warstwą odkrywam dość unikalny styl łączący folk, country western i progresywny space rock z doskonałymi harmoniami wokalnymi, które również odgrywają ważną rolę. Z kolei trzeci na płycie „The Mood I’m In” mieni się krystalicznymi dźwiękami elektrycznego fortepianu, mżącą akustyką, lirycznymi refleksjami wokalnymi Iana Glennie-Smitha (brata Nicka), ciepłymi liniami melodycznymi, rytmiczną harmonią i leniwie płynącym solem saksofonu sopranowego w końcówce utworu.

Tył okładki LP „Valley Garden”.

Trzyczęściowy, blisko dwudziestominutowy „The Reason Why” oparty na antywojennym poemacie Lorda Tennysona ”The Charge Of The Light Brigade” przyciąga najwięcej uwagi. To punkt centralny albumu ukazujący rozbudzone ambicje chłopaków wybierających się w astralną podróż, Zespół prezentuje tu wszystkie swoje mocne strony. Od nieskazitelnych harmonijnych wokalnych, instrumentalnych fragmentów wykorzystujących zarówno gitarę akustyczną, jak i elektryczną, bogatą orkiestrację klawiszy w urzekający sposób wykorzystując melotron, oraz skrzypiec dodających symfonicznych akcentów. Oczywiście nie brak tu gitary hawajskiej i krótkiego solo syntezatorowego prowadzących do fragmentu, w którym widać wpływy zespołu Yes, Ostatnia, space rockowa część, bliższa jest stylowi Pink Floyd, choć bez patosu –  skoczne skrzypce Sage’a pozwalają  tym razem zwrócić wzroku ku jasnej stronie księżyca…

Pomimo dobrych recenzji w prasie oba albumy sprzedały się w umiarkowanych nakładach, a ciągłe trasy koncertowe w końcu odcisnęło piętno na ich kondycji i nie mówię tu o kondycji fizycznej. Poza tym tak potężna firma jak Atlantic nie dawała następnych szans; po podliczeniu zysków i strat pozostawiła ich własnemu losowi, co ostatecznie przyczyniło się do rozpadu zespołu. Niewiele jednak osób wie, że grali dalej jako zespół towarzyszący popularnemu francuskiemu piosenkarzowi Michelowi Polnareffowi podczas trasy po Japonii w 1975 roku. Ale był to tylko epizod. Dużo ciekawsze wydają się losy muzyków po rozpadzie zespołu. Roy Webber założył firmę zajmującą się projektowaniem graficznym, pracując głównie dla Yorkshire Television, ale także dla Royal Armouries Museum. Pete Sage wyjechał do Niemiec i pracował jako inżynier dźwięku w zespole Boney M. Nick Glennie-Smith dostał propozycję, by zastąpić Ricka Wakemana w Yes. Ostatecznie został wiodącym muzykiem sesyjnym i kompozytorem ścieżek dźwiękowych. Gitarzysta Pete Cosker zmarł w 1990 roku w wyniku przedawkowania heroiny. Perkusista Roger Narraway przeobraził się w gitarzystę prowadzącego, a Paul Middleton wycofał się do North Yorkshire Dales, gdzie został stolarzem i okazjonalnie wychodził grać z Royem Webberem w lokalnym, country rockowym zespole. Z tego co słyszałem obecnie ma własną kapelę, z którą od jakiegoś czasu regularnie koncertuje. Paul Gerrett zmarł na zawał serca w 2008 roku…

Po trzydziestoletniej przerwie pozostali przy życiu członkowie oryginalnego składu plus Frank Mizen na gitarze hawajskiej i Will Jackson na gitarze w kwietniu 2009 roku wystąpili przed pełną widownią w swoim rodzinnym mieście Harrogate, co zostało udokumentowane płytą DVD „That Was Then”,  Dziesięć miesięcy później zespół wydał płytę Montpellier”, na której znalazły się nagrania demo z wczesnego wcielenia Wally, a także nowe utwory Webbera i Middletona. Byłem bardzo ciekaw, jak zabrzmi ten nowy materiał. Gdy dostałem jego kopię okazało się, że brzmienie jest dość podobne do ich debiutu, choć skłaniał się (i to nawet bardzo) ku progresywnemu folk rockowi. Muzyka nadal jest dość mocna, co można usłyszeć zwłaszcza w otwierającym utworze „Sailor”. Podczas słuchania tego materiału grupy pokroju Iona i Clannad przeszły mi nawet przez myśl, ale jak wskazuje jeden z tytułów utworów na tym krążku: Thrill Is Gone

Podwójny kompakt „Martys And Cowboys” wydany przez Esoteric (2019)

Oryginalne płyty Wally są dziś trudne do zdobycia, dlatego warto zaopatrzyć się w wydawnictwo wytwórni Esoteric, która w 2019 roku wznowiła je na podwójnym kompakcie zatytułowanym „Martyrs And Cowboys. The Atlantic Recordings 1974-1975”, który z całego serca polecam!

11 komentarzy do “Kiszone ogórki, męczennicy i kowboje. WALLY: „Wally” (1974); „Valley Garden” (1975).”

  1. A to ci zaskoczenie! Mam szczególny sentyment do tych albumów. Na ich muzykę natrafiłem całkiem przypadkiem już wiele lat temu. Zaciekawiło mnie niezwykłe brzmienie skrzypiec. Jako wielki fan skrzypiec w muzyce rockowej nie mogłem przejść obojętnie. Dziś jako szczęśliwy posiadacz obu albumów czasem do nich wracam. Ta muzyka ma niepowtarzalny klimat. Wielkie dzięki za barwną i ciekawą opowieść.

    1. Gorąco polecam wspomniany koncert zarejestrowany na DVD, „That Was Then. Live At Harrogate Royal Hall”, o którym wspominam w tekście z doskonałym dźwiękiem przestrzennym 5.1 wydany ponownie w 2013 roku. Dziewięćdziesiąt minut materiału wygląda tak, jakby został nakręcony w czasach, gdy rock progresywny nie był jeszcze wynaleziony. To bardzo przyjemne w oglądaniu i słuchaniu DVD pokazuje zespół wykonujący w profesjonalny sposób swoją muzykę, w której dominują głównie skrzypce i gitara hawajska. Zespół zadedykował swój występ nieżyjącym członkom grupy, Paulowi Gerrettowi i Pete’owi Coskera. Dochód z koncertu i sprzedaży DVD został przeznaczony na budowę pomnika obu muzyków w ich rodzinnym mieście. Piękny hołd i uczczenie pamięci dawnych kolegów.

    2. Panie Januszu!
      A ujawni Pan kilku swoich ulubionych skrzypków w muzyce rockowej? Okazja dziś ku temu smutna – wczoraj zmarł Simon House – skrzypek współzałożyciel grupy High Time. Wiele lat grał też w Hawkwind, choć po prawdzie udzielał się tam bardziej jako klawiszowiec. Ale ciekaw jestem Pana wyborów, podejrzewam że mogą być podobne do moich, w końcu wybitnych skrzypków w muzyce rockowej nie było tak wielu jak wybitnych gitarzystów czy klawiszowców.

      1. Panie Sławku,
        W moim skrzypcowym panteonie są takie ikony skrzypiec jak Graham Smith. Wykształcony w konserwatorium zapragnął nowych wyzwań muzycznych i porzucił muzykę klasyczną na rzecz rocka. Zaczynał w legendarnym String Driven Thing, gdzie nadał ich muzyce swoiste i bardzo rozpoznawalne brzmienie (see Hearthfeeder). Później był krótki, ale dla mnie osobiści najlepszy, epizod w Van der Graaf. Silnie odmienił „stare” brzmienie VDGG. Drugą ikoną, którą wysoko cenię, był (RIP) argentyński wirtuoz skrzypiec Jorge Pinchevski. Podobnie jak Smith nauki pobierał w konserwatorium. Jak do Ameryki Południowej zawitał duch hippisowski dał się „wciągnąć” do tego nurtu. Był współzałożycielem argentyńskiej supergrupy Billy Bond y La Pesada (jej członkami byli Kubero Diaz, Alejandro Medina, Louis Alberto Spinetta, Billy Bond, Pappo, Claudio Gabis i Pinchevsky). Należy też wspomnieć o Dave Swarbricku (RIP), współzałożycielu Fairport Conv. Pewnie można by tu wymienić jeszcze kilka innych postaci, ale tych trzech cenię sobie szczególnie wysoko.

        1. O ile znam i bardzo lubię płyty String Driven Thing, czy Fairport Convention o tyle grę Jorge Pinchevskiego w tym momencie kojarzę tylko z płyt Gongu. Co prawda z notatek wynika, że dwie pierwsze płyty argentyńskiej La Pesady dawno temu słuchałem, ale po prawdzie nic z nich nie pamiętam, więc postaram się szybko je sobie przypomnieć. Natomiast szczerze się cieszę, że tak bardzo docenia Pan zespoły z pierwiastkiem folkowym. Wylaliśmy już nieco wirtualnych łez z Autorem tej zacnej strony nad marną znajomością folkowego grania wśród naszych rodzimych wielbicieli starego rocka. Niestety ani klasyczny, czysty folk, ani też jego psychodeliczne czy progresywne wariacje nie są, a przede wszystkim nigdy nie były nad Wisłą zbyt popularne. A szkoda, bo to mnóstwo znakomitego grania i wierzę, że ten temat jeszcze powróci. A co do moich ulubionych skrzypków dorzucę kilka, prawdopodobnie bardzo oczywistych nazwisk. Nadmienię też w tym miejscu, że nie jestem muzykiem, trudno mi więc ocenić warsztat i biegłość instrumentalną poszczególnych muzyków, nie tylko zresztą skrzypków. Muzykę oceniam sercem, duszą, poziomem emocji jakie niesie ze sobą, natomiast techniczne fajerwerki i ponadprzeciętna sprawność wcale nie muszą się przekładać na mój poziom uwielbienia. Ot, choćby pewien powszechnie wielbiony gitarzysta (prawda, Panie Zbyszku?). Z tego też powodu nie oceniam takich nazwisk jak choćby Grappelli, Ponty, Urbaniak, Seifert, Goodman. To jednak nie jest „moje granie”, nie słucham na co dzień jazzu, więc tych panów nie będę klasyfikował. Do rzeczy zatem….. bez opisów bo nazwiska to znane. Darryl Way za Curved Air, ale też za Darryl Way’s Wolf. David Cross za niesamowite wzbogacenie dwóch albumów KC. Zmarły kilka dni temu Simon House za fantastyczne skrzypce w High Tide (tu bardziej wyróżniam dwójkę niż debiutancki „Sea Shanties”) i niestety także zmarły w marcu Dave Arbus za to samo, tyle że w East of Eden. Wirtuozem może nie jest, ale bardzo lubię grę Mattsa Glenngarda z Kebnekaise, zwłaszcza w wydaniu koncertowym. Z przyczyn czysto emocjonalnych muszę dorzucić w tym miejscu Wiesława Bawora z naszego RSC, w początkach lat 80. ta muzyka przyniosła mi dużo radości, choć zapewne i tu trudno mówić o maestrii grania. Nie od rzeczy pewnie byłoby wspomnieć w tym miejscu Robby Steinhardta, choć niestety muzyki Kansas nie darzę już taką estymą jak wiele, wiele lat temu.

          1. Panie Sławku,
            Czapki z głów. A co nazwisk to wszystkie wymienione przez Pana postacie i zespoły, w których grali są, mi dobrze znane. Mam jakieś 90% wymienionych przez Pana albumów. Ja od 50 lat żyję przesiąknięty muzyką z przełomu lat 60/70 i mógłbym tu wiele dodać, ale wybiegamy nieco poza ramy tego wpisu (Wally). Wierzę, że będzie jeszcze niejedna okazja do wymiany zdań i informacji.
            Pozdrawiam

          2. Fantastycznie Panie Januszu, już się cieszę na dalsze dyskusje i wymianę poglądów. Pozdrawiam również.

          3. Ad vocem. Lubię Kansas, szczególnie albumy w początku kariery no i genialne koncerty, na których dawali czadu.
            Kansas to „zwierzę koncertowe”. Dopiero na żywo Steinhardt pokazywał co potrafi. A potrafił wiele.

          4. Panie Januszu!

            Miałem okazję widzieć na koncercie zespół Kansas, w 2014 roku, w warszawskiej Progresji (swoją drogą to był koszmar, piekielny upał na zewnątrz, jeszcze gorszy wewnątrz, pot dosłownie zalewał oczy). Oczywiście na skrzypkach grał już wtedy David Ragsdale, a niemal tuż po koncercie swoje pożegnanie z zespołem ogłosił Walsh. Czytałem sporo opinii że Ragsdale jest lepszy od Steinhardta technicznie. Ale nie mnie to oceniać, podobnie jak Pan także wolę pierwszy okres działalności zespołu. Pamiętam, jak koncertowy „Two for the Show” zagrał Pan Piotr Kaczkowski, a nagrany na taśmę stał się wtedy dla mnie najważniejszym albumem koncertowym w tym czasie, obok wydanego w tym samym roku „Bursting Out” Jethro Tull. Po tej koncertówce i wydanej rok wcześniej „Point of Know Return” Kansas już nigdy (moim zdaniem) nie nagrał tak dobrych płyt. Oczywiście wracam nadal do tych najlepszych albumów, ale od początku lat 90. trafia do nas tyle wspaniałych płyt, że czasu a i chęci na słuchanie tej klasyki rocka jakby mniej. Od wielu już lat zdecydowanie wolę eksplorować artystów i płyty w latach 70. czy 80. zupełnie nam nieznane, jak choćby wiele krążków przedstawianych przez Autora Rockowego Zawrotu Głowy. Po prostu ta cała klasyka po tak wielu latach słuchania nieco spowszedniała, stała się ograna, znana od pierwszej do ostatniej nutki. Przynajmniej ja potrzebowałem świeżości, nawet jeśli takowe zostaly nagrane 60 lat temu.

            P.S. Myślę, że Pan Zbyszek wybaczy te wpisy może i nie dotyczące zespołu Wally, ale w jakiś sposób tym tekstem zainspirowane.

          5. Nawet jeśli komentarze nie dotyczą głównego tematu, ale w jakimś stopniu powiązane są z profilem i muzyką Rockowego Zawrotu Głowy nie mam nic przeciwko 😊

  2. Wielkie dzięki dla obu … za całokształt, Zbyszkowi za cierpliwość i Sławkowi za pasję. Myślę podobnie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *