Czasami zastanawiam się, czy wytwórnia Cherry Red nie została założona dla mnie, bo wydaje się, że prawie każde jej wydawnictwo jest czymś, czego chcę, potrzebuję, lub pożądam. Takie odczucia towarzyszą mi za każdym razem, gdy z dozą pewnego dreszczyku emocji otwieram każde z nich. Tak było też i tym razem.
Słuchając czterech godzin muzyki zwartych na trzech płytach CD i czytając dołączoną do nich 48-stronicową książeczkę czułem się bardziej jak na wykładzie z historii muzyki, niż jak przy zwykłym odsłuchu. Spośród sześćdziesięciu jeden zaprezentowanych tu zespołów/artystów mogę powiedzieć, że jakieś dwadzieścia znam, ale nawet spośród nich wiele utworów bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Reszta stanowi fantastyczną, odkrywczą podróż i właśnie tutaj wspomniana książeczka okazała się bardzo przydatna. W końcu usłyszeć piosenkę nieznanego zespołu to jedno; usłyszeć piosenkę zespołu, który kiedyś praktykował w szpitalu psychiatrycznym rekrutując jednego z pensjonariuszy jako wokalistę to zupełnie inny wymiar! Broszura pełna jest niezwykłych faktów, które z pewnością dodatkowo wzbogacają to niezwykle interesujące wydawnictwo zatytułowane „We’re An American Band” z podtytułem „A Journey Through The USA Rock Scene 1967-1973” wydane właśnie przez niezawodną Cherry Red./Grapefruit.
Pomimo wspomnianego siedmioletniego okresu mamy tu zaledwie jeden utwór z 1967 roku i tylko trzy z 1973. Chociaż nie podano dlaczego tak się stało podejrzewam, że ten najwcześniejszy rodzynek wynika z chęci uznania Vanilla Fudge jako przykład pierwszego, lub jednego z pierwszych zespołów hard rockowych. Zakończenie boxu hymnem Grand Funk, który osiągnął pierwsze miejsce na amerykańskich listach przebojów i zaznaczył wejście tej muzyki do głównego nurtu z pewnością ma sens, choć szkoda, że nie uwzględniono tu więcej materiału z pierwszej połowy 1973 roku. Podejrzewam, że zaważyły tu kwestie ekonomiczne – dołożenie kolejnej płyty zwiększyłoby koszty produkcji, a to przełożyłoby się zapewne na jego detaliczną cenę. Miło jak ktoś dba o naszą kieszeń, ale akurat tu nie żałowałbym dołożyć kilku złotych więcej.
Wracając do Vanilla Fudge – w „ciemno” obstawiałem, że znajdę tu ich miażdżącą wersję przeboju The Supremes, „You Keep Me Hangin’ On”. A tu proszę – niespodzianka! Dostajemy porywającą wersję „Ticket To Ride” Beatlesów. Cieszy mnie to bardzo, albowiem unikanie oczywistego wyboru utworów znanych wykonawców budzi zainteresowanie nawet u najbardziej wymagającego słuchacza.

Kolejność utworów na trzech dyskach jest zgodna z oficjalną datą wydania, co daje jasny obraz stopniowego wyłaniania się hard rocka z psychodelii. Pierwszy z nich obejmuje okres do początku 1969 roku i dlatego (co chyba nie dziwi) jest wciąż muzyką mocno osadzoną w psychodelicznym brzmieniu. Po Vanilla Fudge pojawiają się trzy nazwiska, które każdy zna. Iron Butterfly prezentuje dobrze znany, instrumentalny „Iron Butterfly Theme” z paletą doskonałych gitarowych riffów i organów; Steppenwolf potwierdza klasę bardzo przyjemnym, rhythm and bluesowym kawałkiem „The Ostrich”, zaś cover Eddiego Cochrana „Summertime Blues” zagrany w proto punkowym stylu został wydobyty przez Blue Cheer. Tego samego, którego celem było granie tak głośno, jak to możliwe. Wokalista i basista grupy, Dickie Peterson, cytowany w broszurze mówi wprost: „Chciałem, aby nasza muzyka była muzyką fizyczną, a nie tylko doświadczeniem dźwiękowym dlatego dodawaliśmy coraz więcej wzmacniaczy.” Peterson mówił tu o Marshallach, które odegrały kluczową rolę w rozwoju brzmienia hard rocka.
W dzisiejszych czasach zawodowi redaktorzy dbają o to, aby w tekstach uniknąć błędów typograficznych. W tym względzie w roku 1968 panowała (delikatnie mówiąc) pewna niedbałość, czego na własnej skórze doświadczyło wielu, w tym teksański zespół The Bubble Puppy, którego nazwa sama w sobie była celowym zniekształceniem nazwy „Centrifugal Bumble-Puppy” – gry opartej na powieści Aldousa Huxleya „Nowy wspaniały świat”. Puppy wydał singiel „Hot Smoke And Sasafrass”, a powinno być Sassafras. Mała literówka, a czyni różnicę. Z kolei zespół Human Beingz wydał singiel „April 15th”pod błędnie napisaną nazwą Human Beinz (bez „g”). Piosenka stała się hitem długo utrzymując się w pierwszej piątce amerykańskich list przebojów, co uniemożliwiło im poprawienie błędu… Jeśli chodzi o The Legend, z pewnością biorą tort w tym „konkursie”. Okładka ich drugiego albumu zawierała ważkę, co spowodowało, że album został przypisany zespołowi o nazwie Dragonfly. Pomimo tych zabawnych wpadek, wszystkie wspomniane utwory to mocne piosenki, zwłaszcza zamieszczony tu „Crazy Woman” The Legend/Dragonfly z niezwykle porywającym rytmem.

Być może najjaśniejszym punktem pierwszej płyty jest „Black Sheep”, dramatyczny utwór otwierający jedyny album zespołu SRC z Detroit. Jest on wyraźnie inspirowany utworem „A Whiter Shade Of Pale” Procol Harum (organy!) i podejrzewam, że byłby hitem, gdyby zaśpiewał go brytyjski zespół. Sposób, w jaki gitara gra melodyjny refren przypomina technikę, którą John Lees czarował potem w Barclay James Harvest. Kolejnym mocnym nagraniem jest „Mister Genie Man” grupy Society’s Children. Był to niezwykle chwytliwy singiel (nigdy nie nagrali albumu) napędzany wspaniałą grą na organach i zasługiwał na lepszy wynik. Ciekawostką jest to, że wokalistką zespołu była mama gitarzysty, co potwierdza tezę, że muzyka łączy pokolenia. Wśród miłych niespodzianek mało znanych wykonawców pojawienie się Muddy Watersa jest dla mnie sporym zaskoczeniem. Jego wersja „Let’s Spend The Night Together” Stonesów znalazła się na ogólnodostępnym albumie „Electric Mud”, który był próbą połączenia elektrycznego bluesa przez pryzmat psychodelii. I choć uwielbiam tę wersję wolałbym w tym miejscu usłyszeć coś mniej oczywistego.
Druga płyta, obejmująca okres do października 1970 roku, rozpoczyna się z hukiem. „Kick Out The Jams” MC5 to prawdziwy klasyk, który wyprzedzał swoje czasy dzięki hard rockowemu pazurowi pozbawiony psychodelicznego brzmienia. Inne znane zespoły to Mountain ze swoimi ciężkimi riffami w „Mississippi Queen”, oraz The Stooges z „I Wanna Be Your Dog” napisany przez Iggy Popa, który podobno zainspirował się widokiem atrakcyjnej młodej damy wyprowadzającej psa. Potem mamy mniej znany Stalk-Forrest Group, który ostatecznie zyskał światową sławę jako Blue Öyster Cult. W zespole byli już Donald Roeser i Eric Bloom, ale szczerze mówiąc, piosenka „Donovon’s Monkey” nie zapada w pamięć i wypada blado w porównaniu z utworem „Transmaniacon MC” wydanym nieco ponad rok później na debiutanckim albumie Blue Öyster Cult, która na szczęście znalazła się na trzeciej płycie w zestawie.

Podobnie jak w przypadku Blue Öyster Cult, utwór Alice’a Coopera „Fields Of Regret” jest prekursorem przyszłych klasyków, a nie klasykiem samym w sobie. Jest to nastrojowy numer inspirowany The Doors i nie ma o czym pisać. Nie mniej trudno uwierzyć, że ta sama grupa za dwa lata zyska światową sławę z zupełnie innym brzmieniem. Cooper, wcześniej znany jako Nazz, dokonał zmiany nazwy gdy natknął się na zespół o tej samej nazwie na czele którego stał Todd Rundgren. Fajnie, że Nazz Todda ze swym powściągliwym, ale przyjemnym ciężkim bluesem „Under The Ice” znalazł się tutaj. Utwór pochodzi z ich drugiego albumu” Nazz Nazz” . Było to po ich debiutanckim albumie „Nazz”, a przed trzecim, na szczęście nie nazywającym się „Nazz Nazz Nazz”, tylko „Nazz III”. Kolejnym hitem drugiego dysku jest „Wicked Woman” Coven. Zespół do tego stopnia podążał za satanistyczną wizją Black Sabbath, że na swoim jedynym albumie umieścił hard rockowy numer „Black Sabbath” z imponującym wokalem Esther Dawson. Dziwnym trafem ich basista występował pod pseudonimem Oz Osborne, co mogło ocierać się o jakąś paranoję. Nawiasem mówiąc zespole Coven poświęciłem swego czasu osobny artykuł… Z całą pewnością najbardziej znaną piosenką całej kompilacji jest „House Of The Rising Sun”. Nie jest to wersja The Animals z 1964 roku, ale nagranie Frijid Pink z Detroit, który zamienił ją w mocno niekomercyjną psychodeliczną podróż. Totalnie odlotowy numer we wszystkich możliwych aspektach jakimś cudem dotarł do pierwszej dziesiątki list przebojów i to po obu stronach Atlantyku. Jak widać wyroki show biznesu są nieprzewidywalne…

Druga płyta doskonale oddaje fazę przejściową przełomu dekad, co prowadzi do trzeciej części, w której mamy typowy eklektyczny miks znanych i mniej znanych zespołów. Oprócz Blue Öyster Cult i Grand Funk jest ZZ Top z „Neighbor, Neighbor” z debiutanckiego albumu, Todd Rundgren tym razem jako artysta solowy z nieco chaotycznym „Is It My Name”, oraz Stray Dog, który miał zaszczyt znaleźć się na pierwszym singlu wydanym przez wytwórnię Manticore założoną przez basistę ELP, Grega Lake’a prezentują doskonały „You Know” z szybkim riffem. Uderzające podobieństwo do „Stormbringer” Deep Purple wywołało swego czasu dyskusję, czy Ritchie Blackmore dopuścił się plagiatu.
W przypadku tego typu wydawnictwach to nie uznane nazwiska są ich atrakcją, a mniej znani wykonawcy i ich nagrania. Mamy tu utwór z jednej z najcenniejszych płyt winylowych na świecie, Bolder Damn w nagraniu o tajemniczym tytule „BRTCD”, ultra rzadkie lokalne single The Mass Confusion Rock Band, Wildwood, oraz ważną muzykę, która nie została wydana w tamtym czasie takich grup jak BF Trike, czy Cold Sun. „Suicide” zespołu Dust to znakomity rocker inspirowany Free. Perkusistą grupy był Marc Bell, który później dołączył do The Ramones… „My Time Is Over” Sudden Death pokazuje solidny heavy metalowy kawałek z wieloma riffami w stylu Sabbath i mocnym brzmieniem wokalu a la Ozzy Osbourne. To podobieństwo do Sabbath’ów nie jest przypadkowe – Columbia szukała wówczas zespołu, który mógłby konkurować z kapelą Ozzy’ego i poprosiła Sudden Death o nagranie demo. W ścisłym finale wytwórnia wahała się pomiędzy nimi i jeszcze jednym zespołem. Zwyciężył ten drugi, a był nim… Blue Öyster Cult. Cienka jak widać jest granica między sławą, a wylądowaniem na śmietniku zapomnianych zespołów. Kolejne odkrycie to „You Can” zespołu Earthen Vessel. Obfite użycie efektu wah-wah na gitarze przywodzi na myśl Micka Boxa, a wykorzystanie harmonii i organów przywodzi na myśl Uriah Heep. Inne niespodzianki, przynajmniej w porównaniu z rozmiarem dystrybucji, to Estes Brothers, których elegancki „Never Coming Down” znalazł się na ich debiutanckim (i jedynym) albumie, którego nakład wyniósł zaledwie 100 egzemplarzy! Mimo to, poradzili sobie lepiej niż The Flow, którzy głodni i bez grosza zdołali wydać jedynie jednostronny, bardzo obiecujący singiel, „It Swallowed The Sun” z uderzającym floydowskim wstępem. Oprócz tych zespołów, którym niestety nie udało się osiągnąć pełni potencjału, trzecia płyta pokazuje również, jak niektórzy artyści mieli trudności z dostosowaniem się do szybko zmieniających się czasów. Arthur Lee z Love rozpoczął karierę solową, ale „Love Jumped Through My Window” to raczej anonimowy rocker. Byli członkowie Vanilla Fudge nie poradzili sobie lepiej. Boomerang Marka Steina zagrał „Montreal Jail”, przyjemne, ale rutynowe rock’n’rollowy boogie, a jego koledzy, Tim Bogert i Carmine Apice, zadowolili się przyjemną wersją „Howlin’ Wolf’s Evil” z zespołem Cactus. Droga od pionierów do czeladników była dla tych muzyków za szybka.
Choć w tej kompilacji nieuchronnie pojawiają się muzyczne wzloty i upadki, ogólny poziom jest zaskakująco wysoki, zwłaszcza biorąc pod uwagę liczbę mniej znanych zespołów. Z muzyki i książeczki wyłania się niezwykle bogaty gobelin historii, szczęśliwych zakrętów, dramatów i dziwnych okoliczności, które sprawiły, że hard rock przybrał formę, którą znamy i kochamy do dziś. Jeśli chce się zrozumieć, jak powstała muzyka hard rockowa (szczególnie ta za Oceanem) ten box jest idealnym punktem wyjścia.

O ile nie przepadam za składankami typu „The Best” czy „Greatest Hits” poszczególnych wykonawców, o tyle takie „poznawcze” składanki mają zupełnie inny sens. Mogą stać się niezłym materiałem wyjściowym do poszukiwań płyt artystów, których nagrania wzbudziły nasze zainteresowanie. A książeczka pełna ciekawych opowieści jest tylko wartością dodaną, bo my przecież nie tylko słuchamy rocka, ale też uwielbiamy o nim czytać. Podobną wartością sa zamieszczone nagrania z singli – jak choćby The Sound Barrier czy Mass Confusion Rock Band – wykonawców, o których nigdy nie słyszałem.
Dokładnie. O ile nagrania „starej gwardii” raczej nie są nam obce (mówię to w imieniu nas – „dinozaurów”😊) to perełki w postaci nieosiągalnych dziś singli kompletnie nieznanych wykonawców, o których wspomniałeś, a które zostają w takich wydawnictwach przedstawione czynią z tych składanek rzecz godną uwagi.