Nie od dziś wiadomo, że hiszpański rock lat 70-tych był krok do tyłu w stosunku do europejskiego, czy amerykańskiego rocka. Upraszczając, można powiedzieć, że wpływ na to miała dyktatura generała Franco, po śmierci którego nastąpił rockowy boom. To, co się wtedy tam ukazywało do dziś budzi zachwyt miłośników progresywnego rocka i szacunek fanów ciężkich brzmień. Sam tego doświadczyłem prezentując w tym miejscu płyty takich zespołów jak Leño, Ñu, Lon Star, Maquina, Tapiman, Pan Y Regaliz, czy Storm, a ze współczesnych Blue Merrow, który w 2022 roku zalśnił na muzycznym nieboskłonie niczym betlejemska gwiazda. Część z nich znalazła się pod wspólnym tytułem „Rockowa corrida z Hiszpanii”, innym, jak na przykład Lon Star, czy Ñu poświęciłem osobne artykuły. Ciągnąc ten wątek chcę zwrócić uwagę na kolejnych, bardzo ciekawych moim zdaniem wykonawców z tego kraju. Zacznę alfabetycznie, od „A” do „Z”.
Kultowy zespół Atila z Girony swoją drugą płytą „Intención” z 1976 roku zwrócił moją uwagę dość dawno, choć kompakt przywiozłem sobie z Hiszpanii dopiero w 2018 roku. Złowieszcza okładka w stylu Goi zawsze przyciągała moje oko.
W momencie powstania, czyli w 1973 roku, Atila zaczynał jako undergroundowe power trio, które po kilku zmianach personalnych przekształciło się w kwartet grający progresywnego rocka. Dwa lata później samodzielnie wyprodukowali album „El Principio Del Fin” (Początek końca) nagrany na żywo w jednym podejściu z niewielką publicznością zgromadzoną w studiu. Krążek zawierał jedno, prawie trzydziestominutowe nagranie w stylu brytyjskiego The Nice i włoskiego klasycznego prog rocka. Album (dziś tak rzadki, że ma status Świętego Graala!) przyniósł im pewną sławę i dał możliwość występów na ówczesnych festiwalach. W 1976 roku nagrali „Intención” zawierający cztery utwory z mnóstwem fantastycznych partii klawiszowych z oszałamiającym Hammondem i soczystym moogiem na czele. Są tu doskonałe, momentami ostre solówki gitarowe z hiszpańskim akcentem, oraz kapitalna sekcja rytmiczna. Utwór tytułowy zwalił mnie z nóg już przy pierwszym odsłuchu. Ponad osiem minut 24-karatowego progresywnego Nieba w duchu Pink Floyd ery „Meddle” (gitara i organy prawie jak w „Echoes”!) z cyrkoniami Yes i ELP, które z gracją miażdżą serca i umysły. Ten sam poziom entuzjastycznej inwencji jest widoczny w bardziej klasycznie zorientowanym, instrumentalnym „Cucutila” zdominowanym przez organy. Dobry numer, choć nie aż tak jak „Dia Perfecto” – cichy bohater tej płyty i jeden z moich ulubionych tego zespołu. Zaczyna się delikatnymi dźwiękami, które przechodzą w klasyczny klawiszowy motyw. A kiedy nabiera tempa dzięki niesamowitemu motywowi granemu na moogu, dudniącej perkusji i gitarze zrozumiecie co mam na myśli mówiąc o MOCY. Całość to mieszanka znakomitego space rocka z udziałem żeńskiego chóru i zapowiedź ich następnej płyty… Szesnastominutowy, epicki „El Principio Del Fin” będący zwieńczeniem albumu to kompozycja, pełna wachlarza emocji i porywających solówek, w których klawiszowiec Benet Nogue i gitarzysta Eduardo Niebla nawiązują ze sobą telepatyczną nić porozumienia. Tak naprawdę jest to bardziej dopracowana, o połowę krótsza wersja pierwszego albumu koncentrująca się bardziej na muzycznych fragmentach, z pominięciem wielu improwizacji i dużo krótszym perkusyjnym solem. Prawdziwa bestia pokazująca zespół w szczytowej formie.
„Intención” to jedno z najważniejszych osiągnięć ówczesnej prog rockowej hiszpańskiej sceny. Płyta była kilkakrotnie wznawiana (ostatnio w 2019 roku); dostępna jest też wersja, gdzie na jednym dysku umieszczono wydany rok później trzeci album, „Reviure”, co po katalońsku znaczy „Odrodzenie”.
Wydawać by się mogło, że po tak znakomitej płycie jaką była „Intención” nie da się przywrócić spontaniczności i entuzjazmu, powtórzyć unikalnego brzmienia, ani tym bardziej stworzyć coś jeszcze lepszego. A jednak! „Reviure” (w podtytule „Revivir”) był szczytem szczytów możliwości zespołu. Jego naturalna energia została odpowiednio skondensowana w symfonicznym progresie, z dodatkiem space rocka i jazzowej dynamiki. Wśród czterech zaprezentowanych tu utworów nie ma ani jednej zmarnowanej nuty, ani jednej straconej sekundy; nie ma chwili wytchnienia, za to jest mnóstwo mocy. Tytułowa kompozycja jasno pokazuje odejście od psychodelii – teraz to mroczny progresywny krążek bardzo bliski „piwnicznemu” kraut rockowi kultowych zespołów pokroju Tritonus, Twenty Sixty Six And Then, Murphy Blend, Virus, Nosferatu… Jak dla mnie brzmi to niemiecko, ale znakomicie zaśpiewane po katalońsku przez Beneta Nogue, który rozwija też całą masę (wcale nie taniego) sprzętu klawiszowego. Absolutnie mistrzowska i inspirująca sekcja rytmiczna, oraz znakomita gitara prowadząca to wzór dla wielu grup nie tylko spod znaku prog rocka. Z kolei „Somni”, w którym kosmos łączy się jazz rockiem, a nawet funkiem to jeden z najlepszych utworów wśród absolutnie genialnych. I tyle. „Atila” to kolejny instrumentalny, pełen detali dwunastominutowy numer ocierający się o hard rocka z gitarą w stylu Jana Akkermana, a perkusyjne solo Joana Punyeta skutecznie powstrzymuje wzrost trawy pod moimi oknami. Finałowy „Al Mati” przynosi rozmach śródziemnomorskimi brzmieniami nawiązującymi do włoskiego progresu. Podsumowując w trzech słowach – „Reviure” to arcydzieło. I chociaż nigdy nie bawię się w dawanie płytom gwiazdek, to tym razem zrobię wyjątek i w skali od jeden do dziesięciu daję jedenaście!
Niedoceniany zespół Tarántula założony w Walencji w tym samym roku co Atila, od początku stawiający na teatralność z wyraźnie progresywnym podejściem powinien zostać odkryty na nowo. Tworzący go muzycy otwarcie mówili, że zainspirowały ich zespoły takie jak Yes, Jethro Tull, Uriah Heep i Focus. Pod koniec 1976 roku, pod wodzą klawiszowca Vicente Guilleta w madryckim Eurosonic Studios nagrali album „Tarántula”, który wydała wytwórnia Zafiro.
Choć głównymi instrumentami są gitara i wszechobecne w tego typu muzyce klawisze (Hammond, mellotron, moog) to bas i perkusja nie ograniczają się do akompaniamentu. Można powiedzieć, że są dwiema pozostałymi nogami stołu, na którym spoczywa imponujący głos Rafaela Cabrery. Jego wszechstronność pozwala mu sięgać od operowych tonów, które prezentuje w otwierającym album nagraniu „Recuerdos”, po rockowy rejestr w „Singladura Final” i złowieszczym „La Danza del Diablo”. Całość to osiem kompozycji z elementami rocka, bluesa, folku i muzyki klasycznej w rozbudowanych aranżacjach z licznymi zmianami tempa. Okazjonalne hard rockowe wybuchy nadają muzyce prawdziwie „kameleonowy” charakter wykraczający poza progresywną sferę. Co ciekawe, nie brzmi to ani oryginalnie, ani wtórnie, a jednak jest to bardzo przyjemne granie. Wszystkie utwory są dość melodyjne, przeplatane czasem ostrymi riffami i galopującym basem. Oprócz wymienionych numerów warto wsłuchać się w progresywny „Um Mundo Anterior” ze skrzypcami i fletem (gęsia skórka za każdym razem!), czy bardzo pomysłowy „La Arana Y La Mosca”, w którym dźwięk klawiszy rozbrzmiewający po lewej stronie symbolizuje pająka, a gitara po prawej muchę pożeraną przez tarantulę. Klasą samą w sobie jest epicki, dziesięciominutowy „Imperio Muerto” z roztaczającą się psychodeliczną atmosferą i dramatycznym wokalem – rewelacja!
Ten bardzo solidny album pokazujący duże zaangażowanie i talent każdego z muzyków nie ma słabych stron i dziwię się, że w Hiszpanii przeszedł bez echa. Rozczarowanie i brak sukcesu doprowadził do personalnych roszad. Z zespołem pożegnał się gitarzysta Manuel Garcia i Rafael Cabrera, którego zastąpiła dwójka wokalistów: Ana María González Pazoz i Enrique Alfonso. Drugi album, „Tarántula 2” wydany ponownie dla Zefiro w 1978 roku wzbudził skrajne opinie.
Jedni odsądzali go od czci i wiary niezadowoleni, że zespół porzucił progresywny rock na rzecz ciężkiego brzmienia. Najbardziej dostało się wokalistce, o której pisano, cytuję: „Ana śpiewa i brzmi jak.. eh… jak wiedźma śmierci z horroru klasy B”, albo „Rozdzierający serce wokal w agonii z głębin piekła. Okropne!” i jeszcze to „Śmierć przez wokal. Oj jak boli.” Zwolennicy podkreślali wirtuozerię zespołu i wciąż wysoką jakość, zwracali uwagę na mniej rozbudowane i bardziej zwarte utwory, oraz (i tu cytat): „świetny, szorstki typowo rockowy głos panny Gonzalez Pazoz.” A jednak ktoś ją docenił!
Faktycznie, zmiana stylu widoczna jest już od pierwszego utworu, „Blancanieves”. Nowa formuła Guillota była znacznie cięższa i bardziej optymistyczna, choć są też fragmenty nawiązujące do oryginalnej Tarántuli. Lider zespołu zdecydował się na bardziej rockowe, twardsze podejście z dużą ilością ostrych gitar i jeszcze silniejszym naciskiem na klawisze. Wściekły głos Any Maríi, prywatnie żony perkusisty, dopełnił zmianę w kierunku ciężkiej muzyki, chociaż znajdziemy tu też momenty spokoju i wirtuozerii. Utwory takie jak wspomniane już „Blancanieves” i „Es Demasiado” ujawniają nową Tarántulę, z przesterowanymi gitarami, szybkim rytmem i rozdartym głosem Any Maríi, który wydaje się, jakby nas łajała. Natomiast „Canta, Canario, Canta” i instrumentalny „La Tarántula de Granada” przywodzą na myśl pierwszy album, choć moim zdaniem nie osiągają ich poziomu. Znajdziemy tu również dwa utwory w języku walenckim: „Éxtasi” i „Avui Com Ahir”, ten drugi zaczerpnięty z rock opery „L’Home de Cotó-en-Pèl” z 1974 roku.
Pomimo wspólnych koncertów z wielkimi wykonawcami, Tarántula skończyła tak jak wiele innych grup tamtej epoki, czyli zniknięciem ze sceny muzycznej, a jej członkowie nie pozostawili po sobie śladu. Po raz pierwszy oba albumy zostały wznowione na płytach CD w Japonii (1993), oraz Korei (1996). Nie wiem, czy są jeszcze dostępne, ale do tanich niestety nie należały, czego osobiście doświadczyłem.
Na koniec zostawiłem prawdziwą petardę – grupę Zarpa Rock i ich debiutancki album z 1978 roku, „Los 4 Jinetes del Apocalipsis” (Czterech jeźdźców Apokalipsy) z okładką, która śmiało mogłaby konkurować z każdym współczesnym wydawnictwem.
Ten zdecydowanie najrzadszy hard rockowy album jaki kiedykolwiek wydano w Hiszpanii od lat znajduje się na szczycie list życzeń kolekcjonerów heavy metalu na całym świecie. Oryginalne egzemplarze praktycznie są dziś nie do zdobycia (niektórzy wątpią nawet w ich istnienie) i jest jeszcze rzadszy niż pierwszy album grupy Atila!
Zarpa Rock wyewoluował z grupy o nazwie Wolframio w niewielkim mieście Mislata, w prowincji Walencja, w 1977 roku. Założyło go czterech nastoletnich chłopaków, z których najmłodszy miał 15, a najstarszy 17 lat. Byli to bracia Feijóo: Vicente (voc. lead guitar) i Eduardo (bg. voc.), oraz Javier Herviás (g) i Jesús Martinez (dr.). Po spędzeniu większej części roku na doskonaleniu gry i tworzeniu autorskiego repertuaru skontaktowała się z nimi agencja Zeus Rock proponując nagranie materiału na płytę. Warunkiem była zmiana nazwy, co też uczynili. Ze względu na bardzo ograniczony budżet album nagrali „na żywca” w jedynej, półtoragodzinnej sesji. Niestety agencja wkrótce po tym zbankrutowała, a niewielki nakład albumu (mówi się o pięćdziesięciu egzemplarzach) został odłożony na półkę i do dziś nie wiadomo co się z nim stało. Jakimś cudem Vicente Feijóo w latach 90-tych natknął się na bardzo zniszczoną kopię oryginalnej 24-ścieżkowej taśmy, którą przekazał wytwórni Iberian Records. Tamtejsi spece mozolną pracą przywrócili ją do należytego stanu i dopiero w 2006 roku wydali na płycie CD.
Choć nagrania powstały w 1977 roku muzyka ma więcej wspólnego z proto metalowymi wykonawcami z przełomu lat 60/70 (Black Sabbath, Sir Lord Baltimore). Agresywne i surowe brzmienie co prawda jest nieoszlifowane, ale właśnie ta surowość mnie ujęła. Mamy tu pięć długich mocarnych utworów połączonych wspólną koncepcją, która dała tytuł płycie, a brutalny fuzz, gitara z efektami wah-wah i potężny wokal są zalążkiem heavy metalu. Już sam początek (tytułowy numer) podciął mi kolana! Jest niesamowity i idealnie współgra z okładką tworząc gęsty klimat z ciężkimi mrocznymi akcentami psychodelii. Uwielbiam! Dość radosny początek „La Contaminación” jest nieco mylący, bo zespół szybko zaczyna balansować między ciężką psychodelią, a proto doomem… Każdy z pięciu utworów na tym albumie jest dłuższy od poprzedniego, a środkowy, „Llega La Destrucción”, trwa siedem minut (ostatni nieco ponad dziewięć), ale warto go posłuchać. Utwór zakorzeniony jw blues rocku jest tu kolejną bestią. Akustyczne intro w „Le Guerra Cruel” z pewnością nie jest ekstremalne. Można by je wyciąć, a świat dalej by się kręcił. Tylko po co..? W sumie to prosta piosenka. Początkowo łagodny soft rock z rozbudowanymi solówkami gitarowymi nabiera oszałamiającego tempa, więc nie jest tak źle. „El Hambre” to ponownie fantastyczny, hard rockowy numer zamykający album. Zaczyna się łagodnie, ale nie jest łagodny. Raczej doom z acidowym akcentem pasującym do koncepcji jaką sobie wymyślili. Zastanawia mnie tylko, czy chodzi w niej o odcięte dłonie… czy może o czterech jeźdźców Apokalipsy? Nieważne. Ten album jest po prostu świetny! Szkoda, że został odłożony na półkę, bo mógłby stanąć w jednym szeregu z płytami Leaf Hound, Josefus, czy Lucifer’s Friend.




